Tomasz Słomczyński , 26 listopada 2020

"Wyzwolenie". Rok 1945 na Pomorzu - trauma i tabu

Zdjęcie ilustracyjne, Domena publiczna

Dla Benedykta trauma to widok siostry leżącej na stole pod pijanym bolszewikiem. Dla Grety wspomnienie kobiety, matki czwórki dzieci, którą Rosjanie gwałcili przez kilka dni. Tabu dla Marcina to dramat kaszubskich rodzin, które starają się wyprzeć z pamięci wiosnę 1945 roku.

Od redakcji: W powojennej Polsce milczano na temat bestialstwa Rosjan w 1945 roku. Tomasz Słomczyński dociera do świadków ich zbrodni na Pomorzu. W Magazynie WP opublikowaliśmy dotychczas jego dwa reportaże: "Zbrodnia w Borucinie. Zmurszała pamięć" oraz "Pomorze 1945. Niewykrzyczane cierpienie".


Gochy, południowo-zachodnia część Kaszub. To tam leży Borowy Młyn, wieś otoczona lasami i jeziorami. Z lotu ptaka przypomina literę "T". Supermarket, bar Bistro z pizzą, kebabem i "schabowymi z drobiu". Miejscowi dowcipkują przed barem. W pobliskim ogródku kilkuletnia dziewczynka podskakuje, chcąc dorwać się do wielkich, czerwonych czereśni.

Gotowa scenografia do filmu o spokojniej, sielskiej wsi. Mogłaby nią być, gdyby nie to, że, jakby z offu słyszę:

- Rzucali na podłogę, nogi rozciągali, spodnie spuszczone … To jest… To jest… Trauma – Benedyktowi Reszce zaczyna brakować tchu.

Jest autorem kilku książek. Jedna z nich nosi tytuł: "Czas zła. Sowieckie bezprawie na kaszubskich Gochach".

Reszka pamięta inny Borowy Młyn. Ten z 1945 roku. Miał wtedy dziesięć lat.

Dramat na wybudowaniu Adamczyka

W lutym 1945 roku do Borowego Młyna docierały już odgłosy walk. Zbliżał się front. Wszyscy byli przygotowani, na nadejście Armii Czerwonej.

- Tak szczerze, nikt wtedy nie mówił "Ruscy", tylko "bolszewicy". To słowo oznaczało samo zło. Bolszewik to był człowiek bez wiary, honoru i kultury. To był diabeł.
Ludzie pouciekali na stojące z dala od wsi wybudowania, "pustki", jak to się mówi na Kaszubach.

- My również poszliśmy. Do Adamczyka. Za wsią. Chcieliśmy, jak wszyscy, być jak najdalej od Rosjan. Myśleliśmy, że tam nie dojdą. Myliliśmy się – wspomina Reszka.

Benedykt Reszka: "Młode kobiety rzucali na podłogę. One krzyczały wniebogłosy i się wyrywały, więc je mocno trzymali. Rozciągali nogi, spodnie spuścili, w rękach trzymali swoje… "

Benedykt Reszka: "Młode kobiety rzucali na podłogę. One krzyczały wniebogłosy i się wyrywały, więc je mocno trzymali. Rozciągali nogi, spodnie spuścili, w rękach trzymali swoje… "

Autor: Tomasz Słomczyński

Źródło: WP

Wybudowanie Adamczyka to była zwyczajna wiejska chałupa - dwa pokoje, kuchnia, korytarz i przedsionek. Schroniło się tutaj ze czterdzieści albo i pięćdziesiąt osób. Dziesięcioletni Benek znalazł się tam z matką i siostrą, która miała "angielską chorobę", jak mówiono o krzywicy. Miała dwadzieścia lat, ale nie rosła – była jak dziecko.

- Pierwszych Rosjan, kiedy zbliżali się do domu, zauważył Adamczyk. Zawołał: "Ruskie idą, żegnajcie się!". Wszyscy uklękli i zaczęli głośno odmawiać pacierz – opowiada Benedykt Reszka.

- Wchodzi żołnierz z pepeszą. Taki Azjata, Mongoł i pyta: "Germany czy Polaki?". Odpowiadamy, że Polaki. Cofnął karabin i tak jakby atmosfera się trochę rozluźniła. Do chałupy wszedł zaraz cały oddział, mogło być ich ze dwunastu. Dowódca powiedział, że chcieliby "pokuszać". Gospodyni chciała ich udobruchać, żeby nam krzywdy nie robili. Szybko wzięła się za smażenie jajecznicy. Nakroiła chleba. Adamczyk miał schowane pół litra wódki. Wyciągnął i postawił na stole. Ale co to jest pół litra na dwunastu chłopa? Zażądali więcej. Adamczyk miał jeszcze jedną flaszkę, ostatnią. Dał im. Wypili. Myśleliśmy, że wszystko będzie dobrze.

Żołnierze się najedli, troszkę wypili. Syci, zażądali kobiet.

- Siedziałem na kolanach matki pod ścianą. Z jednej strony stał piec, z drugiej siedziała młoda mężatka z dzieckiem na ręku. I jeden Rusek upatrzył sobie tą kobietę. Rozkazał jej: "Chodź tu!" – opisuje Reszka.

- A ona nie idzie, trzyma się kurczowo mojej matki. On podchodzi i wrzeszczy: "Chodź, wstawaj", ale ona nie wstaje, dalej trzyma się mojej matki. Wtedy on zaczyna nas tłuc pięściami, również moją matkę i mnie, który siedzę na kolanach, ale ona dalej się trzyma, więc on wyciąga pistolet, strzela. Na głowę spada nam tynk z sufitu. No i wtedy się zaczęło…

Pan Benedykt gubi gdzieś dotychczasowy spokój i rzeczowość. Zaczyna mówić coraz szybciej, coraz więcej gestykuluje.

- Młode kobiety rzucali na podłogę. One krzyczały wniebogłosy i się wyrywały, więc je mocno trzymali. Rozciągali nogi, spodnie spuścili, w rękach trzymali swoje… - zawiesza głos. - Ten krzyk kobiet, ten płacz. Oni je gwałcą na zmianę… Ja mam dziesięć lat, siedzę pod ścianą, patrzę na to… To jest trauma, trauma do dzisiaj… Czy pan sobie to w ogóle wyobraża?

Jego pytanie najpierw zawisło w pokoju, gdzieś pod sufitem, a potem spadło na mnie, przygniatając trudnym do wyobrażenia ciężarem.

- Czy wiedziałem, co oni robią tym kobietom? Domyślałem się, ale nie wiedziałem, że coś takiego mogło być… Dla mnie to było coś strasznego, przerażającego. Widziałem tę krzywdę, ale nie wiedziałem, że to seks, że coś takiego istnieje. Tego się nie da zapomnieć. To pozostało w pamięci na zawsze.

Mamo, ty żyjesz!

To wszystko działo się w Borowym Młynie siedemdziesiąt pięć lat temu. Dzisiaj Reszkowie – Benedykt i jego żona Greta, do której zwraca się "Małgosia", mieszkają w Rumi. Tu mają duży dom, zadbany ogród i szklarnię.

Pod drzewami owocowymi stół i ława. Benedykt zaprasza gestem, by usiąść. Tu chce kontynuować opowieść.

Ten krzyk kobiet, ten płacz. Oni je gwałcą na zmianę… Ja mam dziesięć lat, siedzę pod ścianą, patrzę na to… To jest trauma, trauma do dzisiaj… Czy pan sobie to w ogóle wyobraża?

Zbieram się od jakiegoś czasu, żeby zadać to pytanie: - A pana siostra i matka? Czy one…?

- Moją niepełnosprawną siostrę położyli na stole w kuchni, widziałem wszystko przez otwarte drzwi. Zaczęli rozciągać jej nogi, ale w tym momencie jeden, widząc jej niepełnosprawność, powiedział: "Nie nada je...". I ją zostawili.

- W końcu udało mi się w tym zamieszaniu wydostać na zewnątrz. Zapłakany, w cienkim sweterku i korkach, takich drewniakach wybiegłem z domu na śnieg. Nieopodal trwała bitwa pancerna pod Katarzynkami. Całe niebo płonęło. Nad głowami przelatywały pociski. Zobaczyłem Adamczyka, on też mnie dostrzegł. Biegł do sąsiedniego wybudowania, żeby ostrzec mieszkańców, co Ruskie robią. Woła do mnie: "Benek, uciekaj, bo cię zabiją". Pobiegłem do zagajnika, ukryłem się w jałowcach. Nie wiem, jak długo tam siedziałem. Może dwie, może trzy godziny. Tyle czasu Rosjanie gwałcili kobiety w chałupie.

Benedykt był przekonany, że Rosjanie zabili jego matkę. Wreszcie odważył się podejść do chałupy.

- Wyszedłem zza stodoły na podwórze, patrzę – jest mama! – ożywia się, jakby właśnie w tej chwili ją zobaczył. - Ruskie już poszli, a kobiety w chałupie upłakane leżą, jęczą.

Okazało się, że matce udało się wymknąć z chałupy chwilę po synu.

- Ile kobiet w tym czasie zgwałcili żołnierze?

Reszka zamyśla się. Chce być rzetelny w swoich wypowiedziach. Zaczyna wymieniać nazwiska…

- Myślę, że około dziesięciu. Wszystkie młodsze, które tam były. Ale nie jeden raz, tylko wielokrotnie.

Listonoszka Stefania

Benedykt Reszka jest autorem książek o wojennych i powojennych losach mieszkańców Borowego Młyna i okolicznych wsi.

Szczególnie wiele pracy poświęcił na badanie losów ludzi aresztowanych przez NKWD w 1945 roku. Większość z nich trafiła bez wyraźnego powodu na zesłanie do ZSRR.

Wystarczył fakt podpisania Niemieckiej Listy Narodowościowej, donos sąsiada, złe spojrzenie lub zwykły przypadek. Zanim jednak zesłańców załadowano do wagonów bydlęcych, trafili na miejscowe komendy, a potem do tak zwanych obozów przejściowych w Bytowie, Chojnicach, Grudziądzu, Działdowie, Ciechanowie.

- Po aresztowaniach gwałty były na porządku dziennym. Na przykład Stefania Bińczyk miała szesnaście czy siedemnaście lat. W czasie wojny została listonoszką. Pamiętam ją dobrze, bardzo ładna dziewczyna – wspomina Reszka - Rosjanie aresztowali ją i jej stryja, który potem trafił na Syberię. Tuż po aresztowaniu widział ciało Stefanii leżące na barłogu… Rosjanie, można powiedzieć, zgwałcili ją na śmierć.

Czarne warkocze

Pani Greta nie jest tak skora do rozmowy na temat 1945 roku, jak jej mąż. Niełatwo ją namówić na wspomnienia. W końcu jednak się udaje.

- W 1945 roku miałam pięć lat i mieszkałam w Gdyni Cisowej. Ojca NKWD zamknęło na Kamiennej Górze. Nie mieliśmy co jeść, byliśmy w sytuacji krytycznej, więc mama wywiozła mnie do siostry na wieś pod Kartuzami, tam spędziłam rok.

Nie może pamiętać szczegółów tego, co działo się 75 lat temu. Wszystko, co wie, usłyszała od osób, które widziały te zdarzenia na własne oczy. I nawet po tylu latach nie chce ujawniać nawet nazwy wsi. To wszystko wciąż jest bolesne.

Greta Reszka: "Nie umiem odpowiedzieć, czy tam w tym lesie, zanim przyjechał ratunek, czy wtedy zgwałcili moje siostry, czy nie… "

Greta Reszka: "Nie umiem odpowiedzieć, czy tam w tym lesie, zanim przyjechał ratunek, czy wtedy zgwałcili moje siostry, czy nie… "

Autor: Tomasz Słomczyński

Źródło: WP

- Kilku Rosjan weszło do domu na wybudowaniu tej wsi. Mieszkała tam młoda kobieta z czwórką dzieci, miała około 30 lat, była bardzo ładna, znałam ją dobrze. Taka elegancka pani, mimo że była prostą, wiejską kobietą – opisuje Greta Reszka.

Na chwilę milknie, ale zaraz opowiada dalej: - Rosjan było kilku, zostali tam kilka dni. I przez kilka dni ją gwałcili na oczach dzieci. Miała długie czarne warkocze, trzymali ją za te warkocze. A dzieci się temu przyglądały. Niedaleko mieszkała jej rodzina i kiedy bliscy próbowali się zbliżyć do tego domu, to Rosjanie do nich strzelali. Po wojnie okazało się, że jest w ciąży. Poszła do proboszcza i powiedziała, że chciałaby nie mieć tego dziecka. Ksiądz powiedział, żeby je urodziła, że może mu to dziecko oddać, a on temu dziecku rodzinę znajdzie…

Pani Greta wie, że ta kobieta po urodzeniu nikomu dziecka nie oddała. Wychowała chłopczyka na wspaniałego człowieka.

- To wszystko odbiło się głośnym echem wśród wszystkich Kaszubów w okolicy. Najczęściej mówiło się o tym chłopcu "Rusek", takie miał przezwisko, ale był ogólnie lubiany i szanowany – wspomina kobieta. - Jego mama po tym wszystkim nigdy już nie stanęła na nogi, chorowała na serce. Zmarła dość młodo. Dzieci do końca bardzo troskliwie się nią opiekowały.

Widziałem dobrego Rosjanina

- Po jakimś czasie wróciliśmy z wybudowania do naszego gospodarstwa. Cały dom był splądrowany, zajęty przez Rosjan. Ale tych żołnierzy już się nie baliśmy. Te straszne rzeczy, ten cały terror, to działo się tam, na wybudowaniu, z tymi Azjatami… - wspomina Reszka.

- Ci tutaj we wsi byli już mniej agresywni, bardziej normalni. To było półtora miesiąca później, siedzieliśmy w domu, matka robiła pranie w kuchni, nagle wchodzi Rosjanin. Mówi częściowo po rosyjsku, częściowo po polsku, że jest głodny. Matka od razu daje mu chleb z masłem, tylko żeby spokój był. On najadł się i pyta: "A konia macie?". Rosjanie w tym czasie pędzili konie, obok po sąsiedzku u jednego gospodarza trzymali ze dwieście koni. Matka mu odpowiada: "Germany zabrali." Tak naprawdę to Ruskie nam konie zabrali, żadne Germany, ale co miała powiedzieć… - opisuje Benedykt.
- Wtedy on powiedział: "Wot swołocz, je... twoju mać! Ja wam przyprowadzę konia!". I po piętnastu minutach przyprowadził nam przed drzwi konia.

Rosjan było kilku, zostali tam kilka dni. I przez kilka dni ją gwałcili na oczach dzieci. Miała długie czarne warkocze, trzymali ją za te warkocze. A dzieci się temu przyglądały

Również Grecie Reszce utkwili w pamięci Rosjanie, którzy nie robili Polakom krzywdy, wręcz przeciwnie – potrafili być bezwzględni dla swoich, pastwiących się nad Polkami, pobratymców.

- Gdy ja byłam na wsi pod Kartuzami, moje dwie siostry były ukrywały się pod podłogą mieszkania w Gdyni. Jedna była już dorosła. Druga nastolatka. Jak tylko się cokolwiek działo, deski się podnosiło i tam była wybrana ziemia, i na to się zakładało dywan, i w ten sposób one uniknęły… No może niezupełnie… - Greta zawiesza głos.

- Jednego razu siostry nie zdążyły się jednak schować. Rosjanie zabrali je do lasu w kierunku Rumi, w stronę Starego Rąbienia. One tam zawsze chodziły na spacery, więc jedna siostra prowadziła żołnierzy tam, gdzie ojciec będzie wiedział… - opowiada pani Reszka.

- Ojciec pobiegł do Chyloni, gdzie była jakaś placówka rosyjskiego wojska, dowództwo jakieś, komendantura. Opowiedział, co się stało, a oni w te pędy wzięli ojca do samochodu i pojechali w stronę Starego Rąbienia. I znaleźli… Starsza siostra była w złym stanie. Rzucali je na ścięte wybuchami drzewa, bo nie chciała... Jak to zobaczyli ci z dowództwa, na miejscu rozstrzelali tych, co chcieli zgwałcić. Nie umiem odpowiedzieć, czy tam w tym lesie, zanim przyjechał ratunek, czy wtedy je zgwałcili, czy nie… Nikt nigdy o tym nie mówił. O całym zdarzeniu dowiedziałam się, jak byłam już dorosła.

Benedykt Reszka potwierdza, że o traumatycznych przeżyciach rzadko się mówiło.

- Po wielu latach, na jednym spotkaniu, zwyczajnym, towarzyskim, zaczęliśmy rozmawiać o tym, co działo się wtedy, w 1945 roku. To było w domu jednej z tych kobiet. Mówię: "Rosjanie cię zgwałcili". A ona do mnie: "Benku, ale Ruskie mnie nie gwałcili!". Ja mówię: "No, ale ja widziałem, jak cię w kuchni trzymali, nogi rozciągali na boki, ja to widziałem…". I zaległa cisza, tylko głowę na dół spuściła. Ona nie chciała tego w sobie mieć.

- Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś o tym mówił, ani na pogrzebach, chrzcinach, nigdy… - dodaje Greta Reszka. - Niektórzy ukrywali fakt, że ich córki były po wojnie ciężarne. Wywoziło się taką dziewczynę gdzieś do rodziny, żeby urodziła. Znam taki przypadek.

Dwadzieścia trzy sekundy

Chojnice. 40 kilometrów na południe od Borowego Młyna. Niedzielny poranek. Praży słońce, więc przyjemnie jest się schronić w cieniu kawiarnianego parasola. Na zabytkowym ratuszu wisi jasnoniebieski baner, prawdopodobnie nawiązującym do trwającej epidemii: "Hej Chojnice! BĘDZIE DOBRZE! :)"

Marcin Wałdoch przyjeżdża na rowerze. Dobrze zbudowany, sportowa sylwetka, kwiecista koszula i czapka z daszkiem. Od 38-letniego mężczyzny bije pewność siebie. To znana postać w mieście – prowadzi politycznego bloga, w którym punktuje władze miasta. Kandydował na radnego. Jest współautorem książki o kampanii wrześniowej w tym rejonie: "Chojnice 1939".

Włączam kamerę.

- Jestem politologiem, ale zakres moich zainteresowań jest dość szeroki. Regionalna historia mnie interesuje również z przyczyn rodzinnych. Miałem tatę, który urodził się w 1937 roku i jako ośmioletnie dziecko…

I tu następują dokładnie 23 sekundy ciszy. Marcin odwraca wzrok, spogląda w lewo, w dół, zaciśniętą w pięść rękę podnosi do twarzy. Na nagraniu, w zbliżeniu widać dokładnie, jak powstrzymuje się od płaczu. Jedynie oczy się szklą, kamienny wyraz twarzy, potem próba uśmiechu.

Marcin Wałdoch: "Może się okazać, że dzisiaj połowa wszystkich rodzin w takim na przykład powiecie tucholskim, zmaga się z tym problemem, to znaczy ma w rodzinie matkę, babkę, siostrę, ciotkę, która została zgwałcona w 1945 roku przez Rosjan"

Marcin Wałdoch: "Może się okazać, że dzisiaj połowa wszystkich rodzin w takim na przykład powiecie tucholskim, zmaga się z tym problemem, to znaczy ma w rodzinie matkę, babkę, siostrę, ciotkę, która została zgwałcona w 1945 roku przez Rosjan"

Autor: Tomasz Słomczyński

Źródło: WP

- To jest jednak walka, żeby o tym opowiadać – mówi wreszcie.

Ojciec Marcina już nie żyje.

- W lutym 1945 roku ukrywał się w piwnicy jednej z kamienic na rogu ulicy Zielonej i Mickiewicza. Widział nacierające wojska radzieckie, a później to, jak Rosjanie gwałcili. Myślę, że to na jego psychikę miało poważny wpływ. Nie chciał o tym opowiadać, ale kilka razy udało mi się go namówić na rozmowę. I myślę, że to wszystko poważnie odbiło się na naszej rodzinie.

- W jaki sposób?

- To jest ciężko zdiagnozować, przynajmniej komuś, kto jak ja, jest w rodzinie, która taką traumę przeszła. Wydaje mi się, że dla wielu rodzin musiało to mieć poważne konsekwencje dla tworzenia relacji społecznych po 1945 roku. Osoby te ukrywały swoje krzywdy. Tłumiły to latami.

Być może połowa z nas nosi w sobie krzywdę zepchnięta do podświadomości. Więc "roztrząsanie przeszłości" to jest chyba wręcz nasz obowiązek.

- Może więc trzeba uszanować ten wybór i nie "roztrząsać przeszłości"?

- Nie da się przepracować takiej traumy bez dyskusji o tym, co było. Trzeba o tym mówić, choćby po to, żeby zrozumieć, swoją rolę, miejsce, cel życiowy – odpowiada z przekonaniem.

- Być może połowa z nas nosi w sobie krzywdę zepchniętą do podświadomości. Więc "roztrząsanie przeszłości" to jest chyba wręcz nasz obowiązek. Publiczne mówienie o tym to byłby taki substytut aktu sprawiedliwości, której te osoby nigdy się nie doczekały. Bo o to chyba chodzi, żeby móc w przestrzeni publicznej w końcu głośno powiedzieć: "tak, dokonywano gwałtów, prawdopodobnie u was w rodzinie również ich dokonywano, ale nie zdajecie sobie sprawy, bo ukrywano to dla waszego dobra". Wiesz… To były takie sytuacje, które trudno sobie wyobrazić. W wielu gospodarstwach, które stanowiły zaplecze zaopatrzeniowe dla armii sowieckiej, kobiety były przymuszone do pracy. One tam były wielokrotnie gwałcone, a mieszkały w swoich domach, więc wychodziły rano do pracy, wracały wieczorem, do swoich mężów, dzieci, a rano znowu musiały tam iść, wiedząc, co je czeka. Rodziny żyły w tym bólu, w tej krzywdzie, i nikt nie był w stanie nic z tym zrobić, bo za jakikolwiek opór groziło rozstrzelanie lub Ural… Wyobrażasz sobie, jakie kolosalne konsekwencje to miało dla funkcjonowania tych rodzin?

- Ale czy to dzisiaj ma jakieś znaczenie?

- Kwerendowałem w wielu archiwach i natknąłem się na liczbę kobiet zgwałconych w powiecie tucholskim w 1945 roku – ponad dwa tysiące... Więc jeśli byśmy przyjęli, że dwa tysiące kobiet w jednym powiecie zostało zgwałconych, a mieliśmy tu przecież liczne, wielodzietne rodziny, zakładając więc dalej, że każda z tych kobiet miała troje, czworo dzieci, bo przecież po wojnie, mieliśmy duży przyrost demograficzny, a te dzieci mają już swoje rodziny… Może się okazać, że dzisiaj połowa wszystkich rodzin w takim na przykład powiecie tucholskim, zmaga się z tym problemem, to znaczy ma w rodzinie matkę, babkę, siostrę, ciotkę, która została zgwałcona w 1945 roku przez Rosjan.

- Co może z tego wynikać?

- Ślad tej krzywdy pozostaje w człowieku. A jeśli tak… To pojawia się bardzo interesujące pytanie: jaki wpływ ta tłumiona przez dekady trauma ma na obecną politykę, na stosunki społeczne, na społeczeństwo obywatelskie? Tak, to jest bardzo interesujące pytanie.


Współcześnie prowadzi się badania nad dziedziczeniem traumy. Psychiatrzy używają pojęcia transmisji międzypokoleniowej. Zgodnie z tą koncepcją zjawisko traumy jest dziedziczone nie tylko na poziomie psychologicznym, poprzez "wdrukowywanie" dzieciom przez rodziców określonych lęków i kształtowanie związanych z tym postaw czy wzorców zachowań.

To również procesy polegające na przekazywaniu cech na poziomie genetycznym.

W Polsce nikt jeszcze nie przeprowadził szerokich badań (historycznych, socjologicznych czy medycznych) o masowych gwałtach w Polsce w 1945 roku i ich wpływie na kolejne pokolenia.