Bolesław Breczko , 10 lipca 2020

GROM powstał z marzeń

Ćwiczenia GROM na Bałtyku. Rok 2009 / fot. Piotr Andrews, piotrandrewsphotography.com

Mrok małego pomieszczenia rozdziera błysk granatów hukowych. Zanim echo wybuchu zdąży odezwać się po raz pierwszy, dwóch komandosów otwiera ogień do terrorystów przetrzymujących zakładnika. Uwolnionym okazuje się generał Sławomir Petelicki, twórca i dwukrotny dowódca GROM, elitarnej jednostki komandosów.

Oto #HIT2020. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.


"GROM powstał z marzeń" – pisał w liście do żołnierzy jednostki JW2305 gen. Sławomir Petelicki. 13 lipca 1990 roku decyzję o utworzeniu GROM-u podjął minister spraw wewnętrznych Krzysztof Kozłowski.


- Strzelali ślepakami, prawda? – pyta jeden z obserwatorów, bo nad pomieszczeniem znajduje się balkonik do oglądania działań żołnierzy. Tłoczy się na nim kilkunastu polityków i oficjeli. - Oczywiście, że prawdziwymi. W GROM-ie nie strzela się ślepakami, nawet na ćwiczeniach – odpowiada płk Ireneusz Skrzecz.

Zgromadzeni na balkoniku momentalnie odskakują półtora metra do tyłu.

Połowa lat 80. W Stanach do kin wchodzi "Powrót do przyszłości". W Polsce Urban i Jaruzelski w telewizorach, nędza w sklepach i beznadzieja w sercach. W Iraku Saddam Hussein atakuje Kurdów gazem bojowym, a dziesiątki tysięcy Polaków buduje infrastrukturę krajów Bliskiego Wschodu.

- Polska jako członek bloku socjalistycznego wspierała państwa arabskie i organizacje palestyńskie, m.in. Organizację Wyzwolenia Palestyny czy Rewolucyjną Radę Fatah Abu Nidala – mówi Wojciech Brochwicz, Zastępca Dyrektora Zarządu Kontrwywiadu UOP za rządów Tadeusza Mazowieckiego.

Gen. Sławomir Petelicki

Gen. Sławomir Petelicki

Autor: Radek Pietruszka

Źródło: PAP

- Wielu ludzi z tamtego regionu przyjeżdżało do nas na studia, wielu się tu osiedlało, a z kolei Polacy wyjeżdżali na Bliski Wschód. Krajom i organizacjom arabskim udzielaliśmy wsparcia dyplomatycznego. Chociaż nie znaleziono potwierdzenia, że ludzie uznani za terrorystów byli szkoleni w Polsce, to na pewno byli u nas leczeni. Wiemy też, że z Polski i firm tutaj założonych handlowali bronią.

Może to się wydać dziwne dzisiejszym czytelnikom, ale faktycznie – w latach 80. stosunki z krajami arabskimi mieliśmy doskonałe.

WAJCHA W TYŁ I ZWROT O 180 STOPNI!

Przełom lat 80 i 90 przyniósł Polsce ogromne zmiany, także w relacjach zagranicznych. Kraj zmienił kierunek ze wschodu na zachód, a dotychczasowi sojusznicy stali się wrogami. A zaczęło się od obietnicy złożonej przez Tadeusza Mazowieckiego Kongresowi Żydów Amerykańskich i podjęcia się operacji "Most".

W ramach tej operacji Polska zobowiązała się zorganizować, sfinansować i zabezpieczyć transport osób pochodzenia żydowskiego z Rosji do Izraela. Związek Radziecki, wrogo nastawiony do USA i Izraela nie zgadzał się na bezpośrednie loty z Moskwy do Tel Avivu, a rosyjscy Żydzi byli represjonowani.

Wcześniej kilka innych krajów europejskich odmówiło podjęcia się tego zadania, jako zbyt trudnego. Zadanie przeprowadzenia operacji "Most" spadło na kontrwywiad i wywiad Urzędu Ochrony Państwa.

- Nasi wywiadowcy na Bliskim Wschodzie zaczęli informować o rosnącym zagrożeniu dla polskich obywateli i dyplomatów. Trzeba pamiętać, że w tamtym okresie wielu Polaków, np. inżynierów przebywało, pracowało i żyło w tym regionie – wspomina Brochwicz.

Arabów nie obchodziły wewnętrzne przemiany w Polsce. Wsparcie wrogiego im Izraela oznaczało dla nich jedno: Polacy z przyjaciół stali się wrogami. Dali temu wyraz strzelając do polskich dyplomatów w Bejrucie w 30 marca 1990 roku. Następnego dnia grupy terrorystyczne działające w Libanie ogłosiły, że to dopiero początek ataków na Polaków.

POTRZEBA NOWEJ FORMACJI

- O idei, która później przekształciła się w jednostkę GROM, usłyszałem od Sławka jakoś w drugiej połowie lat 80. i to dość często przy różnych okazjach – opowiada generał Gromosław Czempiński, bliski przyjaciel gen. Petelickiego i współtwórca jednostki.

- Pracowaliśmy wtedy razem w jednym wydziale. Ja jako naczelnik kontrwywiadu zagranicznego, a on jako mój zastępca. Któregoś dnia powiedział do mnie "Gromek, może zajmiemy się lepszym zabezpieczeniem naszych placówek? Zrób mnie szefem ochrony placówek w MSZ" – wydział ten podlegał nam - opisuje generał.

Gen. Gromosław Czempiński i gen. Tadeusz Wilecki na premierze filmu "Operacja Samum". Rok 1999.

Gen. Gromosław Czempiński i gen. Tadeusz Wilecki na premierze filmu "Operacja Samum". Rok 1999.

Autor: Radek Nawrocki

Źródło: Agencja FORUM

Petelicki stwierdził, że w Polsce potrzebna jest nowa jednostka specjalna, inna niż istniejące kompanie specjalne w wojsku, inna niż oddziały antyterrorystyczne w policji i inna niż grupy dywersyjne w wywiadzie. Taka, która będzie w stanie odbić polskich obywateli z rąk terrorystów w dowolnym miejscu na świecie. Poszedł z tym pomysłem do ludzi "Solidarności", których jeszcze niedawno rozpracowywał, jako oficer wywiadu, a którzy teraz byli jego przełożonymi.

- Petelicki, wtedy jeszcze jako pułkownik, zameldował się u ministra spraw wewnętrznych z obszernym opracowaniem – wspomina Brochwicz. - Był idealnie przygotowany i niesamowicie pewny siebie. Powiedział, że chce stworzyć jednostkę specjalną na wzór tych ze Stanów Zjednoczonych, Niemiec i Wielkiej Brytanii. Po wielu dyskusjach i konsultacjach Minister Kozłowski się zgodził. Tak narodził się GROM.

JEDNOSTKA SPECJALNA BEZ SAMOCHODU I DŁUGOPISÓW

- Na początku nie mieliśmy absolutnie nic - sprzętu, samochodów, materiałów biurowych. Wszystko, co mieliśmy, to jedno pomieszczenie w budynku MSW przy Rakowieckiej, nasze szczere chęci i żelazną determinację generała Petelickiego – opowiada kapitan Monika Kupczyk, odpowiedzialna wtedy za sprawy biurowo-administracyjne.

Gdy ona ogarniała sprawy biurowe, Petelicki jeździł po Polsce i szukał ludzi, nie byle jakich, a najlepszych. Wybierał z 56 i 62 kompanii specjalnej, z pododdziałów antyterrorystycznych policji, jednostek nadwiślańskich i komandosów z Lublińca. Dowódcy tych jednostek nie zawsze chcieli oddawać swoich najlepszych żołnierzy.

- Petelicki przyjechał do nas w 1990 roku – wspomina pułkownik Krzysztof Przepiórka, który służył wtedy w 1 batalionie szturmowym w Lublińcu. – Od swojego dowódcy wiedziałem, że dostał wtedy zgodę na zabranie tylko jednego żołnierza.

Pułkownik Przepiórka, który później sam szukał żołnierzy do GROM-u, nie był wcale pierwszym wyborem Petelickiego.

- Zapytałem go, czy też mogę wziąć udział w sprawdzianie. Petelicki powiedział mi: "Ok, możesz, ale stawiam warunek. Nie mam zgody na spotkanie się z młodymi chorążymi i oficerami z jednostki. Jak mi zorganizujesz to spotkanie, to pozwolę ci podejść do sprawdzianu".

Do spotkania doszło w spadochroniarni. Petelicki wykorzystał swoją jedyną szansę w 100 procentach.

Ćwiczenia GROM. Rok 2003

Ćwiczenia GROM. Rok 2003

Autor: Piotr Andrews

Źródło: piotrandrewsphotography.com

- Opowiedział, że szuka chętnych do służby w jednostce do ochrony placówek dyplomatycznych. Opowiadał o specjalnym szkoleniu i dobrych pieniądzach, ale to, czym kupił większość, to niesamowita pewność siebie. Mnie też tym kupił – mówi dowódca drugiego oddziału bojowego w GROM-ie stworzonego w całości w Polsce.

GROM, JAK ZBAWIENIE

- Kończąc ZMECH (Wyższą Szkołę Oficerską Wojsk Zmechanizowanych – red.) wiedziałem, co wojsko ma mi do zaoferowania i byłem tym załamany – wspomina płk Andrzej Kruczyński, pseudonim "Wódz" , jeden z pierwszych żołnierzy GROM-u. – To był marazm, byle jakość oraz tzw. mentalny beton.

"Wodzu” szczególnie źle wspomina "wojskowe praktyki", czyli kilkumiesięczny pobyt w jednostce liniowej. Tam młody kandydat na oficera spotkał się z realiami w Wojsku Polskim. Spotkanie było niczym cios saperką w twarz. Nie tak to sobie wszystko wyobrażał.

Na kilkanaście tygodni przed końcem studiów i proporcją na pierwszy stopień oficerskiej w ZMECH-u pojawili się wysłannicy Petelickiego, którzy mówili, że szukają ludzi do nowo tworzonej jednostki, której jednym z zadań ma być ochrona ambasad.

Kruczyński więcej wiedzieć nie musiał, zgodził się natychmiast. Testy sprawnościowe i psychologiczne przeszedł bez problem i dostał zaproszenie do Warszawy.

- Pierwszy dzień? W magazynie mundurowym zdeponowaliśmy swoje rzeczy osobiste razem z całym ubraniem. Kazali się przebrać w otrzymane dresy, ortaliony i buty sportowe. Każdy z nas otrzymał także plecak i kilka racji żywnościowych, bidon na wodę, tabletki do odkażania wody oraz mapę. A oficer, który nas przyjmował powiedział: "Jesteśmy w Warszawie, jest godzina 10.30. Jutro o 6.00 musicie być tu”. I pokazał palcem na mapie jakiś punkt w Bieszczadach. Pamiętam jakby to było dzisiaj – wskazane miejsce na mapie to "Rabe Zniszczone" Gdy zapytaliśmy oficera, jak mamy tam dotrzeć, powiedział tylko, że czas działa na naszą niekorzyść – opowiada Kruczyński.

Najpierw poszli na dworzec, ale tam się okazało, że jedyny pociąg odjechał pół godziny temu i to wcale nie był przypadek. W Bieszczady dojechali w końcu z pięcioma przesiadkami i prawie wszystkim środkami transportu. Tam, w miejscowości Rabe zaczęła się tygodniowa selekcja do GROM-u.

- W czasie selekcji kluczowy jest stres – tłumaczy płk Przepiórka. – To on, a nie setki kilometrów górskich bezdroży jest największą przeszkodą na drodze do GROM-u.

Kandydaci na komandosów chodzą po trudnym, górzystym terenie, w którym nie ma żadnych punktów charakterystycznych, a do tego nie wiedzą, ile mają czasu na pokonanie trasy, więc muszą po prostu zapier…. Jak się pomylą, to muszą wracać i szukać trasy od nowa. Wymaga to zachowania cały czas chłodnego umysłu.

- Góry wyciągają z człowieka wszystko, co najlepsze, ale i to, co najgorsze – mówi Przepiórka. - W ten sposób odsiewa się tych, którzy nie nadają do wojsk specjalnych.

GÓRY SHENANDOAH, USA. PIERWSZA SELEKCJA

Żołnierze GROM-u do Stanów wyjechali po raz pierwszy w połowie 1991 roku na szkolenie antyterrorystyczne. Monika Kupczyk była tam jako tłumaczka, ale ponieważ uczestniczyła w szkoleniu tak samo, jak reszta, otrzymała certyfikat jego ukończenia.

- Do tej pory nie jestem do końca pewna, gdzie to było, bo Amerykanie przewozili nas samolotami i samochodami z szybami zaklejonymi czarną folią. Sądząc po klimacie i roślinności, to działo się to gdzieś w południowych stanach, być może nad Zatoką Meksykańską - wspomina.

Pożegnanie komandosów GROM przed wylotem na Haiti. 17 października 1994 roku. Do tego czasu opinia publiczna nie wiedziała o istnieniu elitarnej jednostki

Pożegnanie komandosów GROM przed wylotem na Haiti. 17 października 1994 roku. Do tego czasu opinia publiczna nie wiedziała o istnieniu elitarnej jednostki

Autor: Adam Urbanek

Źródło: PAP

Po wizycie na południu GROM-owcy zostali przewiezieni w góry Shenandoah, gdzie miał miejsce długi marsz na orientację, który miał nam dać wyobrażenie o tym, jak będzie wyglądał kurs selekcyjny do GROM-u. Kupczyk była wściekła, że nie pozwolili jej wziąć w nim udziału.

- Miałam 25 lat i byłam w dobrej formie. Byłam pewna, że dam radę. Na pocieszenie otrzymałam pozwolenie na przejażdżkę rowerową. Zawsze to coś...

USA. Z WROGÓW W PRZYJACIÓŁ

Przyjazne relacje z Amerykanami były kluczowe dla ostatecznego powstania jednostki GROM i osiągnięcia przez nią gotowości bojowej. Pomoc Stanów Zjednoczonych może wydawać się dziwna, bo Polska jeszcze niedawno była przecież pod wpływem największego wroga Amerykanów, czyli Związku Radzieckiego.

- Forpocztą relacji polsko-amerykańskich było CIA. Gdyby nie oni, to tworzenie GROM-u trwałoby zdecydowanie dłużej i nie wiem, czy tak szybko byśmy zostali przyjęci do NATO – mówi Gromosław Czempiński.

Generał wspomina, że CIA miało świetnie rozpoznany polski wywiad, co z jednej strony było dla nas zawodową porażką, ale z drugiej, szansą. Amerykanie wiedzieli, że Polacy nie byli uzależnieni od Związku Radzieckiego, byli jedynym państwem bloku mającym własną, niezależną szkołę wywiadu, co było ewenementem wśród państw bloku wschodniego.

- Nasz wywiad był jedyną organizacją paramilitarną, która nie składała przysięgi na wierność Związkowi Radzieckiemu - mówi Czempiński. - To było niebywałe.

OPERACJA, KTÓRA NIE NAZYWAŁA SIĘ SAMUM

Kluczowym punktem w historii tworzenia się GROM-u była operacja nazwana przez Władysława Pasikowskiego "Samum", choć wcale się tak nie nazywała.

Chodziło o wydostanie amerykańskich oficerów wywiadu z terytorium wrogiego Iraku w październiku 1990 roku. Wykonania tego zadania odmówiło kilka innych europejskich krajów, ale podjął się go polski wywiad z Czempińskim na czele. Po skutecznej akcji Amerykanie podarowali Polsce 25 mld dolarów długu oraz sfinansowali i wyszkolili GROM.

- Po Samum Sławek zapytał mnie, co dostaniemy od Amerykanów. Jak powiedziałem, że z ministrem Milczanowskim stwierdziliśmy, że nic nie chcemy, to się zdenerwował i posłał mi kilka epitetów. Potem zasugerował, żeby poprosić o pomoc w stworzeniu GROM-u - wspomina gen. Czempiński.

Minister Milczanowski momentalnie się zgodził i Czempiński wraz z Petelickim polecieli do USA negocjować wsparcie w tworzeniu jednostki komandosów. Polscy oficerowie zatrzymali się w Waszyngtonie w hotelu Bethesda. Gdy rozpoczęło się spotkanie z przedstawicielami CIA, głos zabrał Petelicki. Mówił przez trzy godziny.

Amerykanie słuchali, przytakiwali i notowali, a na końcu wstali, podziękowali i wyszli. Petelicki z Czempińskim pewni, że nic z tego nie będzie, udali się do hotelowego baru.

Następnego ranka na Polaków z ciężkimi głowami czekali Amerykanie. Tym razem przyszło ich pięciu i tym razem to oni mówili przez trzy godziny, Polacy z zaskoczeniem słuchali szczegółów oferty Amerykanów.

Komandosi GROM w Iraku. Rok 2003

Komandosi GROM w Iraku. Rok 2003

Autor: GROM

Źródło: Instagram

- Dali nam wszystko: sprzęt, szkolenie, instruktorów, pełne wsparcie – mówi generał Czempiński. - Powiedzieli tylko, że mamy martwić się o jedno, o odpowiednich ludzi.

W ich pozyskaniu niezwykle pomógł szef sztabu, generał Wilecki, który miał słabość do Gromosława Czempińskiego.

- Był z wojska, ja z wywiadu, ale dość szybko się zaprzyjaźniliśmy. Powiedziałem mu: "Słuchaj, ja tu mam takiego podpułkownika Petelickiego, jest moim zastępcą, który chciałby wziąć kilkunastu ludzi z twoich jednostek specjalnych, bo chcemy stworzyć jednostkę specjalną w MSW". Zapytał mnie, ilu chcę tych ludzi. Odpowiedziałem, że może 30 albo 40. Wilecki odpowiedział mi, żebym brał, kogo chcę, bo on ma 350 tysięcy żołnierzy - uśmiecha się generał.

Na początku wszystko było w porządku, ale po pewnym czasie Wilecki był zmęczony słuchaniem o Petelickim, bo dowódcy jednostek musieli się mu skarżyć.

- Dzwonił wtedy do mnie i pokrzykiwał, żebym "zabrał tego swojego Petelickiego, bo wszystkim najlepszych ludzi zabiera i jeszcze jest w tym potwornie natrętny i uparty" – wspomina generał Czempiński.

SHENNONDOAH W BIESZCZADACH

Z amerykańskimi doświadczeniami i polskimi kandydatami Petelicki i kadra GROM-u mogli wdrażać pierwszy element, który tworzy legendę jednostki – selekcję w Bieszczadach.

- Przyznam, że miałem chwile zwątpienia podczas selekcji – wspomina "Wodzu". - Z każdym kolejnym dniem było coraz trudniej. Pierwszego i drugiego biegałem, trzeciego i czwartego szedłem, a w piątek wydawało mi się, że idę. A właśnie piątego dnia jest zwieńczający selekcję maraton. Na ostatnich 3-4 kilometrach dostałem krwotoku z wycieńczenia.

Ćwiczenie abordażu. Ta umiejętność bardzo przydała się w czasie wojny w Zatoce

Ćwiczenie abordażu. Ta umiejętność bardzo przydała się w czasie wojny w Zatoce

Autor: Piotr Andrews

Źródło: piotrandrewsphotography.com

Każdego uczestnika selekcji motywuje co innego. Dla Andrzeja Kruczyńskiego, który w Bieszczady pojechał jako 23-letni chłopak, było to wspomnienie kilkumiesięcznego pobytu w batalionie szkoleniowym i wojskowego marazmu, które tam zobaczył.

- Wiedziałem, że muszę zrobić wszystko, żeby tam nie wrócić – opowiada "Wodzu".

ŚWIĘTY MIKOŁAJ Z WORKIEM MP5

- Pewnego dnia po selekcji, na korytarzu w jednostce pojawiły się skrzynie z bronią i sprzętem – opowiada Tomasz Kowalczyk, snajper w GROM. - To było coś niesamowitego. Wszyscy chodzili i oglądali ten sprzęt za tysiące dolarów: buty, mundury, kamizelki kuloodporne i taktyczne, hełmy, a nawet bieliznę. To było dla nas jak gwiazdka.

Był to pierwszy z wielu transportów sprzętu od Amerykanów, który w hotelu Bethesda wynegocjowali Czempiński i Petelicki.

- Dopóki nie zaczęliśmy otwierać skrzyń na cargo na Okęciu, to nawet nie wiedzieliśmy, co dokładnie dostajemy – mówi płk Ireneusz Skrzecz, logistyk GROM. - W środku było umundurowanie, sprzęt i uzbrojenie dla 118 komandosów, a ja nie miałem nawet magazynu, żeby to gdzieś przechować.

Początkowo GROM miał 2 proc. całego budżetu zakupowego wszystkich służb z wojskiem, policją i strażą graniczną włącznie. W oczywisty sposób budziło to zazdrość i zawiść innych służb, oficerów i polityków.

- Na spotkaniu z ministrem Milczanowskim, minister zapytał mnie, czy widziałem posterunek policji w swojej dzielnicy, bo tam policjanci nie mają nawet na czym siedzieć ani czym pisać – wspomina Skrzecz. - To było dla mnie zderzenie ze ścianą, bo co miałem zrobić? Przestać utrzymywać sprzęt? Zabronić żołnierzom strzelać? Bez sensu. Ale na szczęście Petel ze swoimi znajomościami potrafił wiele załatwić. Potem budżet GROM-u jeszcze wzrósł.

Zadaniem logistyka GROM-u było też załatwianie pojazdów, ale nie tylko tych do jeżdżenia, ale też tych do szturmowania, np. samochody osobowe, autobusy, pociągi, a nawet samoloty.

- Zanim GROM załatwił sobie szkielet samolotu do ćwiczeń, to trenował na normalnych samolotach rejsowych LOT-u, tyle że w nocy – mówi płk Skrzecz. – Pamiętam, że któregoś razu był z tym duży przypał, bo jeden Amerykanin przez przypadek uruchomił nadmuchiwany trap ratunkowy.

AMERYKANIE NA LEWYCH BLACHACH

Po kilku wizytach szkoleniowych Polaków w USA, Amerykanie przylecieli do Polski i już na miejscu szkolili GROM-owców.

- Przyjechali komandosi z Delty – opowiada Skrzecz. - Wynająłem im willę w Aninie i dałem samochód, poloneza z oficjalnymi tablicami rejestracyjnymi. Ale zdarzały się też sytuacje, gdy trzeba było gdzieś jechać nieoficjalnie, albo gdy po prostu nie chcieliśmy być łatwym celem do zidentyfikowania. Dlatego dostali też drugi zestaw tablic – cywilnych.

Komandosi GROM na misji w Afganistanie

Komandosi GROM na misji w Afganistanie

Autor: jw_GROM

Źródło: Instagram

Pułkownik dodaje: - Bardzo ważne było, aby nie wozili dwóch zestawów tablic w samochodzie. Jedne zawsze miały zostać w Aninie. Pewnego wieczoru dostaję od nich telefon, że ukradli im tego poloneza z posesji. To były lata 90., więc polonezy kradli na potęgę. Zacząłem coś tam robić, dzwonić po znajomych, gdy nagle dostałem telefon od jednego z nich. Policja znalazła mojego poloneza bez kół, akumulatora i wszystkiego, co dało się wymontować, ale za to z dowodem rejestracyjnym. Problem był tylko taki, że dowód był na inne tablice. No i musiałem teraz posterunkowemu tłumaczyć problemy geopolityki i relacje polsko amerykańskie po 89 roku. Zamiast tego powiedziałem coś o Żandarmerii i przekonałem go, że nie ma sensu drążyć tematu. Dziś nie byłoby takiej możliwości.

ROLLS-ROYCE WŚRÓD KARABINÓW

- W latach 90-tych w GROM mieliśmy wiele typów i rodzajów broni niedostępnej wtedy w WP: np. pistolety belgijskie Browning HP, snajperskie Remingtony 700, strzelby Remington 870 do odstrzeliwania zamków i zawiasów z drzwi, a po Haiti dostaliśmy też słynne pistolety Colt 1911. Broń tę otrzymaliśmy od naszych przyjaciół z USA – opowiada zastępca dowódcy GROM i ekspert uzbrojenia płk Tomasz Gede.

W jednostce były również inne rodzaje, niektóre nawet bardzo egzotyczne np. rewolwery Smith&Wesson czy małe pistoleciki Taurus PT-51.

W historii uzbrojenia jednostki GROM pojawia się jeden model broni, który komandosi wspominają z wyjątkową sympatią, to pistolet maszynowy MP5 firmy H&K.

- MP5 to była inna liga, a wtedy były zupełnie czymś niesamowitym. Były na wyposażeniu najlepszych jednostek antyterrorystycznych na świecie, a my też je dostaliśmy. Bardzo łatwo się z nich strzelało, nawet osobom o gorszych umiejętnościach strzeleckich. Są lekkie, dobrze ułożone, mają mały odrzut, mieliśmy kilka ich wersji i do tego znakomite oprzyrządowanie – wspomina Gede.

- Mieliśmy nawet wersję MP5K, którą można było strzelać, umieszczając ją w specjalnej walizeczce firmy H&K. Wkładało się do niej pistolet w odpowiednie szyny, lufa była wyprowadzona na zewnątrz specjalnym otworem i można było strzelać przy pomocy spustu umieszczonego w rączce walizki. Oczywiście nie można tu mówić o dużej celności, bo to latało na wszystkie strony, ale w tym wypadku liczył się efekt zaskoczenia - dodaje.

GROM był i jest ewenementem, nie tylko jeśli chodzi o broń, ale też jej wykorzystanie.

W regularnych jednostkach broń była od tego, żeby leżała w magazynie i żeby żołnierz ją czyścił. Strzelanie odbywało się 3 razy do roku.
W GROM broń to podstawowe narzędzie w służbie.

Ćwiczenia w Polsce zachodniej. Rok 2011

Ćwiczenia w Polsce zachodniej. Rok 2011

Autor: Piotr Andrews

Źródło: piotrandrewsphotography.com

- Dla zobrazowania ilości strzelań w jednostce powiem, że jednego roku grupa około 50 żołnierzy GROM wystrzeliła milion sztuk amunicji. I nikt nie sprawdzał, czy broń jest czysta, bo dla każdego było oczywiste, że musi być czysta i sprawna, bo od tego zależy jej sprawność, a ostatecznie powodzenie misji – mówi Gede.

MISJA NA HAITI. GROM WYCHODZI Z CIENIA

W 1994 wojska USA dokonały inwazji na Haiti po tym jak prezydent tego biednego kraju został obalony przez wojsko. Bill Clinton zaproponował Polsce wysłanie na Haiti kontyngentu wojskowego.

- Premier zapytał szefa MON, ile czasu zajmie wojsku przygotowanie kontyngentu na misje – wspomina generał Czempiński. – Usłyszał, że 3 miesiące. W tym momencie wtrącił się Petelicki i powiedział, że GROM może polecieć w ciągu 48 godzin.

Do roku 1994 GROM działał w utajnieniu. Wylot komandosów na Haiti był pierwszą informacją o istnieniu jednostki specjalnej JW 2305.

Wspomnienie o generale Sławomirze Petelickim

Generał Petelicki był pomysłodawcą powstania jednostki specjalnej GROM, jej twórcą oraz dwukrotnym dowódcą. Zmarł tragicznie w 2012 roku.

Żołnierze GROM przy trumnie z ciałem gen. Sławomira Petelickiego w Katedrze Polowej WP w Warszawie. 26 czerwca 2012 roku

Żołnierze GROM przy trumnie z ciałem gen. Sławomira Petelickiego w Katedrze Polowej WP w Warszawie. 26 czerwca 2012 roku

Autor: Radek Pietruszka

Źródło: PAP

Kpt. Monika Kupczyk: "Generał Petelicki darzył swoich pracowników ogromnym zaufaniem, ale wymagał też wiele. Zwykł wydawać rozkazy i polecenia, czasem dość... fantazyjne i oczekiwał, że zostaną szybko zrealizowane. Roztaczał wokół siebie aurę autorytetu. Wystarczyło, żeby wszedł do pokoju, a wszyscy instynktownie się prostowali i stawali na baczność. Jeśli chodzi o mnie, to nadal tak mam, wystarczy wspomnienie o Nim".

Płk Ireneusz Skrzecz: "Petelicki czasem dawał ludziom może nawet zbyt ogóle zadania i nie zawsze sobie zdawał sprawę, co się z nimi wiąże. Pamiętam, jak Amerykanie przyjechali do nas na szkolenie, które miało odbywać się w Bieszczadach. Wtedy nie było takiej bazy turystycznej, jak dziś i trzeba było zapewnić jedzenie.

Petel (generał Petelicki – red.) powiedział, że przecież są wojskowe racje żywnościowe, i że wystarczą. Jak Amerykanie otworzyli te racje w Bieszczadach, to nie wiedzieli, co z nimi zrobić. Sam Petel, jak zobaczył puszkę pełną samej słoniny, to stwierdził, że tego nie da się zjeść. Ale chciał racje, dostał racje. Jakby chciał szynkę, to miałby szynkę".

Ppłk Tomasz Kowalczyk: "O GROM-ie można powiedzieć, że jest to zbiór samców alfa, którzy współpracują dla jednego celu. Ale należy pamiętać, że prawdziwym samcem alfa był Petelicki i nie mogło być żadnego innego. Wszystkich momentalnie sprowadzał na ziemię. Nie musiał nawet wiele w tym celu robić, samo jego spojrzenie potrafiło zmrozić, a do tego miał taki grymas, ze kąciki ust schodziły mu w dół i drgała mu ręka. To był znak, że należy zejść z drogi".

Gen. Gromosław Czempiński: "Poznaliśmy się w 1976 roku w Nowym Jorku na przyjęciu, na którym występował zespół Mazowsze. Wtedy uchodziłem za lidera młodej grupy oficerów wywiadu, więc Sławek po prostu przyszedł do mnie bezpośrednio.

A jeszcze tak się złożyło, że wokół mnie była masa kobiet i Sławek powiedział do mnie "Gromek, idziemy w miasto", ja na to, że mam robotę do zrobienia, a on "przecież robota jest wokół ciebie". No i tak się nasza przyjaźń zaczęła".

Wojciech Brochwicz: "Petelicki budził strach. Bali się go wszyscy, nawet kumple z wywiadu. Był stanowczy, bywał porywczy. Był dla mnie trochę jak "Dziki Bill" Donovan (twórca amerykańskiego Office of Strategic Services, prekursora CIA – red.).

Z jednej strony kompetentny i świadomy swoich kroków, z drugiej strony nieobliczalny. Taka mieszanka wybuchowa, która pozwalała odnosić sukcesy. Nikt inny nie dałby rady zrobić tego, co on, zwłaszcza w tak nieprzychylnych warunkach".

Płk Krzysztof Przepiórka: "Przystojny, wiecznie z przyklejonym uśmiechem, był niezwykle pewny siebie i zawsze wiedział, do czego dąży. Był w tym zupełnie inny niż większość dowódców wojskowych".

Płk Andrzej Kruczyński: "Bez generała Petelickiego ta jednostka nie mogłaby powstać. W tamtych czasach to było nie do pomyślenia, żeby wydawać tyle pieniędzy na jednego żołnierza, ściągać do Polski komandosów z legendarnych jednostek z USA i Wielkiej Brytanii, żeby na strzelnicach nie przestrzegać regulaminów wojskowych oraz innych archaicznych wytycznych.

Tylko komuś o takiej determinacji i darze przekonywania, jak generał Petelicki, mogło się to udać".

Płk Tomasz Gede: "Był zupełnie inny, niż jakikolwiek dowódca wojskowy, którego spotkałem w swojej karierze. Robił wrażenie na każdym rozmówcy, a co dopiero na młodym poruczniku takim, jak ja wtedy. Zawsze dominował w rozmowie, ale zawsze też słuchał tego, co mówi druga osoba, nawet jeśli były to drobnostki i znakomicie to zapamiętywał.

Był trudnym, wymagającym i surowym dowódcą, ale w GROM wszyscy go uwielbiali. Kilka razy dostałem od niego ostry opierdziel, ale jak teraz sobie przypominam, to wiem, że mi się wtedy należało.

Był surowy, ale opiekuńczy i zawsze brał stronę swoich żołnierzy, nawet gdy opuścił już jednostkę. Do każdego żołnierza, niezależnie od stopnia wojskowego, odnosił się z szacunkiem. Wśród żołnierzy GROM miał ksywę "Ojciec", co najlepiej oddaje nasz stosunek do niego".