Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na
Krzysztof Janoś
Krzysztof Janoś
|

Polski "Manhattan" bezdomnych. Ogrzewana nora za pracę w zsypach

65
Podziel się:

Kąt w ogrzewanej piwnicy i 50 zł miesięcznie za sprzątnie zsypów na śmieci – takiej okazji Marcin nie mógł przegapić. Przestał nawet pić. Dostrzegł szansę na przyszłość i uchwycił się tego ze wszystkich sił. Tyle że miał ich za mało.

Polski "Manhattan" bezdomnych. Ogrzewana nora za pracę w zsypach
Marcin nie ma swojego pomnika. Został pochowany w grobie swojej mamy. (money.pl, Krzysztof Janoś)

Wrocław. Bloki SM Piast przy placu Grunwaldzkim. To "Manhattan", chluba gierkowskiej Polski. Z 16. piętra przy dobrej pogodzie widać stąd nawet góry. Piętro 8 - panorama na nowoczesne biurowce, galerię handlową i apartamentowce z widokiem na Odrę.

Z piwnicy nie widać już nic. Tu mieszkali bezdomni.

W zsypach pełnych szczurów ładowali do kontenerów śmieci lokatorów, którzy nawet nie wiedzieli, kto pracuje dla nich w podziemiach.

- Marcin? Marcin to fajny chłopak był - mówi Artur. I zaciąga się papierosem. Szzzzzz - wciąga dym po każdym zdaniu. - Dopiero 38 lat skończył, tak nam mówił, przy gorzale. Zanim znaleźliśmy go martwego, to przestał pić. I z tydzień się już tak trzymał, chciał z tym wszystkim skończyć. Taki był zawzięty!

Zobacz także: Hotele dla bezdomnych. Szlachetna akcja w Berlinie

Chłopaki z "piwnicznej ferajny"

"Ponad 10 lat temu wyjechał z żoną do Szwecji. Pracowali tam 8 lat. To w Szwecji Marcin został ojcem dwóch chłopców. Sam nigdy nie pokazał im Polski. Mówił, że nie ma co pokazywać. Przecież za sobą zostawił tylko biedę i bezrobocie" (to wersja historii Marcina, którą opowiadał chłopakom z "piwnicznej ferajny").

- Możesz się śmiać, ale dla nas, dla bezdomnych, taka ciepła dziura przy śmieciach to jak los wygrany na loterii – mówi Artur. Ma z 50 lat. A przynajmniej na tyle wygląda. Niemal wisi na nim chuda blada skóra, gdzieniegdzie jest nieco brudny. Ubrany w adidasy i cienką kurtkę, a to przecież luty, trzęsie się jak osika.

Artur raz po raz się wzrusza. Płacze nie tylko na wspomnienie przyjaciela. Wraz z nim stracił też swój "dom w katakumbach" - kilka metrów przy zsypie w bloku przy pl. Grunwaldzkim 4. Pod budynkami, obok śmieci, przy rurach, jest po prostu ciepło.

Jest też prąd do ładowania komórek i gotowania na kuchence elektrycznej. Jest woda, więc można się umyć i uprać rzeczy. Wreszcie jest miejsce do składowania złomu i innych gratów, które można sprzedać. To dla bezdomnych raj na ziemi, szczególnie podczas mroźnych miesięcy.

Ciepły kąt miał tu też Marcel. Jego czerwona, nalana twarz wygląda jak dobrze wyrośnięte ciasto. To twarz człowieka zniszczonego przez alkohol, tanie papierosy i "dietę". Liczne warstwy kurtek i swetrów sprawiają, że stojąc na śniegu, przypomina groteskowego św. Mikołaja. Brakuje mu tylko worka z prezentami i lepszego stroju. Brodę i czapkę z pomponem już ma.

Skład "ferajny spod czwórki" uzupełnia Staszek-Nietoperz. Z całej ekipy jest najlepiej ubrany. Wysoki, chudy, obowiązkowo czapka z daszkiem. Można by pomyśleć, że to emeryt, któremu brakuje na wszystko, ale stara się schludnie prezentować. Obraz ten zaburza nałóg. Na zdjęciach zrobionych przez lokatorów Nietoperz załatwia się w bramie bloku lub przy płocie obok śmietników.

Na kolejnych niesie flaszkę z alkoholem. Z relacji lokatorów wynika, że trzeźwego nikt i nigdy Nietoperza nie spotkał. Na pytania o to, dla kogo pracuje, warczy: "odpier... się", " o co ci kur… chodzi", "idź stąd".

Cała czwórka pracowała na osiedlu SM Piast. Tutejsze kubły są identycznej wielkości, jak te stojące przed domami jednorodzinnymi. Zsypami na dół leci wszystko, mimo obowiązkowej segregacji odpadów i specjalnych pojemników na zewnątrz bloku.

Ktoś musi to, co do kubła się nie zmieściło, pakować do kolejnych. Właśnie tym zajmowali się bezdomni. Oprócz tego pilnowali porządku w alei łączącej 6 bloków.

Marcel opowiada, że pracował na "Manhattanie" 5 lat. Inni mówią, że mieli krótszy staż. To i tak już przeszłość - po śmierci Marcina "praca" i "układ" się skończyły.

To prawda, zarobek z tego był żaden, ale w budżecie bezdomnego każda złotówka ma olbrzymie znaczenie. Czasami też można było zarobić nieco więcej niż zwykle.

- Jak sprzątaczka pojechała na wakacje, to "kierownik" zapłacił mi i koledze za dwa tygodnie 130 zł. Na naszą dwójkę. Myśmy robili na zewnątrz i zsypy. Dziewczyny, sprzątaczki znaczy, dawały nam po 50 zł za miesiąc. Bały się tych szczurów - mówi Marcel i chichocze, bo wiadomo, że szczurów nie ma się co bać.

Bezdomni pracę zaczynali o 5, najdalej o 6 rano tak, by nie zwracać na siebie uwagi. Zaczynali od kubłów. Potem pojawiali się w alei - zamiatali, zbierali śmieci, porządkowali teren.

Później zbierali puszki, złom i inne graty – wszystko, co można sprzedać. W ich rozkładzie dnia obowiązkowa była zupa wydawana po 14. w pobliskiej jadłodajni Caritasu na ul. Słowiańskiej.

Kiepy zbierali na Dworcu Głównym, bo "przecież coś trzeba mieć do palenia". Na alkohol zrzucali się wszyscy. Pijali głównie "wynalazki" - denaturat, alkohol kosmetyczny i inny zanieczyszczony, a tani, zmieszane z równie tanimi napojami.

Młodsi nie gardzili klejem, bo "też dobrze tryka". Pieniądze organizowali też przed sklepem. Metoda: "przepraszam, czy poratowałby pan złotóweczką", działa rzadko, ale coś tam można uzbierać.

Śmierć

"Kiedy atmosfera w szwedzkim domu stała się wybuchowa, Marcin wrócił do Polski. Tu miało okazać się, że żona, bez jego wiedzy, sprzedała ich wspólne mieszkanie we Wrocławiu. Nie od razu został bezdomnym. Początkowo mieszkał u dawnych znajomych. Rodzina podobno nie chciała go znać, bo pił za dużo. To picie sprawiło, że w końcu znalazł się na ulicy".

- Głupio zrobił Marcin, głupio - mówi Artur i znów pali, ściskając podarowane grosze w zziębniętej dłoni. - Przecież nie można przestać pić tak z dnia na dzień. Od razu korba mu odbiła. Rano w piątek mówię do niego: leż, ja przyniosę jakąś zupę, a później pójdę na dworzec i kiepy pozbieram. Jak wróciłem, to go już nie było. Światła pozapalane, drzwi otwarte, jego nie ma. Chciałem iść, chciałem szukać, ale pomyślałem, że zaraz wróci.

To był ostatni raz, kiedy Artur widział Marcina żywego. Przyjaciel już nie wrócił. Trzy dni przeleżał martwy w jednym ze zsypów. Był ubrany w strój roboczy. Pomiędzy nogami miał łopatę do przesypywania śmieci. Dostał padaczki alkoholowej.

- Znaleźliśmy go tam, pod szóstką - Artur pokazuje palcem na blok.

- Wtedy, poniedziałek chyba był, zsypy robiliśmy i Nietoperz go znalazł. Zawołał mnie, poleciałem z latarką i patrzę, leży młody. Powiedzieliśmy sprzątaczce. My nie mogliśmy dzwonić na psy. Robimy nielegalnie i byłby kłopot, ona zgłosiła - mówi bez emocji Marcel.

9 listopada, dzień w którym odnaleziono ciało Marcina, pamięta Bartek, jeden z lokatorów. Wychodząc rano, spotkał sprzątaczkę. Zapytał, dlaczego tak stoi na chłodzie. Gdy powiedziała, "mamy trupa w zsypie", pobiegł pomagać, bo ma przeszkolenie ratownicze.

Było jednak za późno. Zdążył tylko zrobić zdjęcie, przed przyjazdem policji.

Zdjęcia żywego pokazała mi potem Beata Ptak, streetworkerka pomagająca wrocławskim bezdomnym od 20 lat. Nie pracuje w MOPS-ie. Jej organizacja pisze projekty wsparcia dla bezdomnych. Jeśli projekt jest dobry, to miasto lub państwo za niego zapłaci.

Po znalezieniu zwłok szybko przyjechała policja i prokurator. Co udało im się ustalić?

- Nadzorujemy prowadzone przez policję śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania w dniu 9 listopada 2020 roku we Wrocławiu śmierci Marcina M., to jest o przestępstwo z art. 155 kk. - mówi rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej we Wrocławiu Radosław Żarkowski. Postępowanie jest w toku.

Sekcja wykazała, że przyczyną śmierci Marcina było wychłodzenie, ale "do zgonu przyczyniła się niewydolność wątroby na tle toksycznego uszkodzenia ze stłuszczeniem, marskością i zapaleniem trzustki".

Policję zapytaliśmy o inne interwencje na "Manhattanie" pod koniec zeszłego roku. Przyznała, że była wzywana do bezdomnych z piwnic.

Lokatorzy

"Latem Marcin mieszkał pod mostem przy ulicy Wojciecha z Brudzewa nieopodal placu Grunwaldzkiego. Zimą szukał schronienia w blokach, zsypach, kotłowniach, śmietnikach. Po mostem miał cały swój dobytek. Kuchenkę, przybory, cukier, mąkę, zapas wody i graty pozbierane z wrocławskich ulic i śmietników".

Pan Marian z 6. piętra, pani Maria z 8., pan Piotr z 14. i wielu innych mieszkańców bloku numer 4 mówią o dzikich lokatorach "sprowadzonych do ich budynku przez spółdzielnię".

Z ich relacji wyłania się obraz układu, w którym - w SM Piast Śródmieście - wykorzystywano bezdomnych do pracy. Według lokatorów wiele wskazuje na to, że robili to pracownicy spółdzielni.

Większości moich rozmówców bała się tych "sąsiadów na gapę".

- Oni tam w tych piwnicach i zsypach mieli dostęp do głównego zaworu gazu, prądu i wody. Gromadzili meble, papiery. Jak dół zapłonie, to nawet nie będzie jak uciekać, a mieszkamy na 14. piętrze - mówi zdenerwowany Piotr.

Nie wszyscy jednak chcieli bezdomnych po prostu wyrzucić. Dzień po odnalezieniu zwłok Marcina i odkryciu ich cuchnącego "mieszkania" lokatorzy znaleźli tu Artura. Chcieli pomóc.

Przyjechał nawet pracownik schroniska, powiadomiony przez mieszkańców, ale umówił się z Arturem na kolejny dzień, kiedy będzie trzeźwy. Tyle, że potem Artur zniknął. Na początku lutego odnalazłem go przed sklepem proszącego o "złotówkę".

Klucze

"Marcin mówił nam: dzieci mam zabezpieczone, mają po bańce na koncie, nic mnie więcej nie obchodzi. Jesienią 2020 r. zmienił zdanie. Oprócz bezpiecznego miejsca na zimę, znalazł też zajęcie. Marny grosz, ale to go popchnęło do zmiany i przestał pić".

Jeśli, jak sugerują lokatorzy, bezdomni mieli układ ze spółdzielnią, to kto za nim stał? Jak bezdomni dostawali się do środka mimo zamków i kłódek?

- To konserwator dał mi klucze. Kierownik wiedział o tym i nie było problemu. Miałem klucze do wszystkich bloków, na wszystkie kraty. Pracowałem tam 5 lat, miałem taką umowę na gębę, ale mi zakazali przychodzić, po tym jak ten tam zmarł… No patrz, nie pamiętam, jak się nazywał - zamyśla się Marcel.

Kim jest "kierownik"? Tak bezdomni mówią o panu Marku, jednym z pracowników spółdzielni. To on według nich miał ich wpuścić do "katakumb".

- To "kierownik" po tej aferze powiedział mi, żebym się nie pokazywał na blokach. Staszek-Nietoperz został, jemu pozwolili dalej robić - opowiada Marcel, którego udało mi się odnaleźć w innym budynku, też w piwnicy.

Nie jest zbyt wylewny. Wyraźnie, mimo "zwolnienia", zależy mu na pracy na "Manhattanie".

Nie chce też sypnąć kolegów. Przyznaje w końcu, że dostawał po 50 zł miesięcznie za prace przy kubłach i sprzątanie połowy alei przed blokami. Inni dostawali podobne "wynagrodzenie".

Marcel powtarza, aby nikomu nie mówić, bo "on tam tylko pomagał". Nie przeszkadza mu, że przed chwilą mówił, że pracował. O Nietoperzu mówi, że on też tam nie mieszkał, tylko przy ul. Curie Skłodowskiej i też tylko pomagał.

"Łazik"

"Ostatnie dni Marcina, te po odstawieniu alkoholu, były bardzo trudne. Chciał z tym skończyć, znalazł przecież mieszkanie, pracę w zsypach, ale od niepicia korba mu odbiła. Zaczął majaczyć. Widział kolegów z wojska, meldował się jakiemuś pułkownikowi. Raz spakował się nagle i powiedział, że mleczarze przyjadą samochodem i zabiorą go do Waldka. Tyle, że Waldek zmarł kilka lat temu".

Żeby dowiedzieć się czegoś więcej o śmierci Marcina, wielokrotnie próbowałem skontaktować się z Markiem Łukasiewiczem, pracownikiem SM Piast. To on jest odpowiedzialny za porządek na "Manhattanie".

Choć mieszkańcy mówią, że "zawsze było go tu pełno", to teraz złapać go nie sposób. Pod telefonem administracji osiedla SM Piast Śródmieście odzywa się za to Krzysztof Kaleta. Jego bezdomni też tytułują "kierownikiem".

Lokatorzy wspominali, że to jemu zgłaszali, "tak gdzieś od lata", problem z bezdomnymi. Miał mówić, że sprawę przyjął i ją załatwi.

Podaję się za przedsiębiorcę, który chce wynająć lokal usługowy na "Manhattanie", ale obawiam się problemów z bezdomnymi. - Wszędzie się jakieś typy zdarzają. Najemcy nie narzekają. Zdarzyło się, że jakoś tam, w tamtym roku, że komuś się zmarło, ale to w budynku - mówi Kaleta.

- A to lokator zmarł? - pytam.

- Nie, nawet nie wiem, jakiś łazik, napił się i zasnął. Ja nawet nie wiem, nie interesuję się takimi rzeczami – ucina Kaleta.

- Ale pan się zajmuje tymi budynkami? - dopytuję.

- Tak, ale to nie ma znaczenia, co się stało.

- Pytam o bezpieczeństwo, bo pani z apteki mówiła, że on tam gdzieś wszedł od tyłu. Żeby mi się tam ktoś nie włamał, jak wynajmę - ciągnę.

Dłuższa chwila milczenia.

- Co mam panu powiedzieć. No wlazł, no wlazł. Jakoś nie ma często takich zgłoszeń. Po godzinach pracy, to ciężko nam powiedzieć, co tu się dzieje - kończy. Potem już nie odbiera.

Na osiedlu spotykam pana Romana, konserwatora. Tłumaczy, że kierowników to trudno w biurze złapać, bo "chodzą po rewirach i porządku pilnują". Pytam go o bezdomnych i klucze do zsypów.

- Jakie klucze dałem? Co pan? A widział pan kiedyś konserwatora, co by klucze bezdomnym dawał. Te ludzie spod czwórki to wymyślają historie. Panie, ja tu 30 lat pracuję. Za miesiąc idę na emeryturę. Po co by mi były takie kłopoty? No byli jacyś bezdomni, ale nikt ich nigdzie nie wpuszczał – mówi z oburzeniem.

- Zgłaszałam administracji, to znaczy kierownikowi Markowi, że są ci bezdomni. W sierpniu tak mu mówiłam. W październiku już było po sprawie. A ten, co zmarł, to nie w budynku, tylko na schodach pod budynkiem. Napił się i zasnął - opisuje z kolei jedna ze sprzątających pań.

I choć mieszkańcy oraz sami bezdomni twierdzą, że o sprawie zatrudniania w zamian za piwnicę musiała wiedzieć spółdzielnia Piast, to ta zaprzecza.

"Totalne zaskoczenie"

Marcin został pochowany 28 listopada 2020 r. na wrocławskich Osobowicach. Dopiero z nagrobka dowiedziałem się, że miał tylko 35 lat. Urodził się 19 marca 1985 r. Zmarł 9 listopada 2020 r. W zsypie bloku na pl. Grunwaldzkim.

- To, co pan mówi, jest dla mnie totalnym zaskoczeniem. Nic nie wiedziałem o tych bezdomnych. Jasne, że podobne problemy mamy we wszystkich nieruchomościach, ale zawsze po sygnałach, wyjaśniamy i działamy. To z tym układem między naszymi pracownikami a bezdomnymi sprawdzimy. To przerażające. Przeprowadzimy postępowanie pracownicze - mówi prezes SM Piast Jacek Kludacz.

- Tyle było spotkań z mieszkańcami i przecież są też walne zgromadzenia, spotkania z radnymi osiedla. Nikt nic nie powiedział - zapewnia prezes Kludacz i patrzy na swojego zastępcę Marcina Miłosza. Ten potakuje.

- Sprawę bezdomnych zgłaszałam prezesom w październiku. Wtedy dzwoniłam do wiceprezesa Miłosza. W grudniu dzwoniłam do prezesa Kludacza przypomnieć o sprawie. Mam nawet pismo, które to potwierdza - mówi radna Osiedla Śródmieście SM Piast Stefania Łozińska. Pokazuje mi kopię.

- Ale niech pan z tego nie robi afery Watergate. To nie jest taka prosta sprawa. Te budynki się sypią, trzeba było zrobić termomodernizację. Naprawdę spółdzielnia robi, co może, żeby nas wyciągnąć na prostą z tej zapaści - dodaje zażywna kobieta po siedemdziesiątce.

- Kłopot był, ale pytałam Krzysztofa Kaletę, kiedy to się skończyło. Pokazał mi fakturę. Stalowe drzwi odcinające drogę bezdomnym do ich lokum zamontowano 19 grudnia. Skoro oni mieszkali tam do końca grudnia, to ja się pytam, kto im dał klucze. Ja nie wiem. O domysłach to nie ze mną. A oskarżenie łatwo rzucić. Na pewno jednak nie byli to pan Marek i Krzysztof. To uczciwi ludzie - mówi z przekonaniem Stefania Łozińska.

Na spotkanie przyniosła kilka grubych segregatorów z pismami, odpowiedziami, rachunkami, listami społecznymi. To tylko z ostatnich kilku lat. Resztę dokumentacji - komplet od 1973 r. - ma w mieszkaniu.

- Spółdzielnia nie wiedziała? Co za bzdura. Wysyłaliśmy maile na sekretariat zarządu. Informowaliśmy o bezdomnych mieszkających w zsypie – upiera się jednak sąsiadka pani Stefanii. Ona też pokazuje kopię, tym razem maila.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Arturowi udaje się na razie wyjść na prostą. Rozmawiałem z nim w ostatnią środę. Nie pije już prawie dwa miesiące. Też zmagał się z napadami padaczki alkoholowej. Nie był jednak sam. Streetworkerce Beacie Ptak udało się znaleźć dla niego miejsce we wrocławskim schronisku przy ul. Gajowickiej. Teraz Artur szuka legalnej pracy.

Nigdy już nie dowiemy się, jak potoczyłoby się życie Marcina, gdyby ktoś naprawdę zainteresował się jego losem. I nie pozwolił uwierzyć mu, że dostając 50 zł miesięcznie i nocleg w śmierdzącej norze, chwycił Pana Boga za nogi.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
money.pl
KOMENTARZE
(65)
tadzio
3 lata temu
A tak właściwie o co chodzi w tym artykule ? Znaczy czuję jakąś nutkę pretensji ale nie zrozumiałem do kogo,pijących,spółdzielni,rządu ,Boga czy do jescze kogos że chłopy piją na umór 24 na dobę..........
Anka
3 lata temu
Żona nie mogła sprzedać mieszkania bez zgody męża, jeśli było wspólne. Na akcie notarialnym wymagane są dwa podpisy.
Mieszkaniec
3 lata temu
Każdy z mieszkańców płaci czynsz i opłaty.To obowiązkiem zarządcy nieruchomości jest dbanie o nią między innymi o dobór ekipy sprzątającej. Tutaj to nie tylko prokuratura, ale i urząd skarbowy z zus powinien zainterweniować. Przez tyle lat praca bez umowy na gębę. Każdy z tych bloków stać, aby były porządnie wysprzątane , niestety, ale pieniądze są rozlewane ............................................................................. inaczej tego nie nazwiesz .
xxx
3 lata temu
Los tych ludzi wyzbytych nadziei zrozumiec moze jedynie ktos, kto choc raz byl bez dachu nad glowa...Panstwo do kazdej oplaty dolicza sobie jakies przeplywowe i przesylowe zawyzajac rachunki a wam ludzie szkoda chocby tych 20 zl przeznaczyc na to by ludzie pracujacy przy waszych brudach bez odpowiednich ubran, rekawicmogli umyc sie czy uprac rzeczy...Artykul obnaza rowniez funkcjonowanie roznych instytucji zatrudniajacych urzednikow, ktorzy poza biurkiem nie dostrzegaja potrzeb ludzkich...
***** ***
3 lata temu
To samo dzieje się na warszawskim osiedlu Gocław. Spółdzielnia też nie widzi problemu że bezdomni śpią w śmietnikach i okradają piwnice
...
Następna strona