Andrzej Fidyk, Materiały prasowe
Andrzej Wajda zastanawiał się, kim byśmy byli, gdyby nie Andrzej Fidyk i ludzie, którzy pokazują świat z polskiego punktu widzenia. Tak właśnie jest?
Jest zupełnie na odwrót. Zawsze starałem się robić filmy tak, żeby przedstawiać dane miejsce, dany kraj czy sytuację z punktu widzenia ludzi stamtąd, a nie kogoś z zewnątrz. Kiedy byłem w Swazilandzie, to charakterystyczne było to, że młode dziewczyny opowiadały o gwałtach, jak o pogodzie. Cały świat był tym zszokowany, a dla nich to był "chleb powszedni". Kiedy kręciłem "Defiladę", to oczami filmowców północnokoreańskich, znanych z filmów propagandowych…
Po filmie "Defilada" Wielki Wódz musiał być zachwycony?
No tak. Jak już zobaczyli rezultat, uznali, że to jest najlepszy film o Korei Północnej zrobiony przez obcokrajowców. Mało brakowało, a dostałbym medal od Kim Ir Sena (śmiech).
Co go od tego powstrzymało?
Protest ambasadora KRLD w Warszawie, który widział w Polsce reakcje na ten film. A reakcje nie tylko w Polsce, ale też na świecie były podobne: najpierw wybuchy śmiechu, a potem, im bliżej końca, tym tego śmiechu było mniej. Ludzie czuli, że film ma drugie dno i tak naprawdę opowiada o potwornym reżimie.
Współpracownicy namawiali pana, by nie robić laurki. "Poszukajmy jakiejś biedoty" - namawiali. Ale pan się nie ugiął. Nikt nie robił panu potem wyrzutów?
W kręgach kulturowych, gdzie ten film był pokazywany, nigdy taki zarzut nie padł. Wszyscy rozumieli o co w tym chodzi, czyli pomysł wypalił. Natomiast kiedyś na festiwalu Mannheim usłyszałem od młodego widza najśmieszniejsze pytanie, jakie kiedykolwiek zadano mi na projekcji filmu: "Skoro tam jest taki zły system, to dlaczego oni go nie zmienią?".
Jak ten system wygląda od środka?
Życie w Korei Północnej jest owiane tajemnicą, której nikt nie zdradzi. Także nasi opiekunowie - przewodnicy koreańscy nie pisnęli ani słowa. Próbowaliśmy ich nawet upić, żeby puścili parę z ust. Nic z tego. Liczy się tylko wiara w Wodza, Ukochanego Przywódcę, Dobrego Ojca, który troszczy się o swoje dzieci, karmi je, daje ubrania i prezenty.
Co zastaliście na miejscu?
To, co chcieli, żebyśmy zobaczyli. Zostaliśmy zakwaterowani w luksusowym hotelu. Od razu domyśliliśmy się, że w pokoju jest podsłuch. Postanowiliśmy ich podejść. Jeden z nas powiedział: "chętnie bym zjadł jabłko". Po kilka minutach do drzwi zapukała kelnerka z tacą pełną jabłek i pytaniem: "może któryś z panów miałby ochotę na jabłka?".
Znała język polski?
Byłem uprzedzony przez polską ambasadę, że do ekipy na pewno dołożą nam jakiegoś opiekuna, który będzie udawał, że nie zna języków, a doskonale będzie znał język polski. Zresztą to nic takiego dziwnego.
W Korei Północnej jest duża grupa ludzi dobrze mówiących po polsku. Na początku lat 50. Kim Ir Sen przysłał do Polski 1,5 tysiąca sierot wojennych. Wtedy też w Polsce i innych państwach socjalistycznych toczyła się kampania pod hasłem: "Ręce precz od Korei", wyrażająca sprzeciw przeciwko amerykańskiej interwencji w Korei. Te dzieci spędziły w Polsce kilka lat i wyjeżdżając stąd do siebie biegle mówiły po polsku.
Od czego zaczęła się pana północnokoreańska przygoda?
50 metrów od miejsca, w którym teraz siedzimy i pijemy kawę, są Zespoły Filmowe. Latem 1988 roku spotkałem tu serdecznego kolegę, filmowca Bodzia Dziworskiego, który miał do czynienia z materiałami propagandowymi ambasady Korei Północnej. I on stwierdził: "Stary, to jest kraj dla ciebie, dla twojego poczucia humoru. Musisz tam pojechać". Bo tę propagandę bardzo łatwo można było wykorzystać przeciwko niej samej.
I zrobił pan film propagandowy - taki, jak robią filmowcy północnokoreańscy. Z jednej strony groźny, z drugiej śmieszny?
No tak. Zresztą poczucie humoru jest charakterystyczne dla wszystkich moich filmów. Wyjątkiem jest dokument "Historie z Yodok", który jest tak okrutny i przerażający, że całkiem świadomie nie dołączyłem tam żadnych dowcipów ani anegdot.
W czasie, kiedy kręcił pan "Defiladę" jeszcze nie mówiło się o obozach koncentracyjnych w Korei Północnej. Propaganda północnokoreańska wtedy była niezwykle skuteczna i totalna.
Ale już wtedy podejrzewałem, że muszą tam istnieć obozy koncentracyjne. W 2004 roku, kiedy zaczynałem pracę nad kolejnym dokumentem o Korei Północnej, już wiadomo było, że działają tam obozy koncentracyjne na wzór stalinowskich i że przebywa w nich kilkaset tysięcy ludzi.
Co się zmieniło przez te lata?
Czasy się zmieniły, coraz więcej nośników informacji udaje się przemycać do Korei Północnej. Wcześniej Wielki Wódz 100-procentowo odciął naród od jakichkolwiek informacji ze świata. Ludzie po prostu nic nie wiedzieli. Wierzyli, że żyją w najlepszym kraju świata. Zresztą, nawet gdy rodzice usłyszeli coś od kogoś, to i tak dzieciom nie powtórzyli, bo istniało ryzyko, że dzieci wygadają się w szkole i cała rodzina trafi do obozu koncentracyjnego.
A po drugie, w Korei Północnej następuje bardzo mocny proces korupcji. Łapówki wręcza się na każdym szczeblu - od babinki, która chce wynająć ławeczkę na bazarze, przez celników i pograniczników, aż po najwyższych urzędników państwowych. W związku z tym, dociera tam też większa ilość przemycanych rzeczy. Nośniki informacji, które się przemyca - DVD czy radyjka - są bardziej nowoczesne. Coraz więcej mieszkańców Korei Północnej dowiaduje się, że nie wszystko jest tak wspaniałe, jak im się to wmawia. Natomiast nie dotyczy to całej Korei Północnej, tylko raczej tych przygranicznych rejonów na granicy z Chinami. W miarę przesuwania się w głąb terytorium Korei Północnej to zjawisko rozprzestrzeniania się informacji przygasa.
Po nakręceniu filmu o uciekinierach została panu trauma.
To był pierwszy i jedyny film, który bardzo mocno przeżyłem. Przy wszystkich innych starałem się mieć absolutny dystans do przedmiotu, o którym robiłem film. I patrzeć na to klinicznie, profesjonalnie, nie przejmować się tym, co widzę. Zresztą nigdy nie miałem do czynienia z tak okrutną rzeczywistością. Natomiast tutaj to się po prostu nie dało. Parę lat pracy nad tym projektem i obcowanie z tymi przerażającymi historiami pomieszanymi z przepiękną muzyką z musicalu spowodowało u mnie złe sny, koszmary. Mocno ten film odchorowałem.
Pomimo tego, że bohaterowie pańskiego filmu tak dużo przeszli, wybaczyli swoim oprawcom. Jak to możliwe?
Oprawcy katowali więźniów w przeświadczeniu, że tak powinno być. Strażnik obozu wykonywał po prostu najlepiej jak umiał swoją pracę. Wielki Wódź jest dla mieszkańców Korei Północnej najważniejszą osobą pod słońcem. Ludzie są zdeterminowani, żeby katować wrogów systemu. Jednym z bohaterów jest były strażnik Ahn Myong Chol, który ćwiczył sobie na więźniach taekwondo. Szkolił psy, które zagryzały dzieci i starsze osoby. Więźniowe przechodzili okropne męczarnie. Wkładano im na przykład w zgięcie w kolanie metalowy pręt i kazano klękać. Jeśli więzień nie wytrzymywał bólu i się poruszył, strażnik naciskał nogą na pręt.
W najgorszej sytuacji w obozach są kobiety. Często się zdarza, że są gwałcone przez strażników. Za zajście w ciążę są karane śmiercią. Dlatego próbują na wszelkie sposoby pozbyć się dziecka; biją się po brzuchu lub piją ścieki z ubikacji, by poronić. Jeden z uciekinierów opowiada, jak kobieta urodziła w czasie pracy na polu. Strażnicy od razu zabili dziecko.
Zdarzają się też przypadki kanibalizmu?
Jeden z bohaterów wyznał, że patrzył na innych ludzi, jak na zwierzęta. Jakby to były świnie czy zające. Poznał w obozie człowieka, który przyznał mu się, że zjadł kilkuletnie dziecko. Takich ludzi w Korei Północnej jest sporo.
Jak pan wpadł na to, żeby łączyć tak okrutne opowieści z musicalem?
Długo szukałem pomysłu na film o obozach koncentracyjnych. Wiedziałem, że na pewno nie dostanę się do Korei Północnej i nie zrobię filmu na miejscu. To było niemożliwe. I powstał plan, by zorganizować z udziałem uciekinierów z Korei Północnej spektakl teatralny o ich życiu w obozie koncentracyjnym. Przypomniałem sobie o wielkim widowisku na stadionie w Pjongjang, które nakręciłem podczas realizacji "Defilady". Pomyślałem, że jeżeli Korea Północna ma takich dobrych reżyserów, to muszę takiego poszukać wśród uciekinierów północnokoreańskich na Południu, by zrealizował spektakl według mojego pomysłu. I znalazł się taki jeden - Jung Sung San. Tylko, że on wcale nie chciał tego robić. Uważał, że nie ma sensu. Dał się przekonać dopiero wtedy, gdy w czasie długich dyskusji pojawił się pomysł rozwijający, żeby to nie był kameralny spektakl, tylko musical na dużą skalę.
Co go skłoniło do zmiany decyzji?
To była dla niego szansa, by zaistnieć w Korei Południowej jako reżyser. Bo tam musicale są bardzo popularne, dużo bardziej niż w Europie. No i tak się stało. Musical odniósł ogromny sukces. Jung Sung San po naszej współpracy jest jednym z najbardziej znanych reżyserów w Korei Południowej.
Jung Sung San nie bał się zemsty ze strony Wielkiego Wodza?
Oczywiście, wszyscy się obawialiśmy. Jeśli chodzi o nas, to nikt specjalnie nie wiedział, że to my stoimy za produkcją musicalu. Bo mi też nie zależało specjalnie na popularności w Korei Południowej, tylko na tym, żeby zrobić film.
Dla Jung Sung Sana ważne było, by cały świat dowiedział się o obozach koncentracyjnych. Z opowieści innych uciekinierów poznał wstrząsającą historię swojej rodziny po jego ucieczce z Korei Północnej. Ojciec został stracony w publicznej egzekucji, a matkę tak długo katowano, aż dostała wylewu krwi do mózgu i zapadła na chorobę umysłową.
Trudno było nakłonić tych ludzi, by opowiedzieli przed kamerą o tak wstrząsających przeżyciach?
Ci, którzy wystąpili w naszym filmie, pojawiali się już wcześniej w innych mediach południowokoreańskich. Nie chciałem brać na siebie odpowiedzialności za los rodzin, o których by się dowiedziano dopiero z mojego filmu. Ci, którzy się zdecydowali mówić, czuli na sobie obowiązek wobec rodaków, żeby dawać świadectwo prawdzie. Poza tym mieli do nas zaufanie, bo ja do nich wszystkich trafiłem poprzez współpracę z jedną z południowokoreańskich organizacji pozarządowych, która zajmuje się pomocą uciekinierom z Korei Północnej. Moim współpracownikiem była genialna dziewczyna, jedna z dyrektorów tej instytucji Joanna Hosaniak. Kiedyś publicznie powiedziała, że poświęci swoje życie dla pomocy uciekinierom z Korei Północnej. I tak się stało.
Nie miał pan kiedyś poczucia, że wykorzystał jakiegoś bohatera? Że jego intymne wyznanie w filmie może mu zaszkodzić?
Uważam, że przy realizacji filmu dokumentalnego jest jedna zasada, ale za to święta - nie zrobić krzywdy bohaterowi. Reżyser jest człowiekiem mediów i dużo lepiej musi sobie zdawać sprawę z potencjalnych skutków czyjegoś wystąpienia w filmie niż sam bohater. Jeśli istnieje podejrzenie, że udział może bohaterowi zaszkodzić, należy zrezygnować z włączenia tego materiału do filmu.
Łatwiej się kręci film z dramatem w tle czy pozytywny, jak "Kiniarze z Kalkuty"?
Ranga pomysłu jest nie do przecenienia. Mój najlepszy pomysł był z "Defiladą", po prostu robię film propagandowy. Bardzo łatwo się go kręciło. Robiłem to, co chcieli nadzorcy z Korei Północnej. Codziennie cieszyliśmy się z kolegami, że film sam robi się coraz lepszy.
"Kiniarzy z Kalkuty", których pani przywołała, rzeczywiście bardzo lekko się ogląda. Jest fajny, radosny, bajkowy. Ale trzeba było włożyc ogromną pracę w jego pwostanie. Sprawdza się powiedzenie, że "jeżeli ekipa dobrze się bawi na zdjęciach, to nie zawsze wyjdzie z tego dobra komedia".
W czasie kręcenia tego filmu los płatał panu figle. Nic nie szło zgodnie z planem...
Rzeczywiście, akurat u mnie rzadko kiedy coś idzie zgodnie z planem (śmiech). W przypadku "Kiniarzy z Kalkuty" miałem dwóch bohaterów: szefa kina objazdowego pana Battu i jego pomocnika - malutkiego osiemdziesięcioletniego staruszka Mamę. To jest film o tym, jak kino objazdowe jeździ przez Indie i robi pokazy w różnych wioskach oddalonych od miast.
Moim głównym problemem przed realizacją było to, żeby ten mój film nie zrobił się nudny. Bo załóżmy, że będziemy tak jeździli od wsi do wsi z tym kinem, ludzie będą się wpatrywać w ekran i co dalej? Ile razy można powtarzać to samo? Potrzebowałem wprowadzić jakąś dodatkową myśl, która by mi budowała narrację.
I wpadł pan na pomysł, by wykorzystać w filmie historię pana Battu - zarządcy ekipy kina objazdowego.
Właśnie tak. Pan Battu kilka lat wcześnie przeżył wstrząs, porwano mu żonę. Chciałem włączyć taki drugi wątek do filmu, że przy okazji wędrówki z kinem objazdowym on się rozpytuje, czy ktoś nie trafił na ślad jego żony. Dzięki temu film miał już dwie warstwy, a ja - pole do manewru. Zwłaszcza, że w filmie i tak używaliśmy fragmenty filmów indyjskich, a tam ciągle ktoś porywa jakąś kobietę. Jedno z drugim by więc świetnie współgrało. Miałem też coś w rodzaju gwarancji, że mój film nie będzie nudny. Niestety, pan Battu miał wypadek w pierwszych dniach zdjęć i nie mógł w nich dalej uczestniczyć. Pomysł, by jeździć po Indiach i szukać żony pana Battu bez pana Battu był bez sensu.
Ale w powietrzu wisiał inny temat.
Wiedzieliśmy, że w Indiach z dala od cywilizacji mieszkają plemiona prymitywne, które nie mają pojęcia, że istnieje kino i film. Chcieliśmy doprowadzić do pokazu popularnego filmu dla takiego plemienia. A więc zaczęliśmy poszukiwania. Kiedy skoncentrowaliśmy się na tym, to dało bardzo dobry efekt.
Tyle się namęczyliście, żeby to plemię znaleźć, a jego członkowie wcale nie byli filmem zachwyceni.
No właśnie. W związku z tym, na początku tak samo nie byłem tym zachwycony. Bo reakcja plemienia na pokaz filmu miała być jego puentą. Natomiast nie było żadnej reakcji. Ten film ich po prostu znudził. Nie mieli ochoty go oglądać. Najpierw byłem zrozpaczony, bo pomyślałem, że nie mam żadnej puenty dla mojego filmu. Ale na czas zdążyłem zrozumieć, że skoro my wszyscy byliśmy kompletnie zaskoczeni tym absolutnym brakiem reakcji, to widz mojego filmu, jeżeli to dobrze poprowadzę, też będzie tak samo zaskoczony. I zdążyliśmy dograć w ostatniej chwili wypowiedź wodza tej wioski, który powiedział, że dziękuje za pokazanie im filmu, ale więcej mamy nie przyjeżdżać. "Mamy swoje sprawy, chodzimy do dżungli kilka razy dziennie, dużo myślimy, a od tego filmu rozbolał nas brzuch" - skwitował.
Utrzymuje pan kontakty z bohaterami swoich filmów?
Nie ma takiej logistyki, która by to wsparła. Najczęściej po prostu nie znam języka. Z bohaterami porozumiewałem się zawsze przez tłumaczy. Za granicą mam zawsze przy sobie najbliższego współpracownika, który w slangu angielskim nazywa się local fixer. Jest to bardzo ważna osoba. Potrafi otworzyć wszystkie drzwi, dotrzeć do ważnych ludzi i załatwić sprawy nie do załatwienia. To taki superkierownik produkcji i zarazem asystent reżysera. Bez niego zrobiłbym film co najwyżej z pozycji turysty, gdzie jest się dopuszczonym tylko do skrawka rzeczywistości.
Musiał się pan załamać, kiedy w Indiach local fixer miał problemy z żoną.
Tak, bo to nam zatrzymało zdjęcia na parę dni. Stacjonowaliśmy wtedy gdzieś w dżungli. Żona naszego local fixera poszła na spacer z lokalnym przewodnikiem, nie było jej zaledwie godzinę, a ten się wściekł, że go zdradza i będzie rozwód. Cztery dni był taki wkurzony, a my nie mogliśmy nic zrobić. Czekaliśmy, aż mu po prostu przejdzie.
W dobie internetu, gdy wszyscy chcą mieć wiadomości podane w pigułce, ludzie jeszcze chcą oglądać długie dokumenty?
Internet działa inaczej. Tu każdy może sobie włączyć 2-minutowy film i obejrzeć w wolnej chwili. Natomiast w telewizji to by się nigdy nie sprawdziło, bo zanim by ktoś włączył telewizor, to już by się ten krótki film skończył. Dlatego kiedyś, wiele lat temu, popularne były 20, 30-minutowe filmy dokumentalne. Dzisiaj już praktycznie się takich nie robi, bo są za krótką formą, jak na telewizję. Takim standardem we wszystkich telewizjach świata jest film 50-minutowy.
*To, co kiedyś było niedostępne, teraz nie stanowi problemu. Wsiada się w samolot i leci do Brazylii. Karnawał można już zobaczyć na żywo. Jak zrealizować dobry dokument? *
Historia musi być dobra i musi być dobrze opowiedziana. Temat to nie wszystko. Jako szef redakcji filmu dokumentalnego w TVP często musiałem odpowiadać na pytanie, czy interesuje mnie jakiś temat. Otóż temat mnie nie interesuje, interesuje mnie pomysł, co można zrobić z danym tematem.
To co można zrobić z tematem o karnawale w Rio de Janeiro?
Zawsze marzyłem, żeby pojechać na karnawał w Rio de Janeiro. Na pewno nie wystarczyłoby, żeby przez godzinę pokazywać paradę szkół samby. Przygotowując się do kręcenia filmu dostałem nagranie najciekawszych fragmentów parady szkół samby. Mimo, że wszystko było bardzo kolorowe, bajerki, rozebrane tancerki, to po 5 minutach mnie to znudziło po prostu.
W filmie „Karnawał. Najlepsze party świata” chciałem pokazać karnawał i cały jego background, że to jest przede wszystkim fantastyczna zabawa i wielkie przeżycie dla biednych ludzi. A wszystkim zarządza lokalna mafia. Karnawał jest czymś w rodzaju pralni pieniędzy.
I znowu coś nie wyszło. Zarys scenariusz był taki, że ukazuje pan karnawał od podszewki. Bohaterem mieli być właściciele szkół samby, którzy odbywali karę w więzieniu. Ale pomysł nie wypalił. Wysypał się też krawiec strojów na paradę, któremu spalił się sklep.
No tak. I brakowało mi wtedy pomysłu na konstrukcję filmu. Bo dwa pomysły upadły. Mieliśmy za to dość przypadkowy, ale wypracowany kontakt z grupą głuchoniemych, którzy też się szykowali do udziału w paradzie szkół samby. Kiedy ich odwiedziliśmy w ośrodku, postanowiłem, że kimś w rodzaju narratora zrobię głuchoniemą dziewczynę. To samo w sobie to było oryginalnym pomysłem, by uczynić narratorem kogoś, kto nie mówi.
Był pan zaskoczony, że w Brazylii nie ma konfliktów na tle rasowym?
Zaskoczony może nie, bo miałem dużą wiedzę na temat wszystkich okoliczności związanych z karnawałem. Kolor skóry czy wyznanie nie są ważne dla Brazylijczyków. Wszyscy są równi, różni ich jedynie poziom materialny.
A karnawał to czas święty. Nawet zabójcy zaprzestają wtedy swojej działalności, bo też chcą uczestniczyć w święcie (śmiech). Prasa na świecie po czterodniowym karnawale (bo karnawał trwa od soboty do wtorku) podaje, ile osób w tym czasie zginęło. Nie podaje jednak, że to jest o wiele mnie osób niż w dowolnych czterech dniach poza karnawałem. Robi wrażenie, że 250 osób zginęło w czasie karnawału, prawda? Tylko, że poza karnawałem w ciągu czterech kolejnych dni ginie, powiedzmy, 350 osób.
W Rio de Janeiro po raz pierwszy musiał pan zatrudnić profesjonalna ochronę. Czul się pan zagrożony?
Osobiście? Niespecjalnie. Chodziło raczej o sprzęt. Bez ochrony moglibyśmy stanowić łakomy kąsek dla różnych przestępców. Wynajęliśmy więc dwóch ludzi, którzy towarzyszyli nam z widocznymi rewolwerami. Czuliśmy się bezpiecznie.
Na czas karnawału zawieszeniu ulegają wszelkie zwyczajowe normy i nakazy?
Narratorka filmu mówi, że kobiety pozbywają się wstydu. "Robią to, na co od dawna miały ochotę. Tracą dziewictwo" - zauważa.
*Ale to nie w tym filmie mogliśmy oglądać najbardziej rozebrane kobiece ciała, a w "Rosyjskim striptizie". *
Kiedy kręciłem ten film, w Rosji rzeczywiście mieliśmy do czynienia z eksplozją seksu. Rozpadł się system komunistyczny, czyli cały system dla obywateli Związku Radzieckiego i oni zaczęli rozpaczliwie szukać czegoś, czemu można się oddać, w co można wierzyć. Stąd zapełniły się cerkwie, do których nikt nie chodził w czasie komunizmu. Pojawiło się mnóstwo wróżbitów, czarodziejów, "Kaszpirowskich" i innych. I pojawił się seks, który wcześnie był też na cenzurowanym. Ludzie się temu bardzo mocno oddali. I to była rzeczywiście, można powiedzieć, rewolucja seksualna na niespotykaną nigdzie indziej skalę.
Dostaliście zgodę na filmowanie castingu do szkoły striptizu. Jak wyglądał?
Dziewczyny w wyzywający strojach wchodziły po kolei do pomieszczenia przypominającego pokój nauczycielski. Najpierw następowała seria pytań, także intymnych. A potem taniec erotyczny.
Żadna z nich nie miała oporów z rozbieraniem się przed kamerą?
Myślały logicznie. Jeśli chciały zrobić karierę w tym zawodzie, musiały się wyzbyć wstydu. Praca striptizerki była dla nich alternatywą wobec pracy w polu czy w fabryce. Film pobił rekord oglądalności. W Wielkiej Brytanii obejrzało go prawie 6 milionów widzów.
A który z filmów jest dla pana najważniejszy?
Bez wątpienia "Defilada". Natomiast najbardziej lubię "Kiniarzy z Kalkuty" i uważam, że to jest mój najlepszy film. "Historie z Yodok" też są wyjątkowe.
Ma pan pomysł na kolejny film?
Rozważam, ale dość biernie na razie, żeby zrobić film albo serię filmów o tym, jak się pije alkohol w różnych krajach. Realizując dwa filmy jednocześnie - "Historie z Yodok" w Korei Południowej i białoruski "Walc na Białorusi" miałem do czynienia z dwiema odmiennymi szkołami picia. Na Białorusi jest po prostu słabo, więc ludzie upijają się na smutno. Praktycznie nie zdarza się, by na prowincji mężczyźni stali bez flaszki. W Korei Południowej picie ma podłoże kulturowe. Ludzie wieczorem wychodzą ze swojej firmy razem z szefem, idą na kolację i tam upijają się na wesoło. Wytaczają się z knajpek, śpiewają.
I tu i tu się pije, żeby się upić, tylko przyczyny, skutki i cała otoczka są inne. Pomyślałem więc, że można by "podokumentować" na całym świecie ten temat i zrobić składankę. A picie alkoholu dla wielu jest czymś nie mniej atrakcyjnym, niż seks. Być może więc mógłbym liczyć na sukces.
Andrzej Fidyk -_ jego "Defilada" to jeden z najsłynniejszych dokumentów w dziejach kina. Autor ponad czterdziestu filmów dokumentalnych i laureat licznych nagród na międzynarodowych festiwalach. Wychował wielu znakomitych filmowców. Niestrudzony propagator gatunku i autor telewizyjnych cykli "Czas na dokument:, "Miej oczy szeroko otwarte" i "Oglądaj z Andrzejem Fidykiem". O swojej szalonej pracy opowiada w książce "Świat Andrzeja Fidyka", która ukazała się niedawno nakładem wydawnictwa Znak._