Kadr z filmu "Wesela nie będzie", AN JANCZEWSKI/POLFILM, East News

Ludzie różnie traktują publiczne i znane osoby. Mnie raczej lubią, bo grałam w przeszłości sympatyczne postacie. Ale potrafią też krzyczeć na ulicy: "Boże! To pani? Jaka się pani gruba i wstrętna zrobiła!". Są zdziwieni, że jeszcze wczoraj oglądali film, w którym byłam piękna i młoda, a w jedną noc postarzałam się o kilkadziesiąt lat. Albo pytają: "To pani jeszcze żyje? Przecież pani już podobno dawno umarła". Tłumaczę życzliwie, że mam 65 lat, że czas dla mnie nie stanął i idę dalej spokojnie. Muszę mieć do tego dystans - z Ewą Koszowską rozmawia Anna Dymna.

Ewa Koszowska, Wirtualna Polska: Anna Dymna - święta baba czy dziki człowiek?

Anna Dymna: Ludzie mówią, co chcą i wiedzą o mnie z pewnością więcej niż ja. I oceniają bez przerwy. Jedni twierdzą: wstrętna, gruba. Inni: piękna i wspaniała; że "Matka Boska od Downów" albo oszustka i kombinatorka; że wspaniała aktorka albo że nudna i beznadziejna itd. A ja jestem zwykłym człowiekiem ze wszystkimi słabościami, a także problemami przemijania oraz codzienności. Ale kocham swój zawód, podopiecznych, robię swoje... I już... Póki starcza mi sił.

Jak sobie pani radzi z hejtami?

Rzadko czytam komentarze internautów. Liczę się z opinią ludzi, których znam, którzy są dla mnie autorytetami. Czasami wpada mi w ręce jakiś artykuł, pod którym znajdują się hejty. Zawsze są anonimowe. Internauci, którzy je piszą, nie znają mnie przecież. To ludzie samotni, z kompleksami. Żal mi ich.

Z tego powodu nie ma pani konta w social mediach?

Miałam kiedyś "Śledzika" na Naszej Klasie. Sprawdziłam sobie, jak to wszystko działa. Przed komputerem siedzi biedny, zapieczony w nienawiści do świata, zbuntowany człowiek i patrzy, kogo by opluć. Jest mu widocznie bardzo źle, może ktoś mu zrobił krzywdę. Musi się na kimś wyładować. Publiczne osoby świetnie się do tego nadają. Szczególnie te, które, według hejterów, "udają" dobre. Dla nich dobre gesty i słowa to najbardziej podejrzane wartości. Widocznie obelgi sprawiają im jakąś ulgę. Internet w ten sposób pełni rolę swoistego gabinetu terapeutycznego.

Wszelkie negatywne komentarze pani nie ruszają?

Oczywiście, że czasem coś boleśnie trafia w człowieka. Kiedy cały dzień walczysz, by komuś pomóc, to bardzo się starasz, jesteś zmęczona. I nagle przeczytasz, że jesteś złodziejem, że budujesz za społeczne pieniądze willę. Wtedy robi się dziwnie. Czasem sobie nawet popłaczę w poduszkę. Ale najważniejsze, że bez wstydu patrzę sobie w oczy i w lustrze widzę osobę, która wie, co robi, dla kogo i po co. Jestem wolontariuszem fundacji "Mimo Wszystko", więc wszystkie nieprzychylne opinie są całkowicie kulą w płot trafione.

Anna Dymna w czasie Festiwalu Zaczarowanej Piosenki w Łazienkach Królewskich

Anna Dymna w czasie Festiwalu Zaczarowanej Piosenki w Łazienkach Królewskich

Autor: Artur Zawadzki/REPORTER

Źródło: East News

Przykro mi, że dzisiaj jest takie przyzwolenie na publiczne hejtowanie. To jest obrzydliwe. I czasami nie wiem, jak się zachować. Media szarpią cię z jednej i z drugiej strony, każdy chce cię użyć do swoich celów. Każde słowo powiedziane w obronie swojej czy kogoś, jest użyte jak kamień, którym dostajesz w łeb. Niby chcą ci pomóc, a tak naprawdę chcą dowalić temu, kto cię hejtuje. Wtedy wiem, że trzeba wziąć bardzo głęboki oddech i milczeć. Tylko to, co robisz, może być obroną na wszystko.

Czasem wygląda to tak, jakby komuś zależało na chaosie: żeby wszystko zniszczyć, zniechęcić do działania. Zwykle, gdy spotykam się z czymś złym, to mówię: "Przepraszam, jak pan chce, może mnie pan wykończyć. To jest pana sprawa, nie moja".

Tęskni pani za tymi starymi czasami, gdy nie było komórek i internetu, a ludzie mieli więcej czasu dla siebie?

Oczywiście. Ten szalony pośpiech życia, nerwowość, błyskawiczny przekaz informacji może ułatwia życie, ale sprawia, że ludzie oddalają się od siebie i stają się często bardzo samotni. Szczególnie żal jest dzieci.

Jak wspomina pani swoje dzieciństwo?

Żyliśmy w zupełnie innym świecie. Nie było dużo pieniędzy, komputerów, komórek. Czekoladę dostawałam raz w roku na imieniny, ale za to pamiętam tę radość i jej smak. Wtedy umieliśmy się bardziej wszystkim cieszyć. Wiedzieliśmy, że nic nam się nie należy. Teraz jest coś takiego, że dziecku się należy i już. A matka, ojciec, żeby to wszystko dziecku zapewnić, muszą na to zarobić. Tym samym nie mają dla dziecka czasu.

Jako dziecko miałam coś, o czym wiele dzieci w dzisiejszych czasach może pomarzyć - codzienne rozmowy z mamą i tatą, braćmi, czytanie bajek, gry w chińczyka, wspaniałe chwile z braćmi i rodzicami pod namiotem. Co tydzień wyjeżdżaliśmy nad rzekę, łowiliśmy ryby, rozpalaliśmy ognisko. Rodzice pokazywali mi świat. Znałam każde drzewo, każdą roślinę, rybę, ptaka, robaczka. Wiedziałam, jak co smakuje, co jest gorzkie, co słone, jakie grzyby rosną w lesie i które można zbierać. To są rzeczy, które wydają są nieistotne, a które do tej pory dają mi siły. Mama nauczyła mnie zachwytu nad tym, co jest dookoła. Bez żadnych słów i wielkich określeń. Nigdy mnie w życiu nie pouczała. Ona po prostu była dla mnie przykładem.

Mała Ania z ojcem i bratem

Mała Ania z ojcem i bratem

Autor: Archiwum prywatne Anny Dymnej

Źródło: Materiały prasowe

Mama uczyła mnie radości życia i miłości do tego, co mnie otacza. Tata pokazał mi, że wiele wspaniałych rzeczy można zrobić własnymi rękami - jak się tylko chce, to wszystko się da; każdy wysiłek i ciężka praca się opłaca, daje satysfakcję. Moi rodzice nie żyją już wiele lat, a pamiętam wszystkie ich słowa i nauki.

Teraz są takie rodziny, gdzie dziecko z rodzicami prawie w ogóle nie rozmawia albo rozmawia przez komórkę z matką, która znajduje się w drugim pokoju. Dzieci bywają bardzo samotne. Mają internet, gry, komórki i samotnie spędzają wiele godzin. Mnożą się depresje, samobójstwa, uzależnienia, choroby.

Wszystko idzie do przodu.

Tak. Wszystko jest dostępne, świat otwarty czeka z niezwykłymi atrakcjami. Ale młodzi ludzie mają często problem z wyborem swojej drogi. Jak z tylu atrakcji wybrać tę właściwą? Z kim o tym pogadać? Gdzie znaleźć autorytet? Jak rozmawiać z innymi? Teraz siedzimy razem, widzimy się, rozmawiamy. Ale dziennikarze dzisiaj wolą rozmawiać przez telefon, bo szybciej, mniej zachodu. A ja nie chcę. Nie będę rozmawiać o ważnych rzeczach z kimś, kogo nawet nie widzę. Coraz częściej panuje chaos, bylejakość. A najbardziej właśnie brakuje ludziom tego, żeby się spotkać, popatrzeć sobie w oczy i porozmawiać naprawdę.

Nie mam konta na Facebooku, bo wiem, że to by mi pochłonęło dużą część dnia czy nawet życia. Nie chcę żyć wirtualnie. Wolę się z kimś spotkać, umówić na kawę, na wino, posiedzieć sobie czy coś razem zrobić. To jest dla mnie wartościowe.

Ludzie się coraz mniej rozumieją, coraz mniej rozumieją słowa i wszystko zaczyna być odczłowieczone. Pamiętam jak prof. Andrzej Szczeklik, wielki humanista, lekarz (niestety, już nie żyje), mówił, że najgorsze jest odhumanizowanie medycyny. Że coraz częściej nie ma pacjenta-człowieka, tylko jest przypadek chorobowy. Nie ma czasu dla pacjentów, nie ma kiedy z nimi pogadać, a czasem pięć minut rozmowy dużo więcej daje lekarzowi w diagnozie niż cokolwiek innego.

Kadr z filmu EPITAFIUM DLA BARBARY RADZIWIŁŁÓWNY

Kadr z filmu EPITAFIUM DLA BARBARY RADZIWIŁŁÓWNY

Autor: Zygmunt Samosiuk/POLFILM

Źródło: East News

Pamiętam, jak marzyłam, żeby mieć magnetofon kasetowy. Jaka to była radość, gdy go wreszcie kupiłam. Teraz ludzie nawet nie mają czasu i siły cieszyć się, tak są zmęczeni wieczną pogonią za tym, by wszystko mieć. Cały czas pilnuję, żeby nigdy nie zabić w sobie tego dziecka, które się cieszyło byle błahostką. Na szczęście mam zawód, który jest moją wielką radością i miłością. Każda rola to tajemnica. Oczywiście, teraz gram mniej, ale też mam mniej sił, więc nie narzekam, bo jakbym miała grać tyle, co grałam, gdy byłam młoda, to bym się rozpadła po pół roku. Za to zasuwam w innych dziedzinach. Wszystko się wyrównuje.

Ma pani jeszcze apetyt na życie?

Codziennie rano, gdy się budzę, jestem szczęśliwa, że zaczyna się nowy dzień. Fakt, że odczuwam różne skutki przemijania. Czasem długo muszę ćwiczyć, by sprawnie i żwawo wejść w nowy dzień. Jest przecież tyle rzeczy do zrobienia. Mam swoich studentów w PWST, Salony Poezji, fundację i dziesiątki projektów, spotkań, wywiadów. Momentami sobie myślę, czy nie za dużo na siebie wzięłam. Ale wtedy biorę oddech, uspokajam się, myślę, co jest najważniejsze... Trzeba mieć priorytety.

Ma pani czas dla siebie?

Pewnie, w tak zwanym "międzyczasie głuptasie". Jestem np. w kapitułach dwóch konkursów poetyckich i literackich. Muszę przeczytać parę tysięcy zgłoszonych wierszy i utworów. Leżę więc wieczorem w wannie, dookoła na ziemi pełno kartek, i tak sobie czytam te teksty. Mam dwa w jednym: relaks i praca.

Źródło: East News/Materiały prasowe/Wydawnictwo ZNAK

Muszę się też przygotować do zajęć ze studentami. Czytam więc i wertuję setki książek. Przygotowuję scenariusze do Salonów... Na szczęście to moje pasje. A kiedy jestem zmęczona pracą w fundacji, nagraniami, to z lubością idę do teatru, by na scenie zapomnieć choć na chwilę od codzienności i jej dramatach.

Popularność daje pani w kość?

Od 48 lat uprawiam ten zawód. Mam ogromny dystans do tak zwanej sławy. Zdobywałam ją latami ciężką pracą. A ten dystans stąd, bo to bardzo chimeryczne zjawisko, jak takie morskie fale i w dodatku nie zawsze jest dowodem prawdziwych wartości. Nie można dać się jej uwieść. Ona pojawia się, nasila, słabnie, znika, znów się pojawia i znów zamiera. Jak masz szczęście, to tak jest całe życie, aż wreszcie odchodzisz w zapomnienie. Tak zwykle musi być. Dlatego choć popularność cieszy, to jednak sama praca i radość z niej jest dla mnie dużo ważniejsza. Na szczęście całe życie dostawałam szanse i zawsze dużo pracowałam. Myślę, że dobrze wykorzystałam te lata, niczego nie zaprzepaściłam. Miałam, niestety, różne wypadki, które mnie czasem wykluczały. Ale widać los dbał, bym po prostu nie zapracowała się na śmierć.

Popularność ma bardzo różne oblicza i strony.

W życiu codziennym bywa czasem męcząca. Ludzie różnie traktują publiczne i znane osoby. Mnie raczej lubią, bo grałam w przeszłości sympatyczne postacie. Ale potrafią też krzyczeć na ulicy: "Boże! To pani? Jaka się pani gruba i wstrętna zrobiła!". Są zdziwieni, że jeszcze wczoraj oglądali film, w którym byłam piękna i młoda, a w jedną noc postarzałam się o kilkadziesiąt lat. Albo pytają: "To pani jeszcze żyje? Przecież pani już podobno dawno umarła". Tłumaczę życzliwie, że mam 65 lat, że czas dla mnie nie stanął i idę dalej spokojnie. Muszę mieć do tego dystans. Dopóki mnie nikt nie bije na ulicy, po prostu się uśmiecham. A co mam robić?

Kadr z filmu NIE MA MOCNYCH

Kadr z filmu NIE MA MOCNYCH

Autor: ANDRZEJ RAMLAU, JACEK STACHLEWSKI/POLFILM

Źródło: East News

Są dni, gdy gdzieś bardzo się spieszę i nagle łapie mnie wycieczka, kilkadziesiąt osób, każdy chce autograf. Uśmiecham się wtedy i robię to, o co mnie ludzie proszą. Bo jak się buntuję, to wtedy trwa to 10 razy dłużej.

Ale sława ma też chyba swoje dobre strony...

Oczywiście, bywa bardzo przyjemna. Idę ulicą, a obcy ludzie mi się kłaniają, uśmiechają się do mnie. Czasem podchodzą i mówią do mnie takie piękne rzeczy, na które nawet nie zasłużyłam. Albo pytają, czy mogą się do mnie przytulić. To jest fantastyczne. To jest dla mnie najcenniejsza nagroda.

Popularność bardzo mi pomaga w prowadzeniu fundacji. Z premedytacją wykorzystuję Anię Pawlaczkę, Marysię Wilczur, Basię Radziwiłłówną... Kiedyś pracowały na mnie, a teraz razem pomagamy osobom niepełnosprawnym. Czemu mam nie korzystać z ich pomocy, skoro kiedyś dałam im przecież swoją twarz? Pomagają mi też moi kochani koledzy aktorzy, wokaliści... Jesteśmy z jednego świata, znają mnie i nigdy nie odmawiają, gdy ich proszę o pomoc w naszych działaniach. Na przykład od trzynastu lat największe gwiazdy polskiej piosenki, teatru, kina, dziennikarze, kompozytorzy biorą udział w Festiwalu Zaczarowanej Piosenki. Irena Santor otacza nas wiernie artystyczną opieką i przyjaźnią.

Zmieniają się czasy, zmieniają się rządzący, a zaczarowany festiwal dla utalentowanych wokalnie osób niepełnosprawnych trwa. Dzięki wsparciu i życzliwości artystów. I jest chyba bardzo ważny. Gdyby tak nie było, to by nie przetrwał tylu lat.

Czy Festiwal Zaczarowanej Piosenki zmienia nasz stosunek do niepełnosprawnych?

Myślę, że tak. Co roku słyszę na przykład: "Nie wiedziałem, że osoby niepełnosprawne, to są normalni ludzie, że mają tyle radości i energii w sobie, że możemy się tylko od nich tylu rzeczy uczyć". Takie projekty mojej fundacji zmieniają społeczną świadomość.

Finał IX Festiwalu Zaczarowanej Piosenki im. Marka Grechuty w Krakowie

Finał IX Festiwalu Zaczarowanej Piosenki im. Marka Grechuty w Krakowie

Autor: Damian Klamka

Źródło: East News

*Prowadzi pani fundację czternasty rok. Czy coś się zmieniło przez te lata? *

Tak. Jest coraz trudniej. Ciągłe zmiany polityczne w sposób zasadniczy wpływają na funkcjonowanie wszystkich fundacji. Są nowe ustawy, wszystko się chwieje, niczego nie można być pewnym. Bardzo trudno prowadzić długoterminowe projekty. Zmieniają się możliwości i metody współpracy z państwowymi instytucjami. Od 2003 roku pomogliśmy ponad 24 tys. osób chorych i niepełnosprawnych w całej Polsce, wspierając ich leczenie, rehabilitację oraz edukację.

Wybudowaliśmy z 1 proc. podatku "Dolinę Słońca" - ośrodek terapeutyczny dla osób niepełnosprawnych intelektualnie w Radwanowicach, a także Warsztaty Terapii Zajęciowej w Lubiatowie nad morzem - dla podopiecznych z gminy Choczewo. Staramy się też działać na rzecz innych fundacji. Uważam, że fundacje, które uczciwie pracują, powinny się trzymać razem. Inaczej przepadniemy wszyscy. Przyjaźnię się z Ewą Błaszczyk, z Janeczką Ochojską i z Małgosią Chmielewską. To są wspaniałe kobiety.

Myślała pani, co by się stało z fundacją, gdyby pani zabrakło?

Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem taką "iskrą zapalną" i "koniem pociągowym". Mam fantastycznych pracowników, ludzi, którzy pracują u mnie na etatach, bo muszę mieć księgowych, psychiatrów, psychologów. Mam też dużą grupę wolontariuszy.

To częsty zarzut - że fundacje zatrudniają pracowników.

Tylko ktoś, kto nie ma pojęcia, na czym polega ta praca, może mówić, że fundacje powinny być oparte na wolontariacie. Wyobraża sobie pani, że wolontariusz jest psychiatrą albo księgowym? Że po 8 godzinach pracy (bo przecież musiałby z czegoś utrzymać siebie i rodzinę) przychodzi do fundacji i w ramach wolontariatu zajmuje się "publicznymi milionami"? To by było śmieszne.

Muszę zatrudniać odpowiedzialnych i dobrych fachowców. Nie znalazłam nikogo, kto by chciał, tak jak ja, poświęcić się temu całkowicie. Po 40 latach pracy jako aktorka, gdy zdobyłam już szczyt popularności, mogłam ją wykorzystać pomagając innym. Pracuję wciąż na etacie w teatrze, uczę w PWST. Jakoś udaje mi się to wszystko łączyć. Sama jestem niewymagającym człowiekiem. Mam kota, męża, syna. Sama gotuję. Nie lubią bogactwa. Mam wielu przyjaciół, którzy mi pomagają w fundacji. Ale oni nie są w stanie rzucić wszystkiego i być przy mnie i przy moich podopiecznych. Pewnie kiedyś ktoś taki się pojawi i mnie zastąpi.

Czego nauczyli panią ludzie niepełnosprawni intelektualnie?

Moje "dzieci", moi podopieczni, którymi się zajmuję, dla których założyłam fundację, to niezwykłe istoty. To dorosłe osoby niepełnosprawne intelektualnie, które są często sierotami społecznymi, zupełnie bezradnymi, zagubionymi. Same sobie nie poradzą, nie zarobią na życie, nie założą rodzin, nie skończą studiów. Zajęłam się właśnie nimi, bo są wrażliwi, pojmujący wszystko sercem, a wielu z nich o pomoc nawet nie umie poprosić. Nie jest łatwo zdobyć dla nich wsparcie. Oni przecież "nie rokują". Nigdy nie będą inni. Nie wzruszają ludzi swoim widokiem i zachowaniem. Ale mogą być smutni albo się uśmiechać, choć momentami czuć się potrzebni i szczęśliwi.

*Ludzie wolą pomagać dzieciom. *

Tak. Dzieci nas wzruszają, a w dodatku pomoc im wydaje się dla zwykłych ludzi sensowniejsza. Przecież one mogą wyzdrowieć , a ja niestety często słyszę okrutne pytania, po co wydaję miliony społeczne na tych moich "straceńców". Dziwne czasem odbywam rozmowy. Przyjeżdża na przykład pani i mówi, że chciałaby pomóc naszej fundacji. Też ma syna - niepełnosprawnego nastolatka, to wesprze budowę ośrodka dla dzieci. Kiedy jej odpowiadam, że ośrodek, który buduję, będzie przeznaczony dla dorosłych, to ona się wycofuje. Tłumaczę jej, że przecież pani syn za dwa lata osiągnie pełnoletność. "Co pani wtedy z nim zrobi?" - pytam.

Pani mówi o swoich podopiecznych "dzieci". Dlaczego?

Terapeuci nienawidzą, gdy się tak o nich mówi. Ale oni rzeczywiście są "dziećmi". To są dorosłe osoby, ale mają dziecięcą wrażliwość, mentalność. Trzeba się nimi opiekować jak dużymi dziećmi. Mają przeróżne talenty, są pracowici, cierpliwi, ale trzeba obok nich po prostu być. To osoby, które nie kombinują, nie manipulują, nie kłamią. Za każdym razem, gdy do nich jadę, to właściwie zdaję egzamin z prawdziwego człowieczeństwa. Oni nie lubią mnie za to, że jestem aktorką. Wielu z nich nawet tego nie kojarzy. Lubią mnie po prostu za to, że jestem, że poświęcam im czas, że umiem się z nimi porozumieć, nawet jak nie umieją mówić.

Autor: Gabriela Szewczyk

Źródło: Fundacja MIMO WSZYSTKO

Największą nagrodą jest dla mnie ich uśmiech i ten okrzyk, gdy do nich przyjeżdżam: "Mama przyjechała!". Mówię: "Krzysiu, ale jak mogę być twoją mamą? Mam 65 lat, a ty masz 57". "To kto ty jesteś?" - pyta. "Jestem Ania, jestem twoją siostrą" - tłumaczę. "To dobrze, mamo" - kwituje Krzyś.

Zwracają się do pani "mamo"?

Niektórzy mówią do mnie "mamo", inni "Aniu". To są moi najprawdziwsi przyjaciele. Na początku wstydziłam się, bałam, że się z nimi nie dogadam. Ale po kilku minutach prysnęły wszelkie bariery. Oni mi pokazują, co w życiu jest najważniejsze. Najważniejszy jest drugi człowiek. Żeby cię złapał za rękę, żeby się do ciebie przytulił. Oni to wiedzą i czują, bo świat pojmują sercem.

W programie TVP2 "Spotkajmy się", który prowadzę od czternastu lat, poznałam wiele osób niepełnosprawnych, które zmagają się z koszmarnymi chorobami, cierpiących, walczących o każdy dzień życia. Wcześniej nie wiedziałam, że człowiek jest tak niezwykłą istotą, silną, cierpliwą, że potrafi toczyć walkę o każdy oddech. Ci, co sobie poradzili, opowiadali mi, co przeszli. Jak wszystko stracili w jednej chwili. Skaczesz do wody i koniec. Chwila, moment, nie ruszasz się...

I co dalej?

Trzeba się jakoś odbić od dna, od cierpienia i odkryć w sobie ukrytą siłę - co nie jest łatwe. Często buntują się przeciwko światu, Bogu, nienawidzą życia i ludzi. Czasem wpadają w depresje, alkoholizm… A jednak potrafią z tego wyjść, jeśli tylko ktoś jest obok. Samotność w takiej sytuacji jest największym koszmarem i tragedią. Słyszałam od nich słowa: "Dopóki oddychasz, warto żyć. Każdy oddech to jest skarb". Często ludzie skazani na tak wielkie cierpienie nagle odkrywają, że są po prostu "wybrani" , że ich ból nie jest bez sensu, że to jakieś niezwykłe zadanie, do którego zostali powołani. Nie rozumiem tego do końca. Ale patrzę na ich uśmiech, na to, że potrafią się cieszyć z każdego dnia, z każdej drobnej rzeczy, z każdego spotkania i rozmowy. Daje mi to bardzo dużo do myślenia o człowieku, o sensie życia, o sobie. Te rozmowy z moimi bohaterami programu są dla mnie niezwykłym uniwersytetem życia

W latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych rzadko wychodzili z domów. Byli wręcz niewidoczni w społeczeństwie. Jaki jest stosunek Polaków do osób niepełnosprawnych dzisiaj?

W 1973 roku pojechałam do Londynu. Byłam przerażona: "Jezu, jaki to jest biedny kraj, ile oni mają kalek" - pomyślałam. U nas wtedy ludzie niepełnosprawni byli pozamykani, odizolowani od nas i odcięci od świata. A my - zwykli ludzie, nie mieliśmy z nimi kontaktu. Po upadku komunizmu to się zmieniło. Wyszli do nas, dużo się o nich mówi. Zmienia się też stosunek do takich ludzi. Ja mam też w tym mały udział...

Senat i rektor Akademii Pedagogiki Specjalnej przyznali pani najwyższą godność akademicką, tytuł doktora honoris causa za całokształt działalności twórczej, akademickiej, społecznej, szczególnie za działalność na rzecz chorych i niepełnosprawnych.

Autor: Ewa Zaleska

Źródło: Fundacja MIMO WSZYSTKO

Gdy jakaś pani zadzwoniła, by mnie o tym powiadomić, najpierw byłam pewna, że ktoś sobie robi żarty. Jestem przecież tylko aktorką. W programie telewizyjnym rozmawiam jak zwykły człowiek, nie jak lekarz czy psycholog. Zadaję pytania, których fachowiec nie mógłby zadać. Rozmawiam jak zwykły człowiek, który chce wczuć się w sytuacje drugiego człowieka, zrozumieć jego ból i problemy. I mogę zapytać człowieka sparaliżowanego po skoku do wody, jak udało mu się spłodzić dwójkę pięknych dzieci przy tej niepełnosprawności.

Jak oni reagują na te pytania?

Są szczęśliwi, że wreszcie ktoś ich o to spytał. Zresztą oni mnie prowokują i czekają na takie pytania. Przecież wyobrażam sobie, jak taki mężczyzna jest dumny z tego, że ma piękne dzieci. I jak chce się nimi pochwalić przed światem. Z drugiej strony - dostaje mi się od ekspertów, którzy czasem uważają, że nie powinnam prowadzić tego programu, bo zadaję okropne pytania. To nie są okropne pytania, z nimi trzeba rozmawiać, jak z normalnymi ludźmi. Bo to są zwyczajni ludzie jak my. Trzeba się z nimi śmiać, wymagać od nich. Ludzie niepełnosprawni też czasem rozrabiają, im też trzeba umieć "dać w łeb".

Miałam kiedyś takiego rozrabiacza na wózku. "Jeszcze chwilę będziesz się tak zachowywać, to cię kopnę w dupę" - ostrzegałam go. "To mnie kopnij, nie dasz rady, przecież ja na wózku jeżdżę" - odpowiedział. "To cię potworze zrzucę z tego wózka i dam radę" - (śmiech). Dziwne, ale zdałam sobie sprawę z tego, że właśnie z moimi niepełnosprawnymi przyjaciółmi bardzo często się śmieję, nawet gdy mówimy o przerażających i bolesnych sprawach. Oni mnie tego nauczyli. Największe upokorzenie dla osób niepełnosprawnych to traktowanie ich jak kosmitów, z pobłażaniem, strachem. Ich trzeba normalnie traktować. I za to właśnie dostałam doktorat - za zmianę stosunku do osób niepełnosprawnych. To dla mnie największe wyróżnienie.

Ludzie pani nie zarzucają, że chce się na tych niepełnosprawnych wylansować?

Oczywiście próbowali. Ale mówię: "Kochani, a możecie się też trochę polansować? To takie miłe zajęcie i takie pożyteczne!". A tak naprawdę to głupota. Karierę robiłam ponad trzydzieści lat, ciężko pracując jako aktorka, i tylko rolami zdobyłam swoją twarz. Teraz tylko tą twarzą dzielę się z tymi, którzy potrzebują pomocy.

Śmiałam się z Hoffmanem, z Chęcińskim, z Kutzem, że nikt mi tak nie pomaga w fundacji jak oni. To przecież dzięki nim zagrałam te znane role, oni mnie wylansowali. Przecież tego wszystkiego nie dokonałam sama, nade mną pracowało wielu ludzi. Teraz ta praca służy innym i przynajmniej nie idzie tak szybko w niepamięć.

Tęskni pani za utraconą młodością?

Nie myślę tak o życiu. Bardzo długo byłam młoda. Oczywiście, wspominam tę młodość z rozrzewnieniem. Ale zawsze jestem ciekawa dnia, który jest teraz. Dotykają mnie wszystkie uroki przemijania. Wiem, że nie podskoczę, nie podbiegnę, tak jak kiedyś, wielu rzeczy już nie mogę robić. Jestem po wielu wypadkach , jakichś tam operacjach, jak wiele osób w moim wieku. Zresztą całe życie dawałam w kość swojemu organizmowi. Nie dziwię mu się teraz, że daje mi w kość.

Spotkały mnie w życiu takie tragedie, które w ogóle ode mnie nie zależały. Chciałabym, żeby ich nie było. Ale z tragediami się nie walczy. Trzeba walczyć o to, żeby chciało ci się żyć.

Kadr z filmu SZEROKIEJ DROGI, KOCHANIE

Kadr z filmu SZEROKIEJ DROGI, KOCHANIE

Autor: ANDRZEJ RAMLAU/POLFILM

Źródło: East News

Kiedy patrzę na tę młodą Anię, to widzę w niej moje dziecko czy wnuczkę. I to mnie rozczula. I wiem, że w pamięci zostanie tamta Ania, a nie ta, którą jestem teraz. To jest normalne. Natomiast wiem, że nie podpiszę żadnego cyrografu z diabłem. Nie chcę odmłodnieć o 30 lat, do czego dążą niektóre kobiety. Nie wiem, ile mam jeszcze lat życia przed sobą. Gdybym miała się teraz zajmować tym, żeby być szczupłą, odessaną, żeby mi nie wisiał podbródek i żebym miała wszystko gładko naciągnięte, to bym była przerażoną, osaczoną kobietą. A do tego zgorzkniałą i wściekłą.

Dlaczego?

Bo przecież czasu i tak nie zatrzymam. I tak z nim przegram, jak każdy. Dbam o sprawność, leczę się na co trzeba, a naprawdę walczę, by zachować w sobie radość, ciepło, jasność. Muszę sprawiać, żeby ludzie chcieli ze mną być, żebym się nie zamieniła w rozgoryczonego potwora. Cieszę się z każdej nowej roli, z tego, że jestem komuś wciąż potrzebna. "Każda rzecz ma swój czas...". Starość zabiera wzrok, słuch, sprawność, ale też cos przecież daje.

Cierpliwość, spokój?

Tak. Moja mama im była starsza, tym stawała się łagodniejsza. Ze spokojem przyjmowała dary starości. Mówiła: "Widzisz, już nie mogę tyle czytać, bo mnie bolą oczy, igły nie potrafię nawlec... ot, starość" - i uśmiechała się”. Ale wiedziała, że za to może przytulić wnuka, zrobić sweter na drutach, ugotować, była szczęśliwa z tą swoją starością. Chciałabym być taka jak mama.

W moim zawodzie starzenie się nie jest łatwe. Bo starzejesz się publicznie. Umierają dla ciebie powoli role, które mogłaś zagrać. Tracisz widzów, którzy kochali cię za młodość, wdzięk i wiotkość - to zrozumiałe, tak musi być.

A sztuki w teatrze kiedyś też wzbudzały tyle kontrowersji co dzisiaj?

Wzbudzały, ale nie przyjmowały te kontrowersje tak ostrych form. Teraz zmieniła się rzeczywistość, obyczaje. Kiedyś przecież też artyści ze sobą walczyli, nowe wypierało stare, lecz wszystko to odbywało się jakoś godniej. Ludzie się tak publicznie nie opluwali, nie pozwalali sobie na tak ostre oceny, potępiania.

Dzisiejszy teatr też nie jest już moim światem. Często jest dla mnie wszystko za głośno, za szybko, za nerwowo, za chaotycznie… moje serce nie nadąża. Ale wciąż kocham scenę. Gram obecnie w pięciu przedstawieniach. Uczę się od młodych twórców nowych znaków, form, środków wyrazu. Ciągle odkrywam coś nowego, czego nigdy nie poznałam. I dalej fascynuje mnie teatr. Wiem, że zawsze będzie potrzebny i ważny.

Próba spektaklu ORESTEJA w reżyserii Jana Klaty

Próba spektaklu ORESTEJA w reżyserii Jana Klaty

Autor: TOMASZ ZUREK/REPORTER

Źródło: East News

Czasem rezygnuję z roli. Nie mogę przecież grać, gdy niczego nie rozumiem, gdy reżyser traktuje mnie jak mięso armatnie, jak mysz w wątpliwym eksperymencie. Nie jestem do używania tylko do grania. I nie wszystko mam na sprzedaż, bo przede wszystkim jestem człowiekiem. Wtedy rezygnuję z roli. Zawsze aktor miał i ma prawo do podjęcia takiej decyzji.

Teatr to pojemna przestrzeń. Jest w nim miejsce na wszelkie eksperymenty, ale też na poezję, wzruszenia. Myślę, że czas dekonstrukcji się kończy. Teraz trzeba budować, scalać. Nie tylko na scenie, ale w przede wszystkim w życiu.

Aktor też człowiek, jak nie raz już pani wspominała, i ma poglądy polityczne. Pani jednak ucieka od tego tematu.

O polityce nie chcę mówić, nie powinnam - muszę być całkowicie apolityczna. Mam fundacje i pomagam ludziom bez względu na ich przekonania polityczne, wiarę czy orientacje. Polityka to dziwna machina - miażdży i niszczy wiele, dzieli ludzi, rodzi różne nienawiści… tak jakby ludzie, którzy inaczej myślą nie mogli ze sobą rozmawiać spokojnie i się szanować i uznawać swoje racje.

Wielu reżyserów i aktorów polityka wyraźnie kręci.

Tak. Polityka jest fascynująca, drapieżna, bezlitosna i podniecająca. Ale myślę, że są rzeczy i problemy ważniejsze, ostateczne, którymi nie można manipulować i interpretować ich z pozycji politycznych przekonań. Choroby, samotność, niepełnosprawność, cierpienie dotykają przecież wszystkich tak samo. Staram się więc uciekać od politycznych sporów, nie daję się wkręcać ani używać. To obrzydliwe, gdy polityka wchodzi w sfery, od których powinna się trzymać z daleka. Przykładem są ataki niektórych polityków, nawet Kościoła na Jurka Owsiaka. Ja tego nie rozumiem. Pomoc innym ludziom, starym, młodym, dzieciom, chorym powinna być ponad wszelkimi podziałami politycznymi. Oczywiście, możemy się różnić w swoich poglądach, w sposobie życia, zachowania - dlatego świat jest taki ciekawy - ale są rzeczy, które wymagają całkowitej wolności i czystości intencji.

Jurek Owsiak i Anna Dymna

Jurek Owsiak i Anna Dymna

Autor: Jacek Minoga

Źródło: East News

Polityka to taka dziwna machina... wciągnie cię jedna opcja polityczna w swoje szeregi, poprze, będzie ci przez parę lat lepiej, no ale za chwilą będą rządzić inni, którzy cię wykończą za to, że popierali cię poprzednicy. Tak to wygląda. Przecież moi podopieczni będą potrzebowali pomocy, czy będzie rządziła ta partia, czy tamta. Do zamrażarki ich nie włożę. Muszę być apolityczna. I będę współpracowała zawsze z ludźmi, którzy pomagają.

To na czym polityka powinna polegać?

Dręczy mnie pani tą polityką. Nie znam się na niej i nie chcę znać. Wiem tylko, że ludzie powinni się szanować, rozmawiać ze sobą, znajdywać styczne punkty i razem rozwiązywać najważniejsze problemy. A teraz jest tak, że jeśli nie myślisz tak jak my, to ci w łeb damy i spadaj. Nie jesteś z nami, jesteś przeciwko nam. Polityka często jest chora, agresywna, jakaś odwetowa..., a wokół tylu ludzi potrzebuje pomocy.

Wszyscy mówią, że trzeba stanąć po którejś ze stron.

Ja stoję po stronie życia i miłości. I nie będę się opowiadała po żadnych stronach, nigdy. Myślę, że bardziej się przydam ludziom niepełnosprawnym intelektualnie. Oni uprawiają lepszą politykę. Bez manipulacji i wiecznego oceniania i klasyfikowania. Prawdziwi politycy jakoś sobie poradzą bez moich opinii, prawda? Teatr też. Ale moim podopiecznym będzie trudno beze mnie.

Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska


1% podatku

Dzięki przekazywanym odpisom 1% podatku fundacja "Mimo wszystko" wybudowała ośrodek "Dolina Słońca" w Radwanowicach i Warsztat Terapii Zajęciowej w Lubiatowie. Od 2003 roku pomogła ponad 23 000 osób chorych i niepełnosprawnych w całej Polsce, wspierając ich leczenie, rehabilitację oraz edukację.

Jeśli chcesz pomóc, wpisz w deklarację podatkową:

KRS: 0000174486


Anna Dymna - polska aktorka teatralna i filmowa, działaczka społeczna, założycielka i prezes Fundacji Anny Dymnej "Mimo Wszystko". Ma w dorobku blisko 250 ról teatralnych i filmowych, z których wiele wiązało się ze współpracą z najwybitniejszymi polskimi reżyserami: Andrzejem Wajdą, Konradem Swinarskim, Jerzym Hoffmanem, Izabellą Cywińską, Kazimierzem Kutzem, Teresą Kotlarczyk, Tadeuszem Konwickim i Barbarą Sass. Największą popularność przyniosły jej role: Ani, wnuczki Pawlaka z "Nie ma mocnych" (1974) i "Kochaj albo rzuć" (1977), rola hrabianki w "Janosiku" (1973), Melanii w adaptacji "Trędowatej" (1976) w reżyserii Jerzego Hoffmana, Barbary Radziwiłłówny w serialu Janusza Majewskiego "Królowa Bona" (1980, Nagroda Przewodniczącego Komitetu d/s Radia i Telewizji) oraz dramacie historycznym "Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny" tego samego reżysera, czy wreszcie Marysi Wilczurównej w "Znachorze" Jerzego Hoffmana (1981). Dwukrotnie zagrała u Tadeusza Konwickiego - w 1971 roku w "Jak daleko stąd, jak blisko" (jeszcze jako Anna Dziadyk) oraz w roli Magdaleny w "Dolinie Issy" (1982). Niedawno nakładem wydawnictwa ZNAK ukazała się książka - rozmowa Wojciecha Szczawińskiego z Anną Dymną "Warto mimo wszystko. Pierwszy wywiad rzeka".