Michaił Zygar , 18 maja 2017

Dzień, w którym zniknął Putin

123RF

Wszyscy, którzy znaleźli się na Kremlu w tych dniach, zastanawiali się nad jedną sprawą: kto rządzi Rosją? Przez dwanaście lat rządów Putinowi udało się skonstruować system, w którym to jego słowo było decydujące w niemal wszystkich kwestiach. Jak podejmowane są kluczowe decyzje, gdy nie ma żadnych wytycznych od Putina? Podwładni oczywiście nauczyli się odgadywać myśli szefa, domyślać się ich, prognozować. Ale nieobecność Putina się przedłużała. Kto go zastępował? I czy w ogóle ktoś go zastępował? A może po prostu nikt nic nie robił i wszyscy czekali, aż szef wróci?

- Proszę mi nie narzucać własnej wizji - mówi Wiaczesław Wołodin, gdy ktoś zadaje mu pytanie, które mu się nie podoba. Ale już od kilku lat prawie nikt nie zadaje mu takich pytań. Wizja Wołodina jest wszak bez zarzutu - we wszystkim opiera się na opinii narodu. Bardzo lubi badania opinii społecznej, patrzy w nie jak w kryształową kulę i widzi w nich przyszłość.

Symetryczna odpowiedź

W grudniu 2012 roku pierwszy zastępca szefa administracji prezydenta Wiaczesław Wołodin zebrał w swoim gabinecie wierchuszkę Dumy Państwowej: przewodniczącego izby Siergieja Naryszkina (do niedawna szefa kremlowskiej administracji) oraz liderów wszystkich czterech reprezentowanych w niej partii. Przyczyną spotkania był akt Magnickiego - uchwała Kongresu USA przewidująca osobiste sankcje skierowane przeciwko wielu rosyjskim funkcjonariuszom państwowym, którzy zdaniem Departamentu Stanu USA dopuszczali się łamania praw człowieka. Kongres długo nie mógł podjąć uchwały - ostatecznie przegłosowano ją dopiero na początku grudnia 2012 roku, wkrótce po wybraniu Baracka Obamy na drugą kadencję prezydencką. Teraz rosyjski parlament powinien zareagować. Na początku spotkania Wiaczesław Wołodin zrobił kolegom płomienny wykład o dwulicowości Amerykanów, o tym, jak sami łamią prawa człowieka na całym świecie i dlatego nie mają moralnego prawa pouczać innych.

Ci, którzy przyszli na spotkanie z Wołodinem, nie byli nowicjuszami - sami wygłaszali podobne przemowy. Dlatego ze zdziwieniem go słuchali - czy zebrał ich tu, żeby prawić morały?

W rzeczywistości uchwała ta była fatalna w skutkach dla stosunków rosyjsko-amerykańskich. Jednak żeby nie zerwać relacji do końca, administracja Obamy wykastrowała ją i pozbawiła konkretów. Ale to nie pomogło. Rosja zareagowała w sposób, którego Waszyngton nie mógł przewidzieć. Biały Dom liczył, że Kreml doceni ustępstwa, na jakie poszedł Barack Obama. Ale nowa szara eminencja Kremla, Wiaczesław Wołodin, wpadł w szał.

Tworzona przez niego ideologia nie przewidywała żadnych ustępstw wobec Zachodu. Starał się przypodobać Putinowi, pokazując mu, jak być silnym i popularnym, bez podlizywania się inteligencji. Podejście to oznaczało, że na amerykański akt Magnickiego trzeba odpowiedzieć wyraziście i symetrycznie.

Sytuację komplikował jeden szczegół - Wołodin nie mógł otrzymać konkretnych instrukcji od Władimira Putina, który nie pojawiał się na Kremlu od ponad miesiąca. Od lat bez polecenia prezydenta nie był rozwiązywany żaden problem, podejmowana żadna istotna decyzja. Tymczasem Putin zachorował i nikt nie miał odwagi go niepokoić.

Właśnie dlatego Wołodin, opracowawszy plan odpowiedzi na akt Magnickiego, na wszelki wypadek postanowił odpowiedzialność osobistą zastąpić odpowiedzialnością zbiorową. Rozwiązanie to przypominało zbrodnię opisaną w powieści Agathy Christie "Morderstwo w Orient Expressie": aby nie było wiadomo, kim jest zabójca, każdy z dwunastu podejrzanych zadaje jeden cios w plecy ofiary.

Liderzy frakcji parlamentarnych nie spierali się z Wołodinem. Zgodzili się, że rosyjska odpowiedź na akt Magnickiego powinna zostać przypieczętowana gestem całej Dumy. Szefowie frakcji zostaną nazwani współautorami odpowiedzi, a potem swoimi podpisami przyłączą się do nich szeregowi deputowani. Żadna uchwała w historii Rosji nie była wnoszona pod obrady parlamentu przez tak potężne siły, a jednocześnie z taką obojętnością izb.

Pierwsza wersja uchwały przewidywała ogólne zakazy: zakaz wjazdu do Rosji dla niektórych wysoko postawionych amerykańskich urzędników państwowych oraz zakaz pracy dla Amerykanów w rosyjskich organizacjach non profit. Ale przed drugim czytaniem Wołodin dodał do uchwały jeszcze jedną poprawkę: zakazującą adopcji rosyjskich dzieci przez Amerykanów. Zauważył, że Putin wielokrotnie negatywnie wypowiadał się na temat wywozu rosyjskich dzieci za granicę. Nawet nazywał to publicznie "handlem dziećmi".

Wiaczesław Wołodin

Wiaczesław Wołodin

Źródło: PAP/EPA

Kto rządzi krajem

Poważny dyskomfort z powodu braku kontaktu z Putinem odczuwał nie tylko Wołodin. Kontaktu z prezydentem nie mieli też ministrowie, biznesmeni, a nawet jego bliscy starzy przyjaciele. Matthias Warning, najbliższy rosyjskiemu prezydentowi obcokrajowiec, kilka razy próbował polecieć na Boże Narodzenie do domu w Niemczech. Kilkakrotnie wsiadał do samochodu i jechał na lotnisko, ale za każdym razem po drodze działo się to samo - dzwoniła jego komórka i uprzejmy, choć natarczywy nieznajomy mówił, że "pan Warning proszony jest o niewyjeżdżanie". Warning zawracał samochód i przez wiele godzin czekał w audiencyjnym pokoju. Ale Putin się nie pojawiał.

Jeśli wziąć pod uwagę liczbę zajmowanych stanowisk i pełnomocnictw, Warning był bodaj bardziej wpływowy niż rosyjski premier. W niepojęty sposób urodzony w NRD Warning łączył kierownicze stanowiska praktycznie we wszystkich największych rosyjskich firmach, niezależnie od tego, czy były one prywatne, czy państwowe. Zasiadał w radzie dyrektorów największego na świecie koncernu metalurgicznego RUSAŁ. Był prezesem rady dyrektorów rosyjskiego państwowego monopolisty Transnieftu odpowiadającego za krajowe sieci ropociągów. Warning zasiadał w radach nadzorczych dwóch najważniejszych rosyjskich banków: państwowego WTB i prywatnego Rossija. Zasiadał w radzie dyrektorów największego państwowego koncernu naftowego Rosnieft, był także najważniejszym menedżerem Gazpromu - odpowiadał za europejską filię koncernu i stał na czele jego europejskiej córki.

Żaden z obywateli Rosji nie łączył tylu ważnych funkcji. I mimo to Warningowi nie pozostawało nic innego, jak pozwolić się upokarzać i siedzieć w skórzanym fotelu w kremlowskiej poczekalni, godzinami wpatrywać się w parkiet, ornamenty na ścianach i twarze oficerów FSO. Wiedział, że oficerowie sami nie wiedzą, gdzie jest Putin i dlaczego nie może przyjąć swoich najbliższych współpracowników. Ale ponieważ całą swoją potęgę oraz majątek Warning zawdzięczał osobiście Putinowi - do wszystkich rad dyrektorów zapraszano go wyłącznie jako obcokrajowca, który posiada dojście do prezydenta - nawet on musiał zacisnąć zęby i znosić to wszystko.

Wszyscy, którzy znaleźli się na Kremlu w tych dniach, zastanawiali się nad jedną sprawą: kto rządzi Rosją? Przez dwanaście lat rządów Putinowi udało się skonstruować system, w którym to jego słowo było decydujące w niemal wszystkich kwestiach. Jak podejmowane są kluczowe decyzje, gdy nie ma żadnych wytycznych od Putina? Podwładni oczywiście nauczyli się odgadywać myśli szefa, domyślać się ich, prognozować. Ale nieobecność Putina się przedłużała. Kto go zastępował? I czy w ogóle ktoś go zastępował? A może po prostu nikt nic nie robił i wszyscy czekali, aż szef wróci?

A może zastępca jednak był? Na przykład sekretarz prasowy prezydenta Dmitrij Pieskow? Pod nieobecność prezydenta kontynuował wydawanie oświadczeń i komentarzy w imieniu Putina.

Nie, raczej nie on. Przecież wyraźnie było widać, że Pieskow ma ogromny problem: nie wie, w jaki sposób ma zorganizować tradycyjne coroczne spotkanie Putina z telewidzami - i czy w ogóle się ono odbędzie. Każdej jesieni bądź na początku zimy prezydent odbywał tradycyjną teleaudiencję - wielogodzinne spotkanie z widzami na żywo. Ale tym razem jeszcze w październiku Pieskow poinformował dziennikarzy, że teleaudiencja się nie odbędzie, bo służby prasowe Kremla jakoby postanowiły nie wystawiać na mróz ludzi, którzy zazwyczaj całymi osiedlami wychodzą przed kamery, żeby zadać pytanie prezydentowi. Teleaudiencję w związku z tym postanowiono przenieść na cieplejszą porę roku. Ale zostawić ludzi bez noworocznego orędzia prezydenta Pieskow już nie mógł. A Nowy Rok się zbliżał.

A może tajną głową państwa był szef administracji prezydenta Siergiej Iwanow? Jednak nawet szeregowi pracownicy administracji wiedzieli, że Siergiej Borysowicz wiele wysiłku wkłada w to, żeby w ogóle niczemu nie szefować. Wszyscy pamiętali, jak w 2007 roku nie został następcą Putina na Kremlu, ponieważ zbyt wcześnie w to uwierzył. Klęska była dla niego ogromnym ciosem. Ale cztery lata później Iwanow ponownie znalazł się na szczycie państwowej piramidy. De facto był pierwszą po prezydencie osobą w państwie. Ale nie mógł niczego zrobić. Nie mógł zmusić się do działania, ponieważ obawiał się, że choroba szefa to rodzaj testu. Myślał, że jeden niewłaściwy krok i znów zaskrzypią drzwi, znów nieoczekiwanie pojawi się w nich Putin... Dlatego należy jego nieobecność przetrzymać. By ponownie nie popełnić błędu.

Pozostawał kremlowski ideolog Wiaczesław Wołodin. Zaledwie rok wcześniej zmienił Władisława Surkowa w roli kremlowskiej szarej eminencji. Wołodin nie był starym znajomym Putina - był zaledwie najemnym menedżerem, któremu zaproponowano stworzenie nowej wydajnej struktury w miejsce poprzedniej, przestarzałej.

Był też, rzecz jasna, premier Dmitrij Miedwiediew, który pod nieobecność prezydenta mógł rządzić krajem - to wynikało z prerogatyw jego stanowiska. Ale skonsternowanym urzędnikom do głowy nie przyszło, by radzić się go w istotnych kwestiach. Po rezygnacji z kandydowania na drugą kadencję prezydencką jego reputacja była tak nadszarpnięta, że praktycznie przestano go uważać za ośrodek władzy.

Wychodziło na to, że krajem przez dwa miesiące nikt nie rządził. Ale zwykli obywatele nawet się tego nie domyślali. Nie informowały o tym państwowe środki masowego przekazu. Myśl taka nie przychodziła do głowy również zagranicznym przywódcom, którzy uchylali rąbka tajemnicy na temat zdrowia Putina. "Z powodu złego samopoczucia prezydenta Federacji Rosyjskiej Władimira Putina jestem zmuszony na pewien czas odłożyć swoją wizytę w Moskwie" - przyznał dziennikarzom japoński premier Yoshihiko Noda. Ale czy mógł sobie wyobrazić, co w rzeczywistości znaczy, że prezydent Rosji jest niezdrów?

"Uszkodził kręgosłup podczas treningu dżudo" - wysypał kolegę prezydent Białorusi Aleksandr Łukaszenka. Ale Łukaszenka, zwariowany na punkcie kontroli wszystkiego i wszystkich, który przywykł, by w swoich rękach trzymać wszystkie nici, nigdy nie mógłby sobie nawet wyobrazić, że Putin stracił zainteresowanie rządzeniem krajem. I jak bardzo zdezorientowana jest cała rosyjska elita polityczna.

Wszyscy pamiętali, że w sierpniu Putin, miłośnik zwierząt i ekstremalnego wypoczynku, latał razem z syberyjskimi białymi żurawiami: za sterami motolotni uczył latać wychowane w niewoli młode ptaki, które miały uznać go za przywódcę stada.

Zresztą w otoczeniu prezydenta off the record przekonywano, że Putin doznał urazu jeszcze przed tym lotem - właśnie na macie tatami podczas niezbyt szczęśliwego treningu dżudo.

Wkrótce po locie z syberyjskimi żurawiami Putin udał się na odbywający się we Władywostoku szczyt Wspólnoty Gospodarczej Azji i Pacyfiku i tam już mocno kulał. A po szczycie przepadł. Wszystkie jego jesienne wizyty zagraniczne zostały odwołane.

Władimir Putin

Władimir Putin

Źródło: Getty Images

Powstanie dzieci

Nieobecność Putina, co zaskakujące, nie wywołała żadnej reakcji w społeczeństwie. Władze w żaden sposób nie komentowały odwołanych wizyt ani słów zagranicznych liderów o chorobie prezydenta - i nikogo to specjalnie nie niepokoiło.

Zawrzało dopiero wtedy, gdy z inspiracji Wołodina do Dumy została wniesiona ustawa zakazująca obcokrajowcom adopcji rosyjskich dzieci. Nieoczekiwanie sprzeciwił się jej rząd. Wielu członków gabinetu uznało otwartą i bezsensowną konfrontację z USA za szkodliwą, tym bardziej, że wciąż nie została opublikowana imienna lista urzędników objętych sankcjami przez USA; Departament Stanu miał ją opublikować dopiero w lutym. Sądząc, że ustawa nie była pomysłem Putina - ponieważ w ogóle go nie ma - ministrowie zaczęli publicznie krytykować projekt antysierocej ustawy, który w Dumie nazwano "ustawą Dimy Jakowlewa" - na cześć rosyjskiego chłopca, który umarł w USA z powodu nieostrożności amerykańskich przybranych rodziców.

Wśród krytyków znaleźli się wicepremier Olga Gołodiec oraz minister edukacji Dmitrij Liwanow, minister finansów Anton Siłuanow i minister bez teki Michaił Abyzow. Nawet szef MSZ Siergiej Ławrow, który nigdy w swojej karierze nie zdradził własnego zdania na jakikolwiek temat, nie krępował się wystąpić przeciwko ustawie - żal mu było po prostu wysiłków MSZ-owskiej biurokracji, która dopiero co przegłosowała dwustronne porozumienie z USA o adopcji. Teraz w przypadku przyjęcia ustawy, niespełna miesiąc po wejściu porozumienia w życie, trzeba byłoby wszystko odkręcać.

Bunt na taką skalę wśród ministrów był bezprecedensowym zjawiskiem w całej historii putinowskiej Rosji. Z jednej strony ministrowie jeden za drugim demonstrowali, że nie zgadzają się z Wołodinem i nie chcą stać się ofiarami możliwych amerykańskich sankcji. Z drugiej zaś byli przekonani, że projekt tej ustawy to inicjatywa własna Wołodina i Putin bez wątpienia ją wywali do kosza, traktując jako przejaw nadgorliwości urzędników. Czynił tak przecież wielokrotnie, gdy jakaś idea spotykała się ze sprzeciwem wewnątrz elity władzy.

Protest co prawda nigdy dotychczas nie był aż tak publiczny, ale wcześniej prezydent zawsze znajdował się w pobliżu. Tym razem członkowie rządu postanowili wypowiedzieć się publicznie na temat projektu ustawy tylko dlatego, że nie mieli innego sposobu, by dokołatać się do prezydenta. Nie zabrał głosu tylko jeden kluczowy "liberalny" członek rządu - Dmitrij Miedwiediew.

Na 20 grudnia zaplanowana została doroczna konferencja prasowa Putina. Wszyscy zamarli. Prezydent z nikim się nie kontaktował i nie wiadomo było, po której stronie sporu się opowie. Liberałowie byli przekonani, że specjalnie gra na zwłokę, by zebrać wszystkie laury zbawcy dzieci i zademonstrować opinii światowej, a także jej, liberalnej elicie, jak bardzo jest litościwy. Co więcej, aby przypomnieć wszystkim, że on i tylko on jest najwyższym sędzią i dobrodziejem.

Ale wyszło na odwrót. Połowa dziennikarzy zadających prezydentowi pytania jakby się zmówiła. Męczyli Putina wyłącznie o ustawę antysierocą. A wyraźnie rozdrażniony Putin odpowiadał im antyamerykańskimi gotowcami. Mówił, że zawarte obustronne porozumienie o adopcji nie działa. "Gdy nasi przedstawiciele przychodzą, aby wypełnić swoje obowiązki w ramach tego porozumienia, słyszą, że to nie leży w kwestii władz federalnych, tylko poszczególnych stanów, a na poziomie stanowym nie zawarliście żadnych porozumień. Więc 'idźcie do Departamentu Stanu, z którym zawieraliście porozumienie, i tam się dogadujcie'. A znowu organa federalne odsyłają nas na poziom stanów. I po co komu takie porozumienie? "Udają głupiego i tyle” - tłumaczył Putin natarczywym dziennikarzom.

A potem dał ujście nagromadzonej złości: "O co troszczą się nasi partnerzy w Stanach Zjednoczonych i amerykańscy ustawodawcy? O prawa człowieka w naszych więzieniach i miejscach ograniczonej wolności. Słusznie, ale sami mają z tym masę problemów. Mówiłem już o tym: Abu Ghraib, Guantanamo - latami trzymają ludzi za kratami bez przedstawienia im zarzutów. To się w głowie nie mieści. A przy tym nie tylko więżą ludzi, których oficjalnie o nic nie oskarżają, ale też każą im chodzić w kajdanach, jak w średniowieczu. We własnym kraju zalegalizowali tortury! Wyobrażacie sobie, co by było, gdyby u nas coś takiego miało miejsce? Dopiero by nam dali popalić! Rozkręciliby medialną orgię na światową skalę! A tam cisza. A ile razy obiecywali, że Guantanamo będzie zamknięte? I nic się nie zmienia. Więzienie wciąż działa. Nie wiemy, może ludzie dalej są torturowani. Albo tak zwane tajne więzienia CIA. Czy kogoś ukarano? A nam mówią, że mamy jakieś problemy. No tak, dziękujemy, wiemy. Ale przyjmowanie na tej podstawie antyrosyjskich ustaw to bezpodstawne działanie, niesprowokowane z naszej strony niczym".

28 grudnia Putin podpisał ustawę Dimy Jakowlewa. To dzień chrześcijańskiego Święta Świętych Młodzianków Męczenników - dzieci zabitych przez Heroda - i w rosyjskim internecie ustawę natychmiast ochrzczono mianem "ustawy króla Heroda". Na rosyjskim Twitterze królował zaś hashtag #putinjedzieci.

Przed tłumem urzędników cierpiących z powodu jego nieobecności katusze Putin się nie pojawił. Nie przyjął nikogo z kolejki zgromadzonej przed jego gabinetem. Nie wytłumaczył też, dlaczego postanowił podpisać tę niejasną i nielogiczną decyzję, dlaczego tak chętnie wkroczył na antyzachodnią drogę zaproponowaną mu przez Wołodina.

Członkowie rządu byli w szoku. Dla nich ustawa Dimy Jakowlewa była wielką lekcją tego, że nigdy nie zdołają odgadnąć myśli prezydenta. A tym bardziej na niego wpłynąć. Dla Wołodina ustawa ta była zaś ogromnym zwycięstwem. Przecież to właśnie on wyłapał nastroje, wychwycił rozdrażnienie Putina i znalazł adekwatny sposób, by je wyrazić - zakazując adopcji rosyjskich sierot przez obcokrajowców.

Minie jeszcze trochę czasu, zanim Putin znów zacznie interesować się polityką i państwem. Przez te miesiące wszelka krytyka, wszelkie argumenty, wszelkie protesty, łącznie z zimowymi manifestacjami przeciwko ustawie Dimy Jakowlewa, będą budzić w nim jedynie głuchą i chorobliwą irytację.

Epidemia raka

"W lutym 2013 roku stało się jasne, że polityka się skończyła" - mówi pewien przedsiębiorca z bliskiego otoczenia Putina. Prezydent ostatecznie wrócił po chorobie - w maksymalnie podejrzliwym nastroju. Wiadomości ze świata tylko nasilały paranoję. W Wenezueli umierał na raka prezydent Hugo Chavez. Nie był bliskim przyjacielem Putina, ale ich drogi od początku biegły równolegle: niemal w tym samym czasie zostali prezydentami, w tym samym czasie walczyli z oligarchami, podporządkowali sobie media i przemysł naftowy, tworzyli organizacje młodzieżowe i walczyli z amerykańskim zagrożeniem. Demagog Chavez odrobinę wcześniej zaczął walczyć z "piątą kolumną" - Putin zaczął używać tego wyrażenia kilka lat później. Wenezuela była jedynym krajem (jeśli nie liczyć Nikaragui i Republiki Nauru), który uznawał suwerenność Abchazji i Osetii Południowej. A do tego Chavez zaprzyjaźnił się z Igorem Sieczynem tuż po tym, jak ten stanął na czele rosyjskiego przemysłu naftowego.

Na Kremlu rozmawiano nie tylko o Chavezie - wszystkich zajmowała "onkologiczna epidemia”, która dotknęła prezydentów Ameryki Łacińskiej. Raka zdiagnozowano u dwojga prezydentów Brazylii (poprzedniego Luli de Silvy i obecnej Dilmy Rousseff), prezydent Argentyny Cristiny Kirchner (jednak w jej przypadku diagnozę zmieniono), prezydenta Paragwaju Fernando Lugo, prezydenta Kolumbii Juana Manuela Santosa, prezydenta Boliwii Evo Moralesa. Podczas prywatnych rozmów Chavez przekonywał, że napromieniowali go Amerykanie, gdy przyleciał do Nowego Jorku na Zgromadzenie Ogólne ONZ. Wśród rosyjskich wysoko postawionych urzędników państwowych z otoczenia Putina również odnotowano przypadki zachorowań na raka. Zakończyły się wyleczeniem. Ale i tak niemal wszyscy uwierzyli w teorię spiskową Chaveza.

Na pogrzeb wenezuelskiego prezydenta wyruszyła z Moskwy imponująca delegacja: przewodnicząca Rady Federacji - wyższej izby parlamentu - Walentina Matwijenko, szef MSZ Siergiej Ławrow, przyjaciel Chaveza Igor Sieczyn oraz prezes koncernu Rostiech (rosyjskiego monopolisty w sferze produkcji broni) Siergiej Czemiezow.

Po śmierci Chaveza doradcy ze służb specjalnych zaczęli częściej rekomendować Putinowi, by przyjrzał się "piątej kolumnie" i zwrócił uwagę, że wielu wysoko postawionych rosyjskich urzędników państwowych posiada majątek poza granicami kraju, rachunki zagraniczne, za granicą uczą się ich dzieci, a niektórzy mają nawet karty stałego pobytu tu i tam. I jeśli problem będzie narastać, urzędnicy ci mogą stać się "słabym ogniwem" - zachodnie służby wywiadowcze mogą ich szantażować. Nieoczekiwanie Putin przyznał im rację i dał Wołodinowi wolną rękę: mógł przygotować projekt ustawy zakazującej wysoko postawionym urzędnikom oraz deputowanym posiadania rachunków oraz aktywów finansowych poza granicami kraju.

Putin podpisał ustawę w maju 2013 roku. I to zaskoczyło wszystkich. Żaden z członków rządu nie zamierzał rozstawać się ze swoim zagranicznym majątkiem: wielu nawet go nie ukrywało. W deklaracji majątkowej pierwszego wicepremiera Szuwałowa znalazły się domy w Zjednoczonych Emiratach Arabskich i Australii oraz mieszkanie w Wielkiej Brytanii. Inni członkowie rządu deklarowali mieszkania i domy w Hiszpanii, we Włoszech, w Bułgarii i w Szwajcarii. A nie można płacić za utrzymanie takich nieruchomości, nie otwierając zagranicznych rachunków. Tym niemniej członkowie rządu byli przekonani, że nowa ustawa ich nie dotknie - wielu żartowało, że lepiej podać się do dymisji, niż zamknąć rachunki i sprzedać nieruchomości.

Jednak niewielu zrealizowało takie deklaracje. Jednym z nich był miliarder Roman Abramowicz. W gruncie rzeczy wykorzystał ustawę jako pretekst. Od 2000 do 2008 roku był gubernatorem najbardziej oddalonego od Moskwy regionu Rosji - Czukotki. Potem przez długi czas prosił o pozwolenie, by podać się do dymisji i ostatecznie przenieść do Londynu. Putin początkowo mu pozwolił, ale później uznał, że Abramowicz jeszcze za mało wydał w Rosji, i zażądał, by ten zachował symboliczne stanowisko przewodniczącego parlamentu Czukotki. Dopiero nowa ustawa z 2013 roku pomogła Abramowiczowi ostatecznie opuścić niebezpieczną i nieatrakcyjną rosyjską politykę oraz - de facto - Rosję.

Plac Czerwony w Moskwie

Plac Czerwony w Moskwie

Źródło: Getty Images

Snowden zamiast Obamy

Większość urzędników twierdziła, że mimo zakazu posiadania rachunków oraz aktywów za granicą, nie oznacza to przygotowań do poważnej konfrontacji z Zachodem. Swoje racje uzasadniali tym, że pełną parą trwały przygotowania do wielkiej wizyty w Rosji Baracka Obamy. Miała się odbyć we wrześniu. Związana była ze szczytem grupy G20 w Sankt Petersburgu.

Trwały przygotowania na dużą skalę: to miała być oficjalna, państwowa wizyta prezydenta Obamy w Rosji. Planowano, że najpierw odwiedzi Moskwę, porozmawia z Putinem, a następnie razem polecą do Petersburga, by spotkać się z przedstawicielami biznesu. Liberalna część rządu pokładała w tej wizycie ogromne nadzieje i przekonywała Putina, że choć polityczne partnerstwo jest nieosiągalne, to gospodarcze - nawet bardziej niż możliwe.

Wizyta się odbyła, ale nie ta, którą zaplanowano. W czerwcu do Moskwy przyleciał z Hongkongu pracownik amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) Edward Snowden. USA zażądały natychmiastowego wydania go, proponując Rosji, że agenci przejmą Snowdena bezpośrednio na moskiewskim lotnisku Szeremietiewo.

Wkrótce między Putinem a Obamą odbyła się decydująca rozmowa telefoniczna. Amerykański prezydent powiedział, że Moskwa zdaje się nie doceniać problemu Snowdena. A jeśli Rosjanie go nie wydadzą, wizyta Obamy stanie pod znakiem zapytania. Putin odpowiedział, że Amerykanie sami są sobie winni: dlaczego urządziliście aferę właśnie na rosyjskim lotnisku Szeremietiewo? Przecież Snowden planował lecieć na Kubę, można go było spokojnie tam przejąć. Obama nalegał, tłumacząc, że społeczeństwo i polityczny establishment go nie zrozumieją, jeśli nie doprowadzi do wydania zbiega. A Putin odpowiadał, że jego społeczeństwo nie zrozumie, jeśli on go wyda. Na tym rozmowa się zakończyła.

"Jeśli Snowden zechce tu zostać, jest jeden warunek: musi zakończyć swoją działalność, której celem było szkodzenie naszym amerykańskim partnerom. Jakkolwiek dziwnie by to brzmiało z moich ust" - tak oficjalnie mówił Putin, zapewniając równocześnie Amerykanów, że Snowden nie był rosyjskim agentem. Ale rządowy zespół, który przygotowywał wizytę Obamy, i tak złapał się za głowę. Poddawszy się powszechnej spiskologii, liberalna część Kremla i rządu tłumaczyła Putinowi, że to chiński podstęp: Chińczycy specjalnie wysłali Snowdena z Hongkongu do Moskwy, żeby skłócić Rosję z USA. Ale było już za późno.

Administracja Obamy zdecydowała, że państwowa wizyta w Rosji zostanie odwołana, prezydent ograniczy się jedynie do przylotu na szczyt G20 w Sankt Petersburgu. Zamiast do Moskwy pojechał na dwa dni do Szwecji.

Czy wizyta, która ostatecznie się nie odbyła, była ostatnią szansą na naprawienie relacji między Obamą a Putinem? Nie wiadomo. Ale stracono tę szansę. Od tej chwili wszystkie rozmowy między krajami zmieniły się w publiczną krytykę. Tuż przed szczytem G20 Putin nazwał "kompletną bzdurą" informacje Amerykanów, że władze Syrii użyły przeciwko rebeliantom broni chemicznej. A potem powiedział, że amerykański sekretarz stanu John Kerry "kłamie”, mówiąc, że w Syrii nie ma bojowników Al-Kaidy.

Celem tej retoryki było być może sprawienie, by Obama w ogóle zrezygnował z przyjazdu na szczyt G20. Amerykański prezydent jednak przyjechał. Ale jego spotkanie z Putinem miało rutynowy charakter: Obama zachowywał się maksymalnie powściągliwie, a rosyjskiemu prezydentowi puściły nerwy. W kuluarach Amerykanie mówili pozostałym uczestnikom szczytu, że porozumienie z Putinem jest niemożliwe i nie ma sensu. Waszyngton przestaje nawet próbować. "Putina dla Ameryki już nie ma" - mówili.

Książka "Wszyscy ludzie Kremla. Tajne życie dworu Władimira Putina" w tłumaczeniu Agnieszki Sowińskiej ukazała się 26 kwietnia nakładem wydawnictwa Agora

Książka "Wszyscy ludzie Kremla. Tajne życie dworu Władimira Putina" w tłumaczeniu Agnieszki Sowińskiej ukazała się 26 kwietnia nakładem wydawnictwa Agora

Źródło: Wydawnictwo Agora (okładka) / Lehtikuva EAST NEWS (zdjęcie autora)