Annah Björk, Mattias Beijmo, Archiwum prywatne
Łódź wyłaniająca się z ciemności jest nieprawdopodobnie blisko. Widzę ich twarze. Woda przelewa się przez burty. Nie rozumiem słów, ale trudno nie wyczuć w nich lęku.
Wchodzimy szybko do wody. Mattias przyciąga gumową łódź i stara się uspokoić ludzi na pokładzie. Są niecierpliwi i wystraszeni – zrywają się na nogi, niektórzy wpadają do wody i kuśtykając, wychodzą na brzeg. – Nie, siadajcie. Najpierw dzieci! – krzyczę po szwedzku, wskazując na te najmniejsze. Niemowlęta.
Biorę w ramiona małego chłopczyka, wychodzę szybko na brzeg i podaję go mężczyźnie, który wyskoczył z łodzi. Wracam do wody i biorę jeszcze dwoje dzieci, żadne nie ma kamizelki ratunkowej. Przemoczone od pasa w dół morską wodą w grudniową noc.
Siedmioletnia dziewczynka rzuca się w moją stronę, traci równowagę i znika pod wodą. Chwytam ją i wyciągam na brzeg. Ściągam z niej mokre ubranie i zawijam w koc. Zanoszę do samochodu. Silnik pracuje, ogrzewanie ustawione na maks. Mała uśmiecha się, mimo że była przemarznięta. Odwzajemniam uśmiech. Na brzegu inne dzieci czekają na słowa otuchy, wszyscy marzną i proszą o wodę. Mattias podaje napój energetyczny starszej kobiecie. Kobieta oddycha z trudem. – Grypa, very sick – mówi zaniepokojony mężczyzna obok.
Wybrzeże otaczają strome góry. Piszę wiadomość, usiłuję ściągnąć lekarza. Podaję swoje położenie i wysyłam jeszcze raz „Lekarz potrzebny teraz”. Stres powoduje, że przestawiam litery, robię błędy.
Jest wczesny ranek. Nad Morzem Egejskim, na jasnoróżowym niebie, wschodzi krwistoczerwone słońce.
Trzymam w ramionach kolejne dziecko, dziewczynka jest spokojna i cicha. Ma mokry dres, a nóżki tak lodowate, że nie wiem, czy się kiedykolwiek rozgrzeją. Podchodzi do mnie jej mama, cała zdenerwowana. Wyjmuje z kieszeni smoczek i wymachuje mi nim przed nosem. Smoczek śmierdzi benzyną. Kobieta tłumaczy, że przemytnik po tureckiej stronie zamoczył smoczek w benzynie z silnika i wcisnął dziewczynce do ust. Miała być cicho, nie płakać, nie ściągać uwagi na łódź, żeby mogli niepostrzeżenie odbić od brzegu. Po drugiej stronie widać słabe światełka Turcji. Mattias wskazuje ręką na morze. Widać tylko świecący na pomarańczowo punkt. To następna łódź. Po chwili coraz więcej punktów, kolejne przepełnione pontony. Ani ja, ani Mattias nie byliśmy nigdy w takiej sytuacji, nie mamy uprawnień medycznych, nie potrafimy ratować życia. Ledwie znamy zasady udzielania pierwszej pomocy. Jesteśmy na Lesbos, bo nie mogliśmy postąpić inaczej.
Annah Björk i Mattias Beijmo przyjeżdżają na tureckie wybrzeże, chcąc dowiedzieć się więcej o ludziach, którym wcześniej pomagali na greckiej wyspie Lesbos jako wolontariusze. W czasie, gdy śpią w jednym z tamtejszych hoteli, tuż obok fale Morza Egejskiego pochłaniają łódź z 53 osobami na pokładzie. Od tamtej pory dotarcie do prawdy o tym, co stało się w nocy z 4 na 5 stycznia 2016 roku, staje się nie tylko ich zawodowym celem, ale naraża ich na śmiertelne niebezpieczeństwo, emocjonalne wyczerpanie i nadwyręża ich związek.
Każdy uchodźca płaci za bilet do Unii równowartość około dziesięciu tysięcy koron szwedzkich. Zwykle kupują bilet od jednego z licznych pośredników, agentów na placu Basmane w Izmirze. Agenci pokazują im zdjęcia nowych, pięknych jachtów, zapewniając, że łódź nie zabierze więcej pasażerów niż dozwolone, że przeprawa trwa około godziny, a po drugiej stronie czeka personel z nową garderobą, żywnością, wodą i innymi niezbędnymi artykułami. Następnie personel umieści ich w greckim hotelu, co – jak często twierdzą – jest zawarte w cenie podróży.
W walce o zaufanie i oszczędności uchodźców panuje ostra rywalizacja między agentami. Na placu Basmane prawda stała się pojęciem umownym. Żaden agent nie mówi, że sprzedaje podróż na niebezpiecznych, grożących zatonięciem łodziach ani że pakuje się do nich na siłę jak najwięcej osób. Każdy przekonuje, że jego łódź jest innego, bezpiecznego typu. Nie ma jednak łodzi innego typu. Na nadmuchiwane pontony, przeznaczone dla dziesięciu, piętnastu osób, które zimą 2016 roku pokonują szlak między Dikili a Lesbos, ładuje się średnio pięćdziesięciu migrantów. Pięćdziesiąt osób, z których każda daje do ręki przemytnikowi dziesięć tysięcy koron za przeprawę. Taka gumowa łódź jest zatem warta około poł miliona koron. Przemytnik wraz z pomocnikami może przez jedną noc wysłać bez trudu dziesięć takich łodzi, co daje na głowę dochód w wysokości pięciu milionów koron, z gwarancją zwolnienia od podatku.
Pojechaliśmy jakieś dwadzieścia kilometrów wzdłuż brzegu, na północ od naszego hotelu. Stąd już niedaleko do zespołu nowo wybudowanych, wakacyjnych mieszkań. W tej chwili stoją puste, ale budowa trwa w najlepsze. Dwaj robotnicy montują restaurację w najlepszym miejscu na plaży. Latem będzie pewnie muzyka i goście będą mogli zjeść lody tam, gdzie… Powstrzymuję makabryczną myśl. Tak jest stale, wśród wszystkich pięknych widoków nieuchronnie czai się śmierć. W dodatku stoimy w miejscu dokładnie odpowiadającym podanej w czatach lokalizacji. Piasek jest mokry i ciężki, mżący deszcz pozostawił plamy, nadał mu ciemnoszarą barwę. Starsza para przechadza się z psem, tu sobie może poszczekać. Na brzegu leży różowy portfel, na wpół zagrzebany w brunatnym mule (…).
Kobieta pokazuje osiem palców, wskazując na brzeg. – To nie pierwszy raz – mówi on. Następuje mała przerwa, każdy szuka jakichś zrozumiałych słow. Wreszcie mężczyzna podnosi z piachu kapok. – Look, patrzcie! Przykłada nóż do materiału. Słychać chrzęst. Mattias cofa się o krok. Kobieta wskazuje na dziurę, którą mąż zrobił w przypominającym plastik tworzywie. Kręci głową, głos ma poważny. Mężczyzna potakuje.
– They down, down… Wyciąga w dół wyprostowane ramię. Potem potrząsa lekko kapokiem. – Bad, bad… oni już nieżywi. Z otworu w kamizelce wystają miękkie, porowate kawałki plastiku. Logo przypomina logo Yamahy, ale jest nadruk Yamaxa. Podchodzę bliżej i Mattias pokazuje mi kapok. – To podróbka! One nie spełniają swojej funkcji, nasiąkają wodą i ciągną ich w dół.
Podróbki kapoków, iluzoryczna gwarancja przeżycia. Niedawno o tym czytałam. Dzień po tym, jak na brzegu znaleziono ciała, policja zrobiła nalot na fabrykę produkującą takie śmiertelne pułapki. Zarekwirowano tysiąc dwieście sześćdziesiąt trzy kamizelki ratunkowe. W fabryce pracowały cztery osoby, wśród nich dwie niepełnoletnie Syryjki.
Wiadomości z aplikacji WhatsApp pozwoliły nam śledzić przez ostatnie dni losy dorosłych, dzieci i niemowląt, kiedy ładowano ich jak bydło na zakryte platformy ciężarówek, do furgonetek lub autobusów z przyciemnionymi szybami. W taki właśnie sposób przemytnicy dowożą swoich klientów z hoteli w Izmirze i Stambule na wybrzeża, z których odpływają łodzie. Protestującym przeciwko brutalnemu i nieludzkiemu traktowaniu często grożą bronią. Po rozpoczęciu podróży nie ma już miejsca na rozterki ani na zmianę podjętej decyzji.
Grupy czatowe doktora Terkawiego na WhatsAppie są oznaczone numerem i planowanym celem podróży. Najczęściej jest to Mitylena, ale pisownia największego miasta na Lesbos różni się w poszczególnych grupach – Metaline, Mitilini, Mitylini. Grupy imigrantów przeprawiające się przez morze wysyłają wiadomości głosowe, tekstowe, zdjęcia i filmy. "Jesteśmy w drodze", pisze ktoś, a potem co dziesięć minut podaje współrzędne GPS, które dokładnie wskazują położenie łodzi. Dzięki technologii możemy towarzyszyć im w podróży. Jesteśmy w hotelach, podczas transportu nad morze, w szerokiej cieśninie. Widzimy każde "Pomocy, skończyła się benzyna!!!" i "Łódź nabiera wody, co robić?". Czasami przez wiadomości głosowe przebijają się objawy paniki – słychać w ciemności krzyki przerażonych kobiet, mężczyzn i dzieci.
To odgłosy towarzyszące podróży przez Morze Egejskie. Jesteśmy również świadkami pomocnych i rzeczowych odpowiedzi na wezwania o pomoc: "Zdejmijcie buty i wylewajcie nimi wodę", "Wyłączcie silnik, zrestartujcie ponownie i płyńcie wolno. Wszystko będzie dobrze". Widzimy, jak w sytuacji krytycznej, gdy łódź znajduje się w prawdziwym niebezpieczeństwie, Doktor i wolontariusze nawiązują kontakt z grecką lub turecką strażą przybrzeżną. Tłumaczymy tekst towarzyszący pozycjom GPS lub prosimy o pomoc Doktora. Tłumacz Google nie sprawdza się najlepiej z arabskiego. Po dopłynięciu do brzegu na czatach roi się od emotikonów.
Zanim łódź dotrze na Lesbos, organizacja Doktora przesyła wiadomość do dwóch wolontariuszy na wyspie, którzy koordynują przybycie łodzi. Mają oni swoje własne grupy czatowe. Nie ma wśród nich pracowników Agencji ONZ ds. Uchodźców (UNHCR). Zorganizowana komunikacja i ścisła współpraca między grupami aktywistów może zostać potraktowana jako współudział w przemycie ludzi. W tym czasie bardzo niewiele osób wie o istnieniu grup czatowych i łączności między nimi.
_Gumowa łódź ma osiem metrów długości i półtora metra szerokości. Na pokładzie jest pięćdziesiąt osób. Większość to młode matki z gromadkami dzieci ubranych „na cebulkę”. Mężczyźni tworzą wokół nich wieniec. Pada niewidoczny, siekący deszcz, przeszywający wicher wznosi kilkumetrowe fale. – Macie płynąć, TERAZ! - krzyczy poirytowany przemytnik. Wymachuje ręką, trzyma w metalowy pręt. Robi krok do przodu i wali mocno algierskiego sternika w głowę i w ramię. Sternik krzyczy z bólu. – Jazda z powrotem na morze! _
Policjant czyta protokół. Niektóre ciała zostały zważone i zmierzone. – Chłopiec, 6 lat. Dżinsy. Krótkie włosy. Chłopiec, 110 cm, 15 kilogramów, 6-7 lat, jasnoniebieska/ biała kurtka, spodnie z miękkiego materiału, dwie trykotowe bluzy, podkoszulek w niebiesko-granatową kratkę.
Zapisuję najwyraźniej, jak potrafię, wszystko, co widzę i co pozwoliłoby ustalić nazwisko, tożsamość. Przekazać komuś, kto wie, że ten zegarek był prezentem urodzinowym. Albo że chłopiec nie znosił tej trykotowej bluzy, bo była kłująca i brzydka. Dziewczynka, 95 cm, około 10 kilogramów, 2 lata, dwa kolczyki, żółte. Dzięki zdjęciom sztywnych, martwych ciał małych dzieci mamy wgląd w to, jak troskliwie matki ubierały je przed nocną podróżą. Na wierzchu czerwona kurtka, pod nią pasiasta bluza z kapturem. Jeszcze jedna gruba bluza, może zrobiona na drutach w domu, i T-shirt z długim rękawem. Podwójne rajstopy pod dżinsy. Styczeń jest zimny na morzu.
Przed kolejnym folderem policjant, który czyta, robi przerwę i zapala papierosa. Częstuje Mattiasa, który dziękuje z ponurą miną. – Ah, first work, then smoke – mówi jeden z policjantów. Nie patrzą na ekran. Policjant mówi coś po turecku, zanim znów zacznie czytać.
W pokoju robi się ciszej. Tylko Mattias i ja oglądamy zdjęcia. Dziewczynka, niebieska ocieplana kurtka, różowa kurtka pod spodem, czerwona bluza, pielucha, 80 cm, 9-10 kilogramów, czarne włosy, 2-3 lata. Małe, nagie ciało. W pieluszce. Mam uczucie, że notuję szczegóły, a wszystko, co jest między wierszami, zapisuje się w moim mózgu. Kobieta, czarna saszetka biodrówka z 700 dolarami, trykotowa bluza czerwona/żółta/zielona, czarne figi. Brzuch jest lekko zdeformowany, rozpoznaję jego kształt. – Chyba była w ciąży – mówię cicho.
(…)Metodyczne oglądanie zdjęć może się wydawać makabrycznym zajęciem, ale tak nie jest. Przeciwnie, czuję, że mamy do wykonania zadanie. Nie mogę przywrócić życia bezkrwistym dzieciom, nie cofnę czasu, żeby zobaczyć, jak żyją, jak się bawią i śmieją. Nie powstrzymam łodzi tonących na morzu. Możemy tylko przyjąć na siebie zobowiązanie: przekazać ich mamie, tacie czy cioci, że zostały odnalezione i już nie żyją. Sprawić, by zostały pochowane przez najbliższych, a nie umieszczone w ziemi jak anonimowa paczka. Mogę odszukać ich krewnych oraz wysłuchać i opowiedzieć ich historię.
– Wszyscy ocalali to młodzi mężczyźni – mówię cicho. – Uratowali się tylko młodzi mężczyźni, podróżujący bez rodzin. – Młodzi mężczyźni, którzy mieli siłę płynąć – odpowiada. – I nie musieli nikogo ratować – dodaję. Wracamy do Dikili. Kołnierz kurtki uwiera mnie w brodę jak wtedy, kiedy się marznie na wyciągu narciarskim. – Jak zdjęcia? – pytam Mattiasa. – Tu było o wiele więcej. Więcej ciał. Bierze głęboki oddech. – Dużo gorzej, gorszy… bałagan. I jakieś cholernie dziwne rzeczy.
Wjeżdżamy do Dikili. Szereg restauracji na przystani nad przejrzystą, błękitną wodą. Zapach wakacji. – To był kompletny chaos – powtarza. Nieuporządkowane zdjęcia, musiałem wciąż przewijać, to do przodu, to do tyłu, żeby się zorientować, kto jest kim… Mieli też zdjęcia z miejsc, gdzie ich znaleziono. Nie wszyscy leżeli na brzegu. Część miała… dziwne rany.
Położenie jest krytyczne, łódź nabiera coraz więcej wody. Mężczyźni na łodzi postanawiają wyrzucić część bagażu za burtę, żeby zmniejszyć obciążenie. Farazdeak usiłuje wyciągnąć leżący obok plecak. Trudno się dostać do bagażu, dzieci i pakunki są stłoczone razem na mokrym dnie łodzi. Udaje mu się wyszarpnąć plecak i w tym momencie jego wzrok pada na mężczyznę, który podnosi do góry małe, nieprzytomne dziecko.
W pierwszej chwili Farazdeak myśli, że chyba mu się przewidziało, jest tak ciemno. Ale to rzeczywiście jest dziecko. Mężczyzna po szybkich oględzinach najwyraźniej stwierdza, że dziecko nie żyje, i wrzuca je do wody razem z pakunkami. Tak po prostu. Nikt tego nie widzi. Farazdeak najpierw zaniemówił, potem krzyczy na znak protestu. Ale pasażer, który wyrzucił dziecko, odpowiada z całkowitym spokojem. – Musimy się pozbyć zbędnego obciążenia. Żeby przeżyć.
Nadal wyrzuca rzeczy z łodzi. Farazdeak nie myślał o tym wcześniej, ale nagle sobie uświadomił, że woda na pokładzie łodzi sięga mu do kostek. Jej poziom stale się podnosi, a jego zalewa uczucie strachu. Łódź, którą on i Thaer mieli dopłynąć do krainy wolności, okazała się śmiercionośną pułapką.
"Tonieeeeeeeeemy". "Silnik przestał działać". Jest wpół do drugiej w nocy. Większość pasażerów nie dzwoni już po pomoc, zaczyna się modlić, gdy nagle widzą światła. Statek. Powoli podpływa bliżej, duży, z wysoką rufą, ma chyba ze sto metrów długości.
– Weźcie dzieci! Ratujcie nasze dzieci! – krzyczą co sił w płucach. Wiatr jest silny, ale słowa nie rozpływają się wraz z falami. Lecz człowiek na pokładzie nie reaguje. Spogląda w dół na łódź, zdesperowanych pasażerów i dzieci. Nie ma zamiaru im pomóc. Zapala papierosa. Fale pchają małą łódź na statek, obija się rozpaczliwie o przednią część kadłuba. Ale człowiek stojący na górze widzi, jak wszystkie pięćdziesiąt trzy osoby toną, i mimo to nie reaguje. W tym momencie marynarz spogląda wreszcie na nich, jak gdyby chciał coś powiedzieć. Pochyla się do przodu i zaciąga się głęboko. Potem rzuca w ich stronę niedopałek. Żarzące się resztki papierosa opadają w kierunku burzliwej otchłani i zmagającej się z nią maleńkiej gumowej łodzi. Człowiek na statku zamyka za sobą drzwi. Więcej go nie zobaczą.