Wikimedia Commons CC0

Gdyby prof. Nat Mendelsohn miał więcej szczęścia, byłby dzisiaj uważany za króla deweloperów, od którego Donald Trump mógłby pobierać lekcje pokory. Nie przewidział, że gdy Wielka Idea zderzy się z wolnym rynkiem i przyrodą, ktoś musi wyjść z tej konfrontacji mocno poobijany.

Geniusz kontra realia

Wszystko zaczęło się – jak to często bywa z chybionymi pomysłami – od Wielkiej Idei przyświecającej wybitnej jednostce. Tej samej, która kazała Le Courbusierowi projektować maszyny do mieszkania, małżeństwu Hansenów stworzyć warszawski Przyczółek Grochowski, a szalonemu milionerowi z gry „Bioshock” Andrew Ryanowi wznieść na dnie oceanu libertariańskie utopijne miasto Rapture.

Idea, choć lokalne warunki mogą skazić ją swoim kolorytem, sprowadza się do prostego założenia: zmierzyć, zważyć i policzyć wszystkie potrzeby, przemyśleć sprawę i na fundamencie nauki opracować ziemski Eden, w którym żyć będziemy zdrowo, długo i produktywnie. I – koniecznie – szczęśliwie. Historia zna takie pomysły. Od Tenochtitlan, poprzez zbudowany na bagnach wolą Piotra Wielkiego Petersburg, po plejadę całkiem współczesnych metropolii.

Miasta, które jeszcze pół wieku temu nie istniały albo były pozbawioną znaczenia kropką na mapie, dzisiaj z dumą noszą miano stolic, jak choćby Brasilia czy kirgiska Astana. Sekretem ich sukcesu jest jednak fakt, że w każdym przypadku pomysłodawcy ich budowy mieli za sobą – jak w przypadku Azteków – boską wolę albo wolę całkiem przyziemną, za to wspartą potęgą państwa wraz z jego aparatem przymusu i wszelkimi narzędziami dostępnymi władzy, jak choćby przymusowe przesiedlenia.

Nasza historia rozgrywała się na pustyni Mojave.

Mojave: pustynia jak wesołe miasteczko

Autor: Joanna Sosnowska

Źródło: WP.PL

Mojave to pustynia pełna wrażeń. Znajdziemy tam Dolinę Śmierci – najgorętsze miejsce na ziemi. Gdy jakimś cudem nie umrzemy z pragnienia, przeżyjemy rozczarowanie trafiając na dziurawe resztki legendarnej Route 66, a kiedy zapuścimy się nieco dalej na zachód, natrafimy na hollywoodzką fabrykę snów i żyjącą w przyszłości Dolinę Krzemową.

Jeśli zabłądzimy i skierujemy się ku północy, dopadną nas uzbrojone patrole pilnujące legendarnej Strefy 51, nad którą latają nieistniejące – oficjalnie – samoloty. Zostawiając oszczędności w kasynach Las Vegas nie zobaczymy już, jak dawniej, atomowych grzybów z pobliskiego poligonu, ale budząc się rano niczym bohaterowie „Kac Vegas” niechybnie stwierdzimy, że co wydarzyło się w Vegas, zostaje na Twitterze.

A gdy już będziemy mieli to wszystko za sobą, nadejdzie czas, by zmierzyć się z rzeczywistością i zobaczyć, jak amerykański sen ginie, pogrzebany pod pustynnym pyłem.

California City – miasto na środku pustyni

Autor: Joanna Sosnowska

Źródło: WP.PL

Profesor socjologii Nat Mendelsohn miał tylko mocną wiarę w to, że zaprojektowane przez niego od podstaw nowoczesne miasto California City okaże się magnesem, który jakością życia przyciągnie na środek pustyni rzesze ludzi i z czasem zacznie konkurować z Los Angeles.

Źródło: google

Wiara pochodzącego z Czechosłowacji socjologa nie była bezpodstawna – wykładający na Uniwersytecie Columbia Mendelsohn zajmował się bowiem teorią budowy społeczności w tworzonych od podstaw osadach. W 1958 roku Nat Mendelsohn postanowił wykorzystać swoją wiedzę w praktyce i kupił ponad pół tysiąca kilometrów kwadratowych pustyni.

Teren został podzielony na działki budowlane. Do każdej z nich doprowadzono prąd, wodę i kanalizację, a na bezkresnej przestrzeni wytyczono i wybudowano asfaltowe drogi. Ich nazwy, nadane przez Mendelsohna, zdradzały wysokie aspiracje - można było kupić działkę przy ulicy Stanford, Yale czy Columbia przecinającej Cadillac Boulevard, Chrysler Drive albo Dodge Street.

Każdy chce kawałek raju

Źródło: Mapio.net

Zainspirowany manhattańskim Central Parkiem Mendelsohn zaplanował w centrum pokaźne jezioro – 11-hektarową oazę otoczoną parkiem i polami golfowymi, a następnie zaczął reklamować nowe miasto, zachęcając inwestorów do kupna działek.

Ci nie zawiedli. Nic dziwnego: wspaniałe pokolenie – jak po latach nazwano generację, która pokonała Wielki Kryzys i Hitlera – radośnie pracowało właśnie nad pokoleniem Baby Boomers, a rozpędzona wojną i pozbawiona konkurencji amerykańska gospodarka zapewniała pracę i perspektywę domku z trawnikiem i białym płotkiem każdemu, kto miał dwie ręce i chęć do pracy.

Chętni, zanim zbudowano lotnisko, przybywali na miejsce samolotami, lądując na California City Boulevard, oglądali poprzecinane drogami pustkowie i… ochoczo kupowali kolejne parcele. Większość inwestorów odpuszczała sobie nawet wycieczkę na pustynię, kupując dla siebie kawałek miasta marzeń zdalnie, wyłącznie na podstawie materiałów reklamowych. Sprzedano 52 tys. działek, a California City – formalnie trzecia pod względem obszaru metropolia Kalifornii – otrzymało prawa miejskie.

Miasto duchów

Źródło: Wikimedia Commons CC0

Gdyby chodziło tylko o sprzedaż działek, Nat Mendelsohn mógłby świętować sukces. Mógł sobie pozwolić na ufundowanie dla California City pierwszego kościoła i rozpoczęcie budowy lotniska z prawdziwego zdarzenia. Niestety sukcesowi sprzedażowemu towarzyszyła kompletna klęska idei. Okazało się bowiem, że choć California City zostało wyprzedane na pniu, to prawie nikt nie chce tam mieszkać.

W mieście i jego okolicach nie było żadnego przemysłu, a firmy mimo zachęt nie widziały powodu, by inwestować w miraż na środku pustyni. Nat Mendelsohn zderzył się z tym samym zjawiskiem, któremu Chiny zawdzięczają swoje miasta duchów i kilkadziesiąt milionów gotowych do zamieszkania pustostanów. Problem polegał na tym, że choć wiele nieruchomości znalazło nabywców, to niemal nikt nie miał ochoty się tam wprowadzać, traktując zakup jako dochodową inwestycję.

W rezultacie w wielkim pod względem powierzchni mieście zamieszkała garstka mieszkańców, mająca w sąsiedztwie porządnie ogrodzone, miejskie więzienie z miejscem dla 2305 osadzonych. Z czasem działki kupione jako lokata kapitału straciły na wartości, a spełnienie amerykańskiego snu zaczęło szybko pokrywać się pustynnym pyłem.

Ulice jak geoglify

Źródło: google

Wspomnieniem marzeń o potędze California City jest dzisiaj jedynie sieć wytyczonych na pustyni ulic, przypominająca z góry gigantyczne geoglify jakiejś pradawnej, upadłej cywilizacji. Przygnębiający pustką ogrom planowanego miasta można podziwiać choćby na Google Maps. Mimo tego warto zauważyć, że w ostatnich latach społeczność California City przeżywa – ponad pół wieku od założenia – rozkwit.

To trzecie pod względem powierzchni miasto Kalifornii zamieszkuje obecnie, po okresie dynamicznego wzrostu, rekordowa liczba 14 tys. mieszkańców, co daje zagęszczenie ludności na poziomie 16 osób na kilometr kwadratowy (dla porównania Warszawa może pochwalić się 3372 osobami na kilometr kwadratowy). Wynika to z faktu, że pobliska baza Edwards z centrum testowym amerykańskiego lotnictwa wojskowego potrzebuje personelu.

W okolicy powstał również ośrodek, gdzie najwięksi producenci samochodów testują nowe konstrukcje, a coraz intensywniej eksploatowane, okoliczne złoża rzadkiego boru dają nadzieję na nowe miejsca pracy. I choć o marzeniach, by z California City uczynić konkurenta Los Angeles, nie pamiętają już chyba nawet najstarsi mieszkańcy, miasto – mimo wszelkich przeciwności – istnieje. Może jeszcze kiedyś otrzyma od losu drugą szansę?