Dorota Karaś, Marek Sterlingow , 29 sierpnia 2020

Nieznany los oryginałów Porozumień Sierpniowych

Podpisanie Porozumień Sierpniowych / fot. Fot. Stanisław Składanowski, Wydawnictwo Znak

Wielka chwila, po latach wielkie zaskoczenie. Dokumenty, o których podpisaniu mówił cały świat, zaginęły.

Wszyscy w sali wpatrują się w długopis przypominający berło, którym Lech Wałęsa podpisuje plik kartek. Przewodniczący jest ubrany w ten sam żółtawy półgolf, w którym wyszedł z domu. Spod klap marynarki wysuwa się różaniec (zawiesiła mu go na szyi jedna z kobiet pod bramą).

Siedzi między wicepremierem Mieczysławem Jagielskim i pierwszym sekretarzem komitetu wojewódzkiego Tadeuszem Fiszbachem.

Za stołem prezydialnym są tylko trzy kobiety: Alina Pienkowska, Henryka Krzywonos i Anna Walentynowicz. Wszyscy po kolei składają podpis pod dokumentem. Dziewiętnastu sygnatariuszy z Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego i czterech z komisji rządowej. Maszynopis ma trzynaście stron, zostaje spisany w dwóch egzemplarzach.

Jest niedziela 31 sierpnia 1980 roku godzina 16.40. Po osiemnastu dniach strajku udało się osiągnąć porozumienie pomiędzy komisją rządową i Międzyzakładowym Komitetem Strajkowym. Jego podpisanie kończy strajk w Stoczni Gdańskiej i siedmiuset innych zakładach.

Wydarzenie relacjonuje telewizja w kraju i zachodnie stacje. Kamery śledzą wielki długopis Wałęsy i kartki przechodzące z rąk do rąk.

Lech Wałęsa: – Mogę z zadowoleniem powiedzieć, że nasz spór zakończyliśmy bez użycia siły, drogą rozmów i przekonywań. Pokazaliśmy, że Polacy, jak chcą, mogą ze sobą zawsze porozumieć się. Jest to więc sukces obu stron. Ogłaszam strajk za zakończony!

W sali euforia. Delegaci rzucają się sobie w ramiona. Młody mężczyzna w jasnej koszuli i dżinsach ociera łzy.

Mieczysław Jagielski: – Czy można powiedzieć parę słów? Były to rozmowy bardzo trudne. Rozmawialiśmy, tak jak Polacy powinni ze sobą rozmawiać. Jak rozmawia Polak z Polakiem. Nie ma przegranych ani wygranych.

Chwilę później Wałęsa wychodzi do ludzi na zewnątrz. Robotnicy chwytają go i sadzają sobie na ramionach, niosą między wiwatującym tłumem pod drugą bramę. Lech wspina się na dach wózka akumulatorowego.

– Mamy wreszcie niezależne samorządne związki zawodowe. Mamy prawo do strajku. A następne prawa ustanowimy już niedługo – przemawia znad bramy. Wznosi ręce w zwycięskim geście.

Po chwili wyjmuje długopis i pojedynczą kartkę. To gwarancja wypuszczenia więźniów politycznych.

– Ja nie sprzedaję ludzi!

Tłum szaleje.

Anna Walentynowicz opuszcza stocznię jako jedna z ostatnich. W sali BHP bałagan nie do opisania – wszędzie walają się papiery, na stołach stoją przepełnione popielniczki, kubki z niedopitą kawą. Razem z Aliną Pienkowską sprzątają koce i materace, na których spali strajkujący. Pod wieczór idą do gabinetu dyrektora.

Gniech wydaje polecenie: – Wóz do dyspozycji pani Walentynowicz.


Bomba wybucha dwadzieścia lat po strajku. Okazuje się, że nie można znaleźć żadnego z egzemplarzy porozumień sierpniowych. Poszukiwania są nerwowe, bo bez oryginałów dokumentu nie można wpisać na prestiżową Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Jak to możliwe, że zagubiono tak pieczołowicie wynegocjowane porozumienia?

Były dwa egzemplarze. Jeden zabrał wicepremier Jagielski, który opuścił Stocznię Gdańską kilkanaście minut po zakończeniu strajku. Oddał go komuś z Komitetu Centralnego PZPR. Potem dokument przepadł. Nie miał dla rządzących większego znaczenia, chcieli o nim jak najszybciej zapomnieć.

Swój egzemplarz stoczniowcy potraktowali jak relikwię, postanowili go dobrze ukryć. Zaraz po podpisaniu Bogdan Lis i Alina Pienkowska pobiegli do budynku biura projektów i skopiowali maszynopis w kilkunastu egzemplarzach.

Oryginał zanieśli do znajomych Aliny mieszkających obok stoczniowej przychodni. Schowali go tam w obawie przed rewizją. Po kilku miesiącach dokument przenieśli do siedziby Solidarności we Wrzeszczu. Stąd w stanie wojennym zabrała go SB. Tak pamięta Bogdan Lis.

Bogdan Borusewicz uważa, że było inaczej. Porozumienia wyniosła Alina Pienkowska i ukryła u mamy swojej koleżanki, mieszkającej przy bramie numer 2. Jednak nigdy nie zostały przeniesione do Solidarności.

Kiedy przyszedł stan wojenny i pod stocznię przyjechały czołgi, starsza pani spanikowała i wszystkie dokumenty wrzuciła do pieca. Oryginały porozumień również.

Lech Wałęsa niczego nie pamięta.

– Nie oglądałem się za tym – powie po latach.

Następnego dnia po strajku Anna Walentynowicz przyszła do pracy o szóstej rano, przebrała się w kombinezon i chciała wejść na suwnicę, gdy pojawiła się delegacja ze Śląska. Górnicy nie wierzyli w to, co zobaczyli w telewizji. Anna pokazała im podpisany dokument. Oryginał czy kopię? Nie wiadomo.

W archiwum Instytutu Pamięci Narodowej zachowała się odbitka, którą wykonała na podstawie egzemplarza strony rządowej Służba Bezpieczeństwa. Drugą przechował dziennikarz "Polityki” Wojciech Giełżyński, który relacjonował strajk.

Na jego egzemplarzu znajduje się odręczny dopisek: "Za zgodność z oryginałem poświadczają Członek Prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Gdańsku: Anna Walentynowicz 31 VIII 80 r.".

Źródło: Materiały prasowe

Tekst stanowi fragment z książki Doroty Karaś i Marka Sterlingowa "Walentynowicz. Anna szuka raju", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak.