Adam Waczyński: Ciary po plecach (wywiad)

- Usiadłem, założyłem ręce i przeszło mi przez głowę: "kurczę, czego my dokonaliśmy". Ile meczów musieliśmy przegrać, ile mistrzostw musiało nam się nie udać, żeby w końcu wypalić w tym najważniejszym momencie - opowiada reprezentant Polski.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Adam Waczyński Getty Images / Xinyu Cui / Na zdjęciu: Adam Waczyński
Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Dotarło już do pana, co wydarzyło się na mistrzostwach świata w Chinach? Adam Waczyński, kapitan koszykarskiej reprezentacji Polski: Trochę tak, ale nie do końca. Z czasem będzie przychodziła pełna świadomość. Jesteśmy z siebie bardzo dumni i zadowoleni. Zaprezentowaliśmy się naprawdę dobrze, bo mimo że zakończyliśmy turniej czterema porażkami, to jednak znaleźliśmy się w ósemce najlepszych zespołów świata. Mam wrażenie, że w każdym meczu daliśmy z siebie sto procent i cieszę się, że nasze występy miały taki odzew w Polsce. Chyba pierwszy raz kibice witali nas na lotnisku po powrocie z wielkiej imprezy i mam nadzieję, że nie stało się to po raz ostatni. Mogę tylko obiecać, że w kolejnych meczach nie zabraknie nam zaangażowania.

Mówił pan, że jest pan uparty. To właśnie ten upór doprowadził w końcu do sukcesu?

Przekonanie, że możemy coś osiągnąć rosło w nas z każdym meczem. Spotkania przygotowawcze nie dawały kibicom zbyt wielu podstaw do optymizmu, jednak pamiętaliśmy o naszych przykrych doświadczeniach, kiedy przez turniejem graliśmy super, a jak przychodziło co do czego, to brakowało nam jakości i formy. Teraz trzeba się cieszyć, że wszystko się odwróciło.

Wierzyliście w siebie?

Od samego początku. Mieliśmy wiele rozmów z trenerem Mike’em Taylorem - i indywidualnych, i w drużynie. Byliśmy przygotowani na to, żeby odnieść sukces. Uznaliśmy, że nie mamy wpływu na kogo trafiliśmy w grupie i jedyną metodą jest walka do upadłego od samego początku do końca. Super, że się udało - wygraliśmy pierwsze cztery spotkania, które tak naprawdę ustawiły nas na resztę turnieju. Jestem dumny z naszej ekipy.

ZOBACZ WIDEO MŚ w koszykówce. Polacy zagrali świetny turniej! Czas na igrzyska olimpijskie? "To będzie piekielnie trudne zadanie"

Dla kibiców byliście przed turniejem wielką niewiadomą. Na koszykarskim mundialu reprezentacji Polski nie było 52 lata.

I ja się kibicom nie dziwię, świat w ogóle o nas nie słyszał. Na mistrzostwach Europy było różnie, raz awansowaliśmy nawet do 1/16 finału, ale umówmy się - było to wydarzenie z gatunku tych, które będą pamiętane raczej przez samych zawodników. A teraz na mundialu w Chinach mieliśmy okazję być w ćwierćfinale, grać i wygrywać mecze o wielką stawkę. Z gospodarzami, z Rosją, kiedy przez 35 minut wydawało się, że nie mamy szans. Rzeczywiście powoli wychodzimy z cienia i cieszymy się, że nasza praca się opłaciła. Przeszłość była przecież różna i raczej ciężko doszukiwać się w niej jakichś sukcesów.

Sami sobie też musieliście udowodnić, na co was stać?

Tak, każdy kolejny mecz budował nas jako zespół i jako indywidualności. Morale skakały. Czuliśmy, że gramy coraz lepiej i było to niesamowite uczucie. W pierwszym meczu świetnie wypadli rezerwowi, w drugim A. J. Slaughter i Mateusz Ponitka, w trzecim mnie się udało w końcu wypalić. W naszej ekipie fajne jest to, że nie ma jednego człowieka, który by to wszystko ciągnął. Potrafiliśmy przejmować od siebie liderowanie, dzieliliśmy się odpowiedzialnością.

Czytaj także: Rewelacyjny turniej Polaków. Napisali piękną kartę w historii

Dla polskich kibiców, którzy na co dzień nie interesują się koszykówką, ten sport to Marcin Gortat i Maciej Lampe.

To prawda, Marcin i Maciej to zawodnicy dużo bardziej rozpoznawalni, medialni. Gortat przez dwanaście lat grał w NBA, Lampe z powodzeniem grał w Barcelonie, Maccabi Tel-Awiw, Chimki Moskwa, a teraz występuje w Chinach. Te nazwiska wiele znaczą w naszej koszykówce, to wielka klasa. A my na mistrzostwach świata mieliśmy siedmiu zawodników z polskiej ligi, naturalizowanego Slaughtera, który grał za granicą, Mateusza Ponitkę i mnie, bo przecież Unicaja Malaga to także dobry klub europejski. Nigdy o nas się jednak głośno nie mówiło, zawsze byliśmy w cieniu Maćka i Marcina. Myślę, że to też na nas zadziałało, byliśmy zdeterminowani, żeby pokazać Polsce i całemu światu, że nasza koszykówka to nie są tylko ci zawodnicy, ale że są też inni, którzy potrafią grać. Dlatego tak bardzo się cieszę, że wreszcie trafiliśmy z formą i mogliśmy odnieść razem sukces.

Myśli pan, że już przedarliście się do świadomości gospodyń domowych?

Przed mistrzostwami byliśmy w telewizji śniadaniowej, ale w trakcie turnieju mówiło się o nas coraz więcej, dziennikarze zadawali coraz więcej pytań. Przyjmowano nas z wielkim uśmiechem. Fajnie, że mówi się o nas bardzo pozytywnie, chociaż nie przyjechaliśmy z Chin z medalem, to tak naprawdę nasza gra zasługiwała na medal. Ile drużyna robiła na parkiecie, ile zostawiła walki, serca - tego nie da się opisać słowami.

Czy Mike Taylor przed każdym meczem miał tak płomienną przemowę jak ta, która trafiła do sieci przed spotkaniem z gospodarzami turnieju?

Trener był świetnie przygotowany do mistrzostw pod każdym względem. Rzeczywiście, przemówienie za każdym razem było inne. Zespół był świadomy tego, z kim się mierzy za każdym razem, mieliśmy rozpracowanych przeciwników, nazwiska, taktykę, ale ta odprawa czterdzieści minut przed meczem zawsze dodawała sił, zawsze była bardzo emocjonalna. Z Taylorem współpracujemy już od sześciu lat, znamy się, robi postęp, jeśli chodzi o takie rzeczy. Zresztą od samego początku był świetnym motywatorem, chciał z nas wyciągnąć to, co najlepsze. Nigdy nie myślał o negatywach, tylko starał się uwidocznić nasze dobre cechy. Udawało mu się. W Chinach na każdej z ośmiu przemów przed meczami miałem ciary na plecach. I aż chciało się grać. Zostanie mi to w głowie do końca kariery.

Przemówienie pełne przekleństw prezesa Radosława Piesiewicza po wygranej z Chinami też?

To był niekontrolowany strumień radości, wiadomo, jak to się w emocjach mówi. Przyjęliśmy jego słowa z uśmiechem na twarzy, nie braliśmy tego oczywiście do końca na serio. Prezes cieszył się tak samo jak my. Też krzyczeliśmy różne rzeczy, ale nie wszystko się nagrało i to nas trochę uratowało. To była niesamowita radość, nikt nie próbował się hamować.

Trudno było utrzymać nerwy na wodzy w tym spotkaniu, kiedy sędziowie ciągle podejmowali błędne decyzje na korzyść gospodarzy?

Byliśmy mocno zdeterminowani. Patrzyłem na każdego z kolegów z osobna i u żadnego nie dostrzegłem krzty wątpliwości - wszyscy wiedzieli, co trzeba zrobić. Musieliśmy dowieźć ten mecz do końca na naszych zasadach, mimo że warunki były bardzo ciężkie. Wynik przez długi czas nie był satysfakcjonujący, ale potrafiliśmy zachować zimną krew, powstrzymać wszelkie emocjonalne zachowania. Broniliśmy, ile się dało, staraliśmy się nie skupiać na złych decyzjach sędziów, nie myśleć o nerwach, ale wyciągnąć z siebie ogień na parkiecie. Jechaliśmy na rezerwach, ale wierzyliśmy, że warto, bo zwycięstwo z Chinami mogło nas przecież ustawić na kolejne mecze podczas turnieju.

To był mecz z największym bagażem emocjonalnym?

Każdy miał swój smaczek i żaden nie był łatwy. Z Wenezuelą mecz otwarcia - wiadomo, że ważny. Chiny to gospodarz, przy 19 tysiącach kibiców na trybunach - niesamowita sprawa. Wybrzeże Kości Słoniowej - trzeba było utrzymać koncentracje i skończyć to, co zaczęliśmy. Z Rosją było arcytrudno, mierzyliśmy się z doświadczoną drużyną i dopiero w końcówce udało nam się wyciągnąć wynik na naszą stronę. Argentyna była niesamowita, nie mieliśmy szans na nic więcej, Hiszpania ograła wszystkich. Z Czechami został niedosyt, bo byli w naszym zasięgu, ale przez to, że z nimi przegraliśmy, mogliśmy zmierzyć się ze Stanami Zjednoczonymi. Wszystko więc fajnie się poskładało. Ten mundial będziemy wspominać, jako coś pięknego.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×