Mierzenie temperatury podróżnym na czesko-niemieckim przejściu granicznym w Rozvadovie, 13.03.2020 r., Gabriel Kuchta, Getty Images
Noisiel to jedna z "sypialni" Paryża. Ciche miasteczko, jest tam stara farma przerobiona na kino, supermarket, kilka sklepów azjatyckich i restauracje z kuchnią wschodu. Do francuskiej stolicy można dojechać popularną linią kolejki podmiejskiej RER A - w stronę miasta jadą nią codziennie tłumy mieszkańców pracujących w Paryżu, a w przeciwną turyści wybierający się do Disneylandu. To zaledwie kilka przystanków od Noisiel.
Parki, w których zazwyczaj spotykają się mieszkańcy miasteczka, dziś są puste. Kino zamknięte na cztery spusty, tak samo jak restauracje. Działa supermarket, ale jest w nim spokojniej niż zwykle. Nikt już nie chodzi całą rodziną na zakupy, między półkami snują się pojedyncze osoby, często w maseczkach na ustach.
- Dziesięć dni temu jeszcze wszyscy jeździliśmy zatłoczonym metrem. Już wtedy mówili nam, żeby na siebie uważać - mówi Grażyna Głębocka, która w podparyskim miasteczku mieszka od ponad 30 lat. - Tylko jak? Jak mieliśmy zachować dystans? Rano mogłam to zrobić, wychodziłam do pracy trochę później niż zwykle, już po godzinach szczytu. Ale wieczorem w metrze jechał człowiek przy człowieku, nie dało się tego uniknąć. Teraz wszyscy siedzimy w domach, czekamy, kto będzie miał objawy, a kto nie. Jesteśmy zmęczeni, źli i zestresowani. Obostrzenia wprowadzono za późno.
"Ahoj, já jsem korona!"
Przez epidemię koronawirusa cały świat działa dziś inaczej niż zazwyczaj. Opustoszał nie tylko Paryż, ale też Praga, Oslo, Warszawa. Kolejne kraje wprowadzają obostrzenia i ograniczenia w poruszaniu się.
W Polsce nie wolno wychodzić w grupach liczących więcej niż dwie osoby. Można iść tylko na zakupy, do apteki i ewentualnie do lekarza. Spacerów formalnie nie zakazano, ale nie można spotykać się w parkach i na bulwarach, nie można organizować imprez i spotkań towarzyskich. W autobusach i tramwajach zajęte mogą być tylko co drugie siedzenia, a w mszach może uczestniczyć maksymalnie pięć osób. Tak będziemy funkcjonować w Polsce przynajmniej do 11 kwietnia.
Czesi, podobnie jak Polacy, nie mogą chodzić do restauracji i kin, nie mogą organizować spotkań i imprez.Ci, którzy mają taką możliwość, pracują z domu. Można chodzić na zakupy, ale sklepy między 8:00 a 10:00 są zarezerwowane wyłącznie dla seniorów. Bez przeszkód mogą działać za to... kwiaciarnie. Rząd twierdzi, że bez wieńców i bukietów trudno wyobrazić sobie pogrzeby, których przecież nie zakazano. Krytycy tej decyzji przypominają jednak, że jedna z największych sieci kwiaciarni w kraju należy do premiera Andreja Babisa.
Rząd w Pradze planuje utrzymać ograniczenia do 1 kwietnia.
Czy wtedy życie rzeczywiście wróci do normy? Mieszkańcy nie są przekonani. Niektórzy mówią, że trudno zaufać rządzącym, którzy nie potrafią dojść ze sobą do porozumienia i często zmieniają zdanie. Minister zdrowia Adam Vojtěch jeszcze w styczniu zapewniał, że maseczek i kombinezonów dla personelu medycznego w kraju jest pod dostatkiem. Na czas epidemii miało też wystarczyć specjalistycznego sprzętu. 14 marca przyznał, że Czechom brakuje setek respiratorów. Zaprzeczył w ten sposób premierowi Babisowi. Ten tego samego dnia na konferencji prasowej uspokajał, że urządzeń wystarczy dla każdego chorego.
Na pierwszy rzut oka wygląda jednak, jakby Czesi mieli sytuację pod kontrolą. Z okładki rządowej broszury informacyjnej dla dzieci uśmiecha się zezowata, kulista postać. "Ahoj, já jsem korona!" - mówi wirus, prężąc muskuły. Kiedy włącza się czeską telewizję, widać, że wszyscy stosują się do nakazu noszenia maseczek. Zasłonięte usta ma nawet dziennikarz prowadzący wydanie wiadomości ze studia.
- Komunikacja jest bardzo chaotyczna, non stop jesteśmy informowani o nowych przypadkach zachorowań (a od kilku dni również zgonów) oraz o nowych obostrzeniach - mówi Olga Słowik, która mieszka w Pradze. - W mediach publicznych niemal nie ma miejsca na rzeczowe, racjonalne informacje na temat tego, jak "działa" wirus, skąd się wziął, jak dokładnie wygląda proces jego przenoszenia między ludźmi. Słyszymy za to: zostańcie w domach, a jeśli musicie iść do pracy albo na zakupy, to tylko z maseczką, myjcie ręce x razy dziennie przez co najmniej 20 sekund, bo zarazić możecie się dotykając klamki na drzwiach czy przycisku w tramwaju. I jak tu się nie przestraszyć? - rozkłada ręce.
Skandynawski spokój
Paniki nie widać za to w Norwegii. Tam - podobnie jak w innych europejskich krajach - odwołano wydarzenia masowe, zamknięto ośrodki kultury i sportu. Nie można odwiedzać bliskich w szpitalach (także psychiatrycznych), domach spokojnej starości i więzieniach. Władze uruchomiły także aplikację, przez którą mieszkańcy mogą zgłaszać, że mają objawy choroby i poddają się dobrowolnie kwarantannie. Skorzystało z niej około 24 tys. osób (stan na środę, 25 marca). Norwegowie kochają naturę, wielu spędza weekendy w swoich "hytte" (chatkach) poza miastem. Teraz muszą się przed tym powstrzymać. Przetrwać pomaga im zdrowy rozsądek.
- Bo przecież z niego słyną Skandynawowie. Zakazy są tutaj przestrzegane, a Norwegowie bardzo spokojnie podchodzą do stanu zagrożenia - zauważa dr Joanna Siekiera z Wydziału Prawa Uniwersytetu w Bergen. Mieszkańcom nordyckiego kraju pomaga też poczucie wspólnoty. - Rząd i pracodawcy rozsyłają do ludzi sms-y i maile, w których proszą o troszczenie się o siebie nawzajem. Sama dostaję trzy takie wiadomości dziennie.
Na korzyść Norwegów przemawia też ich kultura pracy. Nie dają się pochłonąć karierze, spędzają więcej czasu z rodziną. To buduje więzi między najbliższymi, z którymi łatwiej teraz żyć w izolacji lub kwarantannie. Mieszkańcy mimo to mogą wychodzić z domu. Wyjątek stanowią osoby z podejrzanymi objawami. Opuszczając miejsce zamieszkania narażają się na surowe kary: więzienie lub równowartość 1800 euro grzywny.
Na ulicach widać jednak ostrożność. Ludzie nie podają sobie ręki na powitanie, a w komunikacji miejskiej siadają daleko od siebie. Siekiera przekonuje, że utrzymywanie dystansu przychodzi Norwegom z łatwością.
Francuska wojna
Dystans jest z kolei zaprzeczeniem francuskiej kultury. Tam na powitanie każdy daje sobie kilka całusów w policzki. Teraz Francuzi starają się zmienić przyzwyczajenia i dostosować do obostrzeń.
Prezydent Emmanuel Macron w ubiegłym tygodniu przedstawił ich listę, mówiąc, że "jesteśmy na wojnie".
"Wojna" przyszła jednak nagle. W końcu jeszcze kilka dni wcześniej można było bez przeszkód urządzić pierwszą turę wyborów samorządowych. Drugą - właśnie przez "wojnę" - przesunięto.
- Ludzie są wściekli. Uważają, że ich oszukiwano. Że [rządzący] znali ryzyko, ale ignorowali je, żeby przeprowadzić wybory - mówi Grażyna Głębocka. - Restrykcje wprowadzono bardzo późno, kiedy już we Francji było ponad 22 tysiące chorych. Ale tak naprawdę nie wiemy, ile osób ma koronawirusa, a ile już przez niego umarło. Masowo umierają ludzie w domach starców, nikt nie bierze tego pod uwagę w statystykach - dodaje. Testy na obecność wirusa SARS-CoV-2, jak zaznacza, przysługują tylko osobom w najcięższym stanie.
Francja, choć z poślizgiem, wprowadziła bardzo restrykcyjne przepisy. Żeby wyjść z domu, trzeba podpisać specjalny formularz ściągnięty z rządowej strony. Wpisuje się na niej cel wyjścia, swój adres i podstawowe dane. Można spacerować maksymalnie godzinę dziennie, nie dalej niż kilometr od domu. Zakupy są dozwolone, ale tylko w najbliższym sklepie. Jeśli to konieczne, można iść do pracy. Trzeba mieć jednak specjalne zaświadczenie od pracodawcy.
Ogarnięty epidemią Paryż widziała też Joanna Siekiera. W stolicy Francji spędziła dwa pierwsze tygodnie marca - na delegacji. Dziwiła się, że władze ociągają się tam z wprowadzeniem ograniczeń. Gdy paryżanie szli do urn, ona była już w drodze do domu.
- Norwegia bardzo troszczy się do swoich obywateli, a także pracowników przebywających zagranicą. Mój przypadek także pokazał, że szybko zareagowano na możliwe zagrożenie. Uniwersytet w Bergen zdecydował się na moją natychmiastową ewakuację z Paryża, obawiając się, że Francja będzie drugimi Włochami.
Čecháček w izolacji, Białorusin na boisku
- Zanim wprowadzono nowe zasady, można było uprawiać sport poza domem. Pojechałam do parku, a za mną na ścieżkę wjechała policja. Mnie nie sprawdzili, ale zatrzymywali wszystkich spacerujących - dodaje Grażyna Głębocka. Każdy, kto nie stosuje się do nowych reguł, musi zapłacić mandat. Zbyt daleki spacer może kosztować 135 euro. Jak mówi mieszkanka Noisel, do tej pory ponad 22 tysiące osób dostały kary za nieprzestrzeganie zasad.
Nad Wełtawą kurczowe trzymanie się przepisów i konformizm wobec władz niektórzy uznają za mocno "czechaczkowskie" - czyli zaściankowe, małomiasteczkowe. Čecháček może w ten sposób odpowiadać naszemu "Polaczkowi" czy "Januszowi".
- Jest też druga grupa, która twierdzi, że "czechaczkowska" jest nieumiejętność podchodzenia do niczego poważnie. W tym przypadku chodzi o brak odpowiedzialności i nieprzestrzeganie wprowadzanych zakazów. To dość zabawna polemika - opowiada Olga Słowik. - Mniej zabawne jest donosicielstwo. Podobno Czesi dzwonią na policję, żeby powiedzieć, że sąsiad wyszedł z dzieckiem na plac zabaw.
Osób łamiących nowe zasady jest jednak coraz mniej. - W Pradze od kilku dni nie widziałam nikogo bez osłony nosa i ust - mówi. Prażanie nie mieli też problemu z ograniczeniami w wychodzeniu do sklepów, a z czasem przyzwyczaili się do zakazu spotkań i organizacji imprez.
-Na wsiach sytuacja wygląda gorzej. Tam podobno nietrudno spotkać na ulicy człowieka bez maski - wzdycha Olga.
Budapeszt, Lublana, Bukareszt, Haga...
Pod koniec marca ograniczenia dotykają niemal wszystkich Europejczyków. Władze z największym oporem spotykają się na Węgrzech, gdzie premier Viktor Orban chciałby rządzić dekretami. Potrzebuje do tego głosów parlamentarnej opozycji, która głośno protestuje przeciwko temu pomysłowi.
W Słowenii w czasie epidemii zmienił się rząd. Obecny premier Janez Jansa skrytykował swoich przeciwników za powolne działania i wprowadził zakaz poruszania się poza wychodzeniem do sklepu czy pracy. Za niedostosowanie się do przepisów grozi 400 euro kary. Wcześniej sąsiadujący z Włochami kraj zakazał wjazdu za swoją granicę tenorowi Andrei Bocellemu, który 7 marca miał koncertować w Lublanie.
Dzień później pierwsze ograniczenia pojawiły się w Rumunii, gdzie zawieszono połączenia lotnicze z Bergamo, Treviso i Mediolanem. To duży kłopot dla ponad 1,2 miliona obywateli tego kraju, którzy mieszkają i pracują we Włoszech.
Premier Niderlandów Mark Rutte zaapelował do Holendrów, by przestali w panice gromadzić zapasy. "Nie chomikujcie” - mówił polityk w telewizyjnym wystąpieniu. Epidemię praktycznie ignoruje za to Białoruś, która nie wstrzymała nawet rozgrywek piłkarskich.
- Agresywne metody diagnozowania, izolowania, leczenia i kontrolowania nie są tylko najlepszą i najszybszą drogą wyjścia ze stanu drastycznych ograniczeń w życiu społecznym i gospodarczym. Są też najlepszą drogą, żeby im zapobiegać - mówił w swoim przemówieniu dyrektor generalny Światowej Organizacji Zdrowia doktor Tedros Adhanom Ghebreyesus. - Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuje jakikolwiek kraj, są otwarte szkoły i przedsiębiorstwa. Otwarte tylko po to, by zostać zamknięte przez nawrót epidemii.