Reinhard Strecker, Arch. R. Strecker, Archiwum prywatne
Reinhard Strecker jest 89-letnim postawnym mężczyzną o siwych włosach i łagodnym spojrzeniu. Gdy w swoim berlińskim mieszkaniu opowiada o dzieciństwie w III Rzeszy i powojennych podróżach po wyzwolonej Europie, sprawia wrażenie oazy spokoju.
Jednak gdy rozmowa schodzi na temat Konrada Adenauera, pierwszego kanclerza utworzonej w 1949 roku Republiki Federalnej Niemiec, Strecker momentalnie podnosi głos, jego twarz przybiera zacięty wyraz, a dłonie zaciskają się na poręczach fotela. Nie kryje emocji, gdy myślami wraca do wydarzeń sprzed 60 lat. Wtedy – jako nikomu nieznany student – rzucił wyzwanie zachodnioniemieckim elitom.
– Gdy w połowie lat 50. wróciłem do Niemiec, wszędzie, na wszystkich szczeblach władzy, a szczególnie w wymiarze sprawiedliwości, aż roiło się od nazistów – mówi Strecker. – Celem Adenauera było doprowadzenie do uchwalenia w maju 1960 roku amnestii dla sprawców zabójstw. Tym samym 15 lat po zakończeniu wojny nazistowskie zbrodnie miały zostać darowane i ostatecznie zapomniane – wyjaśnia. – Nie mogłem pozwolić na to, aby moje dzieci dorastały w takim kraju – wyjaśnia motywy swojego zaangażowania.
– Moja wściekłość na pozbawionych wstydu i moralności sędziów, lekarzy, przedsiębiorców, którzy robili kariery za Hitlera, mieli krew na rękach, a potem weszli w skład elity RFN, była ogromna i do dziś nie osłabła ani o jotę – mówi inicjator wystawy "Nieukarany nazistowski wymiar sprawiedliwości", która na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego stulecia wstrząsnęła zachodnioniemiecką opinią publiczną. Historycy uważają inicjatywę grupy studentów za punkt zwrotny w podejściu Niemców do brunatnej przeszłości.
III Rzesza przed sądem
Walczący przeciwko III Rzeszy alianci jeszcze przed końcem wojny zdecydowali o ukaraniu nazistowskich zbrodniarzy, denazyfikacji Niemiec i demokratyzacji kraju. Przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze stanęło w listopadzie 1945 roku 22 hitlerowskich dygnitarzy, z których 12 skazano na karę śmierci. Oprócz głównego procesu norymberskiego, do 1949 roku odbyło się 12 kolejnych postępowań przeciwko wybranym grupom zawodowym i organizacjom oraz formacjom wojskowym. Przed sądem stanęli m.in. prawnicy, lekarze, przedsiębiorcy i wojskowi.
Do grup zawodowych szczególnie mocno uwikłanych w nazizm należeli prawnicy. W latach 1933-1945 niemieckie cywilne sądy karne, przede wszystkim sądy specjalne, wydały 17 tys. wyroków śmierci. Sądy wojskowe skazały na śmierć ponad 50 tys. osób – podaje Marc von Miquel w książce "Podejrzane kariery. Hitlerowskie elity po 1945 roku". Te ostatnie skazywały w większości niemieckich dezerterów, ale wśród skazanych na śmierć nie brakowało także obywateli okupowanych krajów, w tym Polaków. O skali terroru świadczy fakt, że liczba przewinień, za które groziła kara śmierci, wzrosła z trzech w 1933 roku do 46 pod koniec wojny.
Nic dziwnego, że jedna z alianckich rezolucji z jesieni 1944 roku zapowiadała zamknięcie wszystkich niemieckich sądów. Po przejęciu władzy przez aliantów w okupowanych Niemczech administracja i sądownictwo były niedostępne dla byłych członków NSDAP. Wyżsi funkcjonariusze reżimu trafili do obozów internowania.
Najważniejsi przedstawiciele hitlerowskiego wymiaru sprawiedliwości nie stanęli przed sądem. Pierwszy minister sprawiedliwości Hitlera, Franz Guertner, zmarł w 1941 roku. Ostatni szef resortu Otto Thierack popełnił samobójstwo w obozie dla internowanych przed rozpoczęciem procesu. Prezes osławionego Trybunału Ludowego (Volksgerichtshof) Roland Freisler zginął podczas bombardowania Berlina w 1945 roku.
W III procesie norymberskim, tzw. procesie prawników, w 1947 roku na ławie oskarżonych zasiedli urzędnicy niższej rangi – sekretarze stanu w ministerstwie sprawiedliwości Franz Schlegelberger, Curt Rothenberger i Herbert Klemm. Schlegelberger, który po śmierci Guertnera pełnił obowiązki szefa resortu, był autorem osławionego "Polenstrafrechtsverordnung" – rozporządzenia w sprawie karania Polaków.
Schlegelberger i Klemm oraz sędziowie sądu specjalnego w Norymberdze Oswald Rothaug i Rudolf Oechey otrzymali kary dożywotniego więzienia. Żaden ze skazanych nie odsiedział kary w całości. Schlegelberger wyszedł z więzienia już w 1950 roku, pozostali w latach 1955 i 1956.
Kara czy amnestia?
W środowisku niemieckich prawników już w czasie trwania III procesu norymberskiego dały się zauważyć reakcje obronne. Pełny tekst wyroku z 4 grudnia 1947 roku został opublikowany dopiero w 1996 roku. W mediach była mowa o "zemście na Niemcach" i o "specjalnych prawach" dla pokonanych. "Większość niemieckich sędziów w III Rzeszy pozostała przyzwoita i nie skapitulowała przed Hitlerem" – mówił Artur Straeter, minister sprawiedliwości Północnej Nadrenii-Westfalii na kongresie prawników w czerwcu 1947 roku.
"Wysoka początkowo akceptacja głównego procesu norymberskiego ustąpiła generalnej awersji do procesów" – pisze Marc von Miquel. Autor zwraca uwagę na rosnącą falę postulatów o wypuszczenie na wolność przestępców wojennych przebywających w alianckich więzieniach, umiejętnie podsycanych przez przedstawicieli Kościoła katolickiego i ewangelickiego oraz przez media.
"Co zrobić z milionami zwolenników Hitlera?" – pytał w 1947 roku Eugen Kogon, niemiecki publicysta i socjolog, były więzień obozu koncentracyjnego Buchenwald. "Można tylko ich zabić albo pozyskać (dla demokracji)" – pisał. "Ponieważ zabicie w państwie demokratycznym nie wchodzi w rachubę, pozostaje tylko pozyskanie ich i udowodnienie, że demokracja jest lepszym ustrojem".
Realizowany początkowo przez aliantów program denazyfikacji Niemiec bardzo szybko napotkał przeszkody wynikające z problemów dnia codziennego. W okupowanych Niemczech narastała fala przestępczości, kwitł czarny rynek, a fale uciekinierów i przesiedleńców pogłębiały chaos. Wymiar sprawiedliwości był sparaliżowany brakiem kadr.
Reaktywacja sędziów emerytowanych przed dojściem Hitlera do władzy w 1933 roku nie przyniosła poprawy sytuacji. Władze amerykańskie i brytyjskie milcząco godziły się z niepisaną zasadą w polityce kadrowej sądów, polegającą na tym, że przy zatrudnieniu jednego nieobciążonego współpracą z hitlerowskim reżimem sędziego można było przyjąć do pracy jednego skompromitowanego prawnika.
W czerwcu 1946 roku zniesiono nawet to ograniczenie w polityce kadrowej. Każdy, kto pomyślnie przeszedł przeprowadzony raczej powierzchownie proces denazyfikacji, mógł wrócić do służby w wymiarze sprawiedliwości. "Oznaczało to w praktyce renazyfikację wymiaru sprawiedliwości" – ocenia von Miquel.
Do akcji wkracza Strecker
Reinhold Strecker pochodzi z rodziny prawniczej. Jego dziadek współtworzył Niemiecki Kodeks Cywilny (BGB), jego ojciec był sędzią w Berlinie i Zehden (obecnie polskiej Cedyni), gdzie w 1930 roku urodził się Reinhold. – Moim rodzicom zawdzięczam, że pomimo ogromnej presji ze strony szkoły, nie zostałem nazistą. I ojciec, i matka byli zdecydowanymi przeciwnikami dyktatury Hitlera i wpajali nam, że z nazistami nie wolno mieć nic wspólnego. Mój ojciec należał do założycieli "Kościoła Wyznającego" (Bekennende Kirche – nurt w Kościele Ewangelickim przeciwny Hitlerowi – red.) w Berlinie – mówi Strecker.
Niespełna 15-letniego chłopca, eskortowanego wraz z innymi dziećmi przez esesmanów, wyzwolili w maju 1945 roku szkoccy żołnierze. – To było wyzwolenie, tak to odczuwałem – podkreśla Strecker. Dowódca szkockiego oddziału Moris Elser, profesor uniwersytetu w Londynie, zaopiekował się chłopcem. Dzięki jego wsparciu po wojnie niemiecki nastolatek zrobił maturę w Paryżu. – Nie chciałem wracać do Niemiec z powodu niemiłych wspomnień, ale uległem rodzicom, którzy chcieli mnie koniecznie zobaczyć – wspomina Strecker. W 1954 roku przyjechał do Berlina Zachodniego. Na utworzonej przez Amerykanów uczelni Freie Universitaet zaczął studiować języki obce.
Lata 50. to szczytowy okres zimnej wojny między dwoma politycznymi i wojskowymi obozami. Niemiecka Republika Demokratyczna prowadziła wojnę propagandową przeciwko RFN. Wiodącym tematem tej kampanii była obecność byłych nazistów w zachodnioniemieckim aparacie władzy.
"Brunatne księgi"
Od 1956 roku wschodnioniemiecka Komisja Niemieckiej Jedności (ADE) publikowała "Brunatne księgi" z nazwiskami zachodnioniemieckich polityków z nazistowską przeszłością. "Wczoraj hitlerowscy sędziowie z krwią na rękach – dziś bońska elita wymiaru sprawiedliwości" – brzmiał tytuł broszury wydanej 23 maja 1957 roku, zawierającej kopie wyroków śmierci i listę ofiar.
Zgodnie z logiką zimnej wojny władze RFN odrzucały wszystkie zarzuty jako wymysł komunistycznej propagandy. Nie dowierzając oficjalnym oświadczeniom, Strecker postanowił przeprowadzić śledztwo i na własną rękę sprawdzić podane przez Berlin Wschodni rewelacje. Pomimo początkowych oporów pozyskał do współpracy wielu studentów. Do śledztwa włączyła się lewicowa organizacja studencka Socjalistyczny Niemiecki Związek Studentów (SDS) związana z Socjaldemokratyczną Partią Niemiec (SPD). – Żmudna praca, polegająca na wielokrotnym sprawdzaniu każdego nazwiska, trwała prawie dwa lata – wspomina Strecker. – Nie mogło być żadnych pomyłek, gdyż podważyłoby to naszą wiarygodność – zaznacza. W toku pracy powstała imponująca kartoteka obejmująca początkowo ponad 100 nazwisk.
Zachodnioniemieckie archiwa odmówiły Streckerowi dostępu do dokumentów. Zdeterminowany student nawiązał za pośrednictwem Polskiej Misji Wojskowej kontakt z placówkami w Polsce. – Prokurator generalny Jerzy Sawicki zaprosił mnie do Polski, od kierownictwa Archiwów Państwowych dostałem pozwolenie na pracę w polskich archiwach – opowiada. Pomocy udzieliły mu także władze Czechosłowacji i NRD.
Pierwszym testem dla Streckera i jego współpracowników był kongres niemieckich organizacji lewicowych zorganizowany w Zielone Świątki w 1959 roku we Frankfurcie nad Menem. Twórcy kartoteki zaprezentowali wyniki swoich poszukiwań w studenckiej stołówce. – To była kompletna improwizacja. Wykorzystaliśmy stojaki z szatni i porzucone przez robotników remontujących stołówkę belki, na których rozwiesiliśmy kopie wyroków śmierci, ich uzasadnienia i fotografie odpowiedzialnych prawników – opowiada. – Od początku zdawaliśmy sobie sprawę, że generalna próba musi odbyć się w Karlsruhe – siedzibie najwyższych zachodnioniemieckich sądów z Federalnym Trybunałem Konstytucyjnym i Prokuratorem Generalnym na czele.
Złamanie tabu w Karlsruhe
27 listopada 1959 roku w Hali Miejskiej w Karlsruhe wystawa dokumentująca nazistowską przeszłość 140 nadal czynnych sędziów i prokuratorów ujrzała światło dzienne. Sala, w której odbyła się konferencja prasowa, pękała w szwach, a pytaniom nie było końca. Pojawiło się także wielu korespondentów zagranicznych, w tym przedstawiciele prasy brytyjskiej.
Wszystkie niemieckie partie polityczne zdystansowały się od wystawy i jej twórców. Największy zawód Streckerowi i jego kolegom sprawiła SPD. 23 listopada 1959 roku prezydium partii podjęło decyzję o odmowie poparcia. W okólniku podpisanym przez Ericha Ollenhauera władze SPD zakazały lokalnym organizacjom partii jakiejkolwiek pomocy dla organizatorów wystawy. Socjaldemokraci obawiali się oskarżeń o konszachty z komunistami z NRD.
Ulegając politycznej presji, władze Karlsruhe w trybie natychmiastowym wypowiedziały studentom umowę wynajmu Miejskiej Hali. Organizatorzy musieli przenieść wystawę do pobliskiego baru "Krokodil". W dzień na ścianach lokalu wisiały kopie akt sądowych, wieczorem dokumenty lądowały w pakamerze, by zrobić miejsce gościom restauracji.
Idąc za ciosem, grupa Streckera złożyła do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstw przez 43 sędziów i prokuratorów, w III Rzeszy członków sądów specjalnych, kontynuujących kariery w RFN.
Brunatne elity kontratakują
– Dostawałem telefony z pogróżkami i listy, w których grożono mi śmiercią – mówi Strecker. W jednym z listów pracownik urzędu celnego z Frankonii pisał: "Jest pan podłym, pozbawionym charakteru człowiekiem, który zasłużył na szubienicę. Zgłoszę się na ochotnika do roli kata i wyprawię Pana z uśmiechem na tamten świat". Do jego mieszkania w Berlinie włamano się, a część dokumentów zginęła. Z obawy przed zemstą, swoje nieletnie córki wysłał za granicę.
Z ponadpartyjnego "frontu odmowy" wyłamał się prokurator generalny (RFN) Max Guede. Zaprosił Streckera na długą rozmowę, a następnie w wywiadzie telewizyjnym przyznał, że dokumenty są prawdziwe. – Guede okazał się być bardziej prawnikiem niż politykiem – tłumaczy Strecker.
Opinia prokuratora generalnego pomogła Streckerowi i jego towarzyszom w przebiciu się do szerszej opinii publicznej. Wywiad z demaskatorem nazistów wyemitowała niemiecka telewizja publiczna. Tygodnik "Der Spiegel" opublikował dokumenty obciążające sędziów z nazistowską przeszłością.
Wystawa robi furorę
Pomimo szykan ze strony władz do 1962 roku wystawę pokazano w 9 niemieckich miastach, a także w Holandii i Wielkiej Brytanii. W Berlinie Zachodnim minister sprawiedliwości Valentin Kielinger z SPD zabronił rektorom obu uniwersytetów udostępniania organizatorom pomieszczeń. Niezrażeni tym studenci pokazali wystawę w jednej z prywatnych galerii, której właściciel o mały włos nie stracił później licencji.
Mimo przekonujących dowodów żadna z osób zdemaskowanych przez Streckera nie okazała gotowości do odejścia z urzędu. Ze względu na opinię zagraniczną władze w Bonn nie mogły tak zupełnie zignorować ustaleń studentów. W 1961 roku Bundestag uchwalił ustawę pozwalającą prawnikom uwikłanym w nazizm na dobrowolne odejście z zawodu – przy zachowaniu pełnych poborów do chwili przejścia na emeryturę. Z tej honorowej możliwości odejścia skorzystało w ciągu roku tylko 149 prawników.
– Adenauer nie był nazistą, ale po 1945 roku otoczył się nazistami. Wychodził im naprzeciw, za wszelką cenę nie chciał dopuścić do procesów hitlerowskich zbrodniarzy przed niemieckimi sądami – mówi Strecker. – Żeby postawić ich przed sądem, trzeba było pokonać Adenauera. To było moje zadanie – tłumaczy.
Aby pokrzyżować Adenauerowi szyki i nie dopuścić do amnestii, Strecker zwrócił się o pomoc do brytyjskiej Izby Gmin. W kwietniu 1960 roku został zaproszony do Londynu, a jego dokumentacja zrobiła prawdziwą furorę wśród parlamentarzystów wszystkich frakcji.
Przeciwnicy rozliczeń nie zamierzali składać broni. W maju 1960 roku przedawnieniu uległy popełnione w czasie wojny zabójstwa. Próby przeforsowania przedawnienia morderstw po 20 latach po zakończeniu wojny, czyli w 1965 roku, zostały zastopowane przez Bundestag. Termin przedawnienia przesuwano kilkakrotnie, by w końcu w 1979 roku uznać, że morderstwa nie ulegają przedawnieniu.
Strecker bardzo krytycznie ocenia pierwsze lata RFN. – To, o czym marzyli naziści, ale czego nigdy nie udało się im zrealizować – stworzenie nazistowskiej wspólnoty narodowej – stało się rzeczywistością za czasów Adenauera. Spoiwem tej wspólnoty był sprzeciw wobec aliantów – zaznacza.
Za kluczową postać epoki Adenauera uważa Strecker Hansa Globkego. Jego zdaniem Globke był "szarą eminencją" aparatu władzy – faktycznym szefem rządu, choć formalnie był tylko sekretarzem stanu w urzędzie kanclerskim. – Globke przeprowadzał renazyfikację od góry, blokował procesy przeciwko nazistom, demonstrował sprzeciw wobec aliantów, co przynosiło Adenauerowi i CDU popularność i zapewniało głosy w wyborach – tłumaczy.
W 1961 roku Strecker opublikował zbiór dokumentów ilustrujących ciągłość kariery Globkego. Pierwsze kroki w ministerstwie sprawiedliwości niemiecki prawnik stawiał w 1932 roku, na rok przed dojściem Hitlera do władzy. Po 1933 roku dał się poznać jako surowy interpretator rasistowskich ustaw norymberskich, a po wojnie kontynuował karierę u boku Adenauera.
Zdrajca, komunista, agent Stasi?
Przez obie strony zimnowojennego konfliktu Reinhard Strecker traktowany był z wrogością i nieufnością. – Nie bałem się kontaktów z NRD. Zależało mi na dokumentach, chciałem je wykorzystać, ale nie było mowy o współpracy ze wschodnioniemieckimi służbami – zapewnia. – Dla władz RFN byłem zdrajcą i komunistą opłacanym przez Berlin Wschodni – dodaje.
Władze polskie, mimo pozornej otwartości, też nie do końca wierzyły w czyste motywy niemieckiego tropiciela nazistów. W kwietniu 1963 roku polskie ministerstwo spraw wewnętrznych poprosiło wschodnioniemieckich kolegów po fachu o informacje o niekonwencjonalnym obywatelu RFN.
Po trzech miesiącach do Warszawy nadeszła odpowiedź, w której Stasi zalecała polskim towarzyszom "ostrożność" w kontaktach ze Streckerem. "Pomimo postępowych tendencji, których wyrazem jest dążenie do demaskowania urzędników na służbie bońskiego państwa, Strecker jest osobą o skrajnie wątpliwej reputacji" – czytamy w dokumencie, który opublikował "Der Spiegel".
– Wystawa była sukcesem – ocenia Strecker. – Nasza praca zwróciła uwagę opinii publicznej na problem obecności nazistów w strukturach władzy – tłumaczy. Wystawa odmieniła jego zdaniem RFN i umożliwiła zorganizowanie procesów zbrodniarzy z niemieckich obozów koncentracyjnych i zagłady – Auschwitz, Sobiboru, Majdanka czy Bełżca.
– Niemieckie społeczeństwo potrzebowało dużo czasu, aby zrozumieć, że naziści byli zbrodniarzami – mówi Strecker. Cezurą był według niego amerykański serial "Holokaust" wyemitowany w zachodnioniemieckiej telewizji publicznej w 1979 roku. Ważną rolę odegrał też obraz Stevena Spielberga "Lista Schindlera" (1993).
Zatrudniony do emerytury jako nauczyciel niemieckiego w Instytucie Goethego Strecker ma poczucie sukcesu i dobrze spełnionego obowiązku, chociaż bolał go brak uznania ze strony władz RFN, a potem zjednoczonych Niemiec.
Późne uznanie
Dopiero kilka lat temu władze w Berlinie przypomniały sobie o prekursorze walki o historyczną pamięć. Prezydent RFN Joachim Gauck przyznał mu w 2015 roku Federalny Krzyż Zasługi. – Lepiej późno niż wcale. Na szczęście dożyłem tej chwili – komentuje z sarkazmem Strecker.
Podczas uroczystości w niemieckim MSZ jego sekretarz stanu Michael Roth podkreślił odwagę i determinację odznaczonego. – Dziękujemy człowiekowi, który, wykazując cywilną odwagę, niezłomną postawę i kierując się jasnym moralnym kompasem, rozdrapał ranę w powojennej niemieckiej historii.
Roth przyznał, że klimat w pierwszych latach RFN zatruty był "amnezją i brakiem empatii dla ofiar", a Strecker "wyręczył instytucje państwowe".
Deprymujący bilans
Pomimo działalności Streckera i jemu podobnych, zachodnioniemiecki wymiar sprawiedliwości zawiódł przy próbach ukarania nazistowskich zbrodniarzy. Z opublikowanej w 2018 roku książki historyków Hansa-Christiana Jascha i Wolfa Kaisera "Amnestia, wyparcie ze świadomości, ukaranie" wyłania się ponury obraz.
Liczbę ofiar III Rzeszy, nie licząc zabitych podczas działań wojennych, szacuje się na 13 mln. Za bezpośrednich sprawców zbrodni uważa się ok. 200 tys. osób. Wobec 87 tys. podejrzanych niemieckie prokuratury wdrożyły śledztwo, jednak przygniatająca większość – prawie 80 tys. – nigdy nie stanęła przed sądem.
Do 1982 roku, kiedy to sporządzono pierwszy bilans, wyroki skazujące otrzymało 6456 osób. Tylko 182 skazano na dożywocie. Do chwili obecnej liczba skazanych wzrosła do 7 tys. "13 mln ofiar i 182 skazanych na dożywocie. Trudno o bardziej deprymujący bilans rozliczeń" – ocenia Kaiser.
Pomimo wielu porażek i rozczarowań, Strecker nie żałuje swojego zaangażowania. – Moja walka opłaciła się. Niemcy są dziś zupełnie innym krajem niż pół wieku temu – konstatuje.
Jacek Lepiarz jest dziennikarzem Deutsche Welle.
Tekst powstał w ramach wspólnej akcji Wirtualnej Polski, portalu Interia.pl i DeutscheWelle - #ZbrodniaBezKary. W jej ramach tropimy nazistowskich oprawców, którzy nigdy nie ponieśli kary za swoje zbrodnie. Wielu z nich po wojnie żyło spokojnie, niektórzy nawet robili kariery. Pokazujemy ich dalsze losy. Szukamy też krewnych ich ofiar i staramy się przywrócić pomordowanym należną im pamięć.
Wszystkie reportaże w ramach akcji #ZbrodniaBezKary znajdziecie w Magazynie Wirtualnej Polski, Raporcie Interii i w Deutsche Welle.