Małgorzata Zubik i Iwona Szpala , 22 czerwca 2017

Fałszywy testament, "krewniak" spod Kutna i dramat mieszkańców

Kamienica przy ulicy Tykocińskiej 30, waldemar gorlewski, Agencja Gazeta

Lokatorzy z Tykocińskiej 30 na warszawskim Targówku od 15 lat przechodzą z rąk do rąk. Jak meble. Kamienica, w której żyją, należała najpierw do miasta, potem do spadkobiercy spod Łodzi,do jego rodziny, później do pewnej spółki i jeszcze do innej spółki,a teraz jest własnością kilku osób. Dlatego się buntują. Ale najbardziej przeciwko temu, że spadkobierca właścicieli kamienicy, mimo że fałszywy, zniszczył im 15 lat życia.

Parter kamienicy przy Tykocińskiej 21. Galeria Symboliczna artysty Adama Jerzego Kozłowskiego. Dwa okna okratowane jak sklepy z lat 70. Takie same od chwili, gdy pierwszy raz wszedł do pustostanów w paterze kamienicy. Nad wejściem namalował farbą swoje imię – "Adam". Miejscowi go szanują, a Tykocińska jest miejscowym city, więc nie chce się nigdzie przenosić.

Artysta lubi impresjonistów oraz kubizm, ale poza tym sztukę XX wieku uważa za "zbyt mięsistą". Więc gdy Adam maluje, to zwykle składa hołd Modiglianiemu, szuka inspiracji u Degasa i Cézanne’a albo kłania się dziełom Pabla Picassa. W jego galerii obrazy są wszędzie, tematyka przyrodnicza, portrety, dzieła religijne w złotych ramach. Adam to malarz wszechstronny.

Do galerii wstawił też pianino, przy którym lubi pozować do zdjęć. Poza tym stolik, biurko i kilka krzeseł dla gości. Na sztaludze eksponuje pokaźną odbitkę ksero. To mapa dzikiej reprywatyzacji, którą jesienią 2016 narysowała Prokuratura Krajowa. 33 adresy w żółtych prostokątach, ze skróconym opisem potencjalnego przestępstwa. Miejsce u samej góry to Tykocińska. Na niej dwie kamienice: trzydziestka i czterdziestka. Pierwsza opisana jako "fałszywy testament, oszustwo", druga jako "oszustwo, fałszywy testament".

Jeszcze niedawno Adam miał poczucie, że przez całą tę reprywatyzacyjną gorączkę zwariuje. Ale ostatnio ma lepszy nastrój. To właśnie z racji mapy i miejsca, jakie wyznaczyli kamienicom prokuratorzy na swojej mapie. Muszą je naprawdę traktować poważnie.

Do Galerii Symbolicznej schodzą się mieszkańcy. Buntownicy z Tykocińskiej. Starsi o 15 lat, tyle czasu minęło od chwili, gdy na ich ulicę przyjechał spadkobierca właścicieli ich domu.

Adam, malarz impresjonistyczny, w nieodłącznym kapeluszu. Barbara, księgowa na emeryturze. Hanka, przez lata radna, znajoma Jarosława Kaczyńskiego, która porzuciła PiS. Andrzej z pierścieniem własnego pomysłu, jeden z dwustu braci Zakonu Rycerzy Jana Pawła II, kanclerz Chorągwi Chrystusa Króla, kiedyś urzędnik. I jeszcze Irena, emerytka.

W galerii robi się tłocznie, za oknem zima. Od czego by tu zacząć? Nie od gadania. Najpierw pójdziemy pod kamienicę, od podwórka. Koniecznie musimy zobaczyć kontener. Z niebieskiego blaszaka wystają meble. Jest szafa i nieduża szafka na wysoki połysk, półki, fotel, a może kanapa. Te rzeczy należały do ich sąsiadki. Ale pani Maria zmarła w marcu 2016 r.

Artysta Adam Jerzy Kozłowski w Galerii Symbolicznej

Artysta Adam Jerzy Kozłowski w Galerii Symbolicznej

Autor: Waldemar Gorlewski

Źródło: Agencja Gazeta

Ekipa przysłana przez obecnych właścicieli zabrała się do czyszczenia mieszkania pani Marii od razu po Nowym Roku, 2 stycznia. Nawet nie porozumiała się z córką zmarłej. Pełen kontener pod oknami to efekt pracy tych ludzi. Mieszkanie od wiosny stało zamknięte, właściciel już się zniecierpliwił. Najlepiej, jak to wszystko sfotografujemy. Są zdjęcia, więc możemy rozmawiać. Wracamy do galerii.

Mieszkańcy kamienicy w emocjach. Grzeją herbatę. Wstają z krzeseł. Mówią jeden przez drugiego. Ich Tykocińską nieraz odwiedzali dziennikarze, filmowały telewizje. Mówią, że od początku nie wierzyli spadkobiercy.

Tak. Większość zna się od dziecka, podstawówka, piłka na ulicy, buszowanie w sadach. Rodzice byli sąsiadami z czynszówek. Przed wojną cztery domy należały do Rocha i Florentyny Krzeszewskich. W 1936 r. postawili je wśród drewniaków, nieopodal wąskotorówki.

Krzeszewscy. Kiedyś bardzo zamożna familia - dwie kamienice w Śródmieściu, ziemia na Targówku, sady w podwarszawskich Czechowicach, gdzie w 1927 r. budowała fabryki spółka akcyjna Ursus. Adamowi wydaje się nawet, że Roch miał w niej udziały.

Roch był starszy od Florentyny o blisko 30 lat. To jego trzecia żona, ślub wzięli w 1913 r., ale związał się z jej rodziną już wiele lat wcześniej. Florentyny nie było na świecie, gdy przyjechał do podwarszawskiego majątku. Słyszał, że właścicielka szuka ekonoma. Właścicielką była cioteczna babka Flory. Roch, młody wdowiec z córką, z ekonoma zmienił się szybko w męża. Małżeństwo z wiekową dziedziczką przetrwało lata, aż do jej śmierci.

W dniu ślubu z Florentyną Roch dobiegał już pięćdziesiątki. Młodziutkiej, 19-letniej żonie zapewnił godne życie. Mieszkali na ponad stu metrach w Śródmieściu, na rogu Wspólnej i Emilii Plater. Potężną kamienicę z kopułą można obejrzeć jedynie na zdjęciach, nie przetrwała wojny. To urokliwa okolica, chociaż w ścisłym centrum.

Krzeszewscy z okien widzieli Ogród Pomologiczny, drzewa owocowe i grządki. Kolejne miejsce, którego już dziś nie ma. Spacerem mogli stamtąd dojść na róg Hożej i Mokotowskiej. Do domu Sukertów, warszawskiego wieżowca z mansardowym dachem wysokiego na siedem pięter. Połowa była własnością małżonków Krzeszewskich. Do nich należały też czynszówki po drugiej stronie Wisły, na dalekim Targówku, przy ulicy Tykocińskiej.

Dom Sukertów na rogu Hożej i Mokotowskiej

Dom Sukertów na rogu Hożej i Mokotowskiej

Źródło: Instytut Sztuki PAN

Byli filantropami. Na początku lat 30. darowali połowę ziemi potrzebnej pod kościół. Drugą wykupił z własnych pieniędzy arcybiskup Aleksander Kakowski. To wotum wdzięczności za Cud nad Wisłą z 1920 r., zwycięstwo na bolszewikami i przelaną krew.

Jasny kościół z rozetą nad głównym wejściem widać z okien czynszówek na Tykocińskiej od 1934 r. "Pamięci Florentyny 1894-1983 i Rocha 1867-1951 Krzeszewskich wiernych Bogu Ojczyźnie Dobroczyńców Parafii Chrystusa Króla" – opowiada marmurowa tablica przy wejściu.

Ciemna noc Krzeszewskich zaczyna się pod koniec wojny. Danusia to ich jedynaczka. Szatynka z czarującym uśmiechem, uczennica gimnazjum sióstr Niepokalanek, a od jesieni 1937 r. studentka Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Warszawskiego, po wykładach buchalterka. We wrześniu 1939 r. dyżuruje przy rannych w szpitalu zorganizowanym w gmachu uczelni, pomaga ratować zbiory płonącej biblioteki uniwersyteckiej, wychodzi z ranami.

W 1944 r. idzie do powstania. Znowu pomaga przy rannych, jest sanitariuszką w Szpitalu Maltańskim, potem w szpitalu polowym w gmachu Banku Kredytowego przy Zgody. 4 września na jej dyżurze przytrafia się nalot. Walą się bankowe ściany, gruz, tumany pyłu. Danusia nie ucieka. Razem z narzeczonym, lekarzem, chcą wynieść z gruzów ranną łączniczkę. Układają ją na noszach, jeszcze chwila i wyjdą spod bombardowania.

Później tego samego dnia Florentyna szukała swojego jedynego dziecka. Pamiętała, że Danusia włożyła rankiem spódniczkę w kratę. Krążyła więc między gruzami banku do chwili, aż zobaczyła rąbek kraciastego materiału. Pod głowy Danusi i jej Tadeusza włożyła dwa jaśki, które zabrała z domu. Żeby jakoś im było w tych ruinach. Pożegnała się na chwilę, wróciła z pomocnikami, żeby zabrać narzeczonych do domu. Ale wcześniej pogrzebał ich gruz.

Po wojnie, kiedy Florentyna dowie się, że trwają ekshumacje, wróci w ruiny Banku Kredytowego. Ochotnicy wyciągają kolejne ciała, straszny smród, twarze zmarłych nie do rozpoznania. Flora każdego dnia rozpytuje o piórka z pierza. Może ktoś znalazł je przy zwłokach? Przecież coś musiało zostać z jaśków. Piórka widzą dwaj młodzi chłopcy. Mówią Florentynie, że chyba znaleźli.

Teraz będzie mogła spokojnie Danusię pochować. Krzeszewscy żegnają córkę na Powązkach Wojskowych. A potem przychodzą kolejne smutki. Wojna to dla małżeństwa także krach finansowy. Z powstania wyszli tak, jak stali. Roch Krzeszewski ma 78 lat, świata już nie podbije. Nie przetrwał ich dom przy Wspólnej, bomba zniszczyła połowę wieżowca.

Resztki majątku zabiera dekret Bieruta. Tracą parcele w Śródmieściu, w 1956 r. państwo burzy ocalałą oficynę wieżowca przy Hożej. Teraz schody holu, które prowadziły do domu Krzeszewskich, prowadzą w pustkę. Czynszówki na Tykocińskiej również zostają zabrane. Ale przynajmniej stoją.

Roch i Florentyna słyszą, że akurat wyprowadził się ich przedwojenny lokator. Zwolnił pokój z kuchenną wnęką w domu pod numerem 30. Teraz będzie to ich miejsce. Stają się lokatorami własnej kamienicy.

Nigdy się nie żalą. Są za to sensacją ulicy. Nie na każdej mieszkają przecież państwo, dziedzice, co chodzą wśród dawnych lokatorów jak równi.

Dla ludzi z czynszówek są jak wspomnienie czasu, który przepadł wraz z wojną. Roch przechadza się ulicą, trzymając fason. Zawsze garnitur, biała koszula. Czasami staje w bramie. Dzieciaki z ulicy wiedzą, że ma ze sobą cukierki, więc oblegają go gromadą i zaczyna się częstowanie. Po cukiereczku dla każdego, tak jest sprawiedliwie. W tym samym celu biegają za "panią". Nigdy się nie zawiodą.

W 1951 r. umiera Roch. Florentyna dobiega sześćdziesiątki, zostaje główną dziedziczką. Tylko Tykocińska 40 przypada córce Rocha z pierwszego małżeństwa i jego bratanicom. Mija rok za rokiem, pani, dziedziczka, coraz bardziej wtapia się w krajobraz ulicy. Szczuplutka, krzywawa, z kosturkiem spaceruje do kościoła. Jest aniołem ulicy, tak o niej mówią. Bo uczy ludzi z czynszówek, jak się dzielić tym, co się ma, nawet jak jest tego niewiele. Dlatego do dziś chorym sąsiadom nosi się tu zupę, posiedzi, pogada, poprawi poduszki. Florentyna ma socjalną rentę, którą uciułała jako opiekunka do dzieci. Ale i tak większą jej część wydaje na filantropię. Mąka, cukier, drożdże, ingrediencje na kruche ciastka. Pieką je razem z bratanicą Jolą, owijają płótnem, potem dziesięciokilogramowe paczki płyną statkami do Indii. Na kościelnych misjach kruche ciastka Florentyny dostają chore dzieci. Żyje spartańsko, do mycia ma miskę, gotuje na starej kuchence elektrycznej. Henryk, sąsiad zza ściany, łata więc przepalające się sznury. Czuje się zobowiązany. Bo gdy przed wojną przyjechał z żoną ze wsi, Krzeszewska wynajęła mu mieszkanie, pomogła.

Ludzie z ulicy są praktyczni. Dlatego pytają: pani Floro, dlaczego pani sobie czegoś nie zafunduje? Odpowiada, że własna nędza tak jak wcześniej bogactwo jej nie obchodzi, a ludziom trzeba pomagać, bo na świecie wielu ma gorzej niż ona. Dlatego pieniądze na misje zbiera po znajomych sprzed wojny, choć im się też nie przelewa.

Na Tykocińskiej mają dodatkową teorię. Renta od państwa ją brzydzi, nie chce datków od komunistów. Taki to człowiek.

Sąsiedzi martwią się, gdy siostrzenica Jola, która mieszkała latami z Florentyną, wyjeżdża na studia. Już nie będzie na każde zawołanie. Dziedziczka zostaje samiusieńka w swoim pokoju.

Nikogo nie chce odwiedzać podczas świąt Bożego Narodzenia. A przecież każdy by Florentynę zaprosił. Znajomi widzą, że nie dojada. Całe szczęście są siostry zakonne, które noszą jej domowe jedzenie. One przynajmniej wmuszą w nią talerz zupy. Potem sytuacja się poprawia, bo po studiach do Warszawy wraca Jola - wprawdzie na swoje, ale jak trzeba, to jest z ciotką.

Salezjanin ks. prof. Marian Graczyk nosi Krzeszewskiej komunię. Pozostają w przyjaźni od lat 70. Bywa, że wizyty zmieniają się w biblijną dysputę. Flora dużo czyta, szuka sensu, stawia trudne pytania. Powoli żegna się z życiem. Umiera w letni dzień 1983 r. w domu opieki w Radości. Pokój w amfiladzie zostawiła w takim stanie, w jakim go zastała w latach 40. – piec węglowy, zimna woda, na podłodze lastryko.

Warszawa , ulica Tykocinska 27/35 . Kościół pod wezwaniem Chrystusa Króla

Warszawa , ulica Tykocinska 27/35 . Kościół pod wezwaniem Chrystusa Króla

Autor: waldemar gorlewski

Źródło: Agencja Gazeta

Ulica nie ma już swojego anioła. Potem jeden po drugim odchodzą czynszowi lokatorzy Rocha i Florentyny. Na Tykocińskiej zostają ich dzieci. Wprowadzają się nowi ludzie. Mieszkanie po Krzeszewskich zajmuje Irena z mężem i niepełnosprawnym synem. Na początku jest trochę speszona, bo wie, co to za miejsce. Dostała mieszkanie po dziedziczce, którą poważała cała ulica. Ale Jola mówi jej, że lepszego lokatora nie można sobie wymarzyć. Po 1989 r. dawnymi kamienicami Krzeszewskich administruje stołeczna gmina Targówek. Dekadę później wokół majątku zaczyna się ruch.

Adam, właściciel Galerii Symbolicznej, dobrze pamięta tamten moment. To było przed Świętem Dziękczynienia, a więc w listopadzie 2002 r. Nieoficjalnie musiał już coś wiedzieć, bo sprawa toczyła się od 1996 r. To wtedy spadkobiercą majątku Krzeszewskich zostaje syn gospodarza ze wsi pod Kutnem. Bratanek Rocha. Do sądu przyniósł testament z 1982 r., kartka w kratkę, z której wynikało, że Florentyna zapisała mu prawa do roszczeń. Uznanie jej ostatniej woli w sądzie przeszło gładko. Nikt przecież nie będzie zamawiał ekspertyz grafologicznych. Potem spadkobierca unieważnia powojenną nacjonalizację. Za place w Śródmieściu chce od skarbu państwa odszkodowania. Domy na Targówku woli w naturze. Procedura długo trwa, więc dopiero w czerwcu i lipcu 2002 r. papiery lądują na biurku burmistrza Targówka. Wyglądają w porządku, wydaje się, że bratanek Rocha jest ofiarą dekretu Bieruta. Burmistrz oddaje dwie kamienice pod numerami 30 i 40. Niecałe, bo część mieszkań wykupili wcześniej lokatorzy. Spadkobierca stawia się u notariusza. Potem jego nazwisko zostaje wpisane do ksiąg wieczystych. Staje się właścicielem domów przy Tykocińskiej. Jednak w rzeczywistości nie spadkobierca spod Kutna rządzi przy Tykocińskiej, lecz jego żona.

Na sąsiadów wiadomość, że z dnia na dzień ich dom ma prywatnych właścicieli, spadła niespodziewanie. Początkowo podeszli do nich z życzliwością. Przynajmniej próbowali, z uwagi na pamięć po Florentynie. Wprawdzie żona spadkobiercy zorganizowała im pierwsze spotkanie w piwnicy, ale przecież przyszło dużo ludzi, więc trzeba się było gdzieś pomieścić.

Uderzyło ich to, że nowa właścicielka zaprezentowała się w futrze z norek. Florentyna nigdy by czegoś takiego nie włożyła. Nie spodobało im się też to, jak mówi. "Proszę mnie słuchać" i temu podobne frazy. I ten głos, jakby ktoś skrobał paznokciem po szybie.

Ale właścicielka, emerytowana księgowa, starała się ludzi nie straszyć. Usłyszeli, że na razie czynszów podnosić nie będzie i chce mieć z nimi dobre relacje.

Na kolejnym zebraniu tuż przed Bożym Narodzeniem 2002 r., które odbyło się u sąsiadów na ostatnim piętrze, było już gorzej. Lokatorzy stali i słuchali, jaka to nowa właścicielka jest zdziwiona podejściem mieszkańców. Myślała, że dostanie zaproszenie na kawę albo obiad. W końcu jest u siebie.

O Florentynie mówiła "ciocia". Ciocia to, ciocia tamto. To ludzi irytuje. "Ciekawe, gdzie byli ci spadkobiercy, kiedy schorowana Flora potrzebowała opieki?" – szepczą między sobą. Gdy pytają o to głośno, kobieta zaczyna krzyczeć. Po tym występie uznali spadkobiercę i jego żonę za intruzów. Poszli pogadać z Hanką spod czterdziestki. Mieszkanie ma wykupione, więc jest spokojna, nikt jej nic nie zrobi. Poza tym Hanka to radna, temperamentna, nie da sobie w kaszę dmuchać. Nic dziwnego, wychowała się na tej ulicy. Ojciec Hanki, człowiek surowych zasad i wysokiej inteligencji, był przedwojennym administratorem w czynszówkach. Znał dziedziców, bywali u nich w mieszkaniu. Hanka już sama nie wie, co wtedy słyszała, bawiąc się na dywanie, a co opowiedzieli jej potem ludzie.

Dobrze pamięta zwłaszcza Rocha – jak skakała wokół niego za cukierkami, jak lubiła na niego patrzeć. Taki był dystyngowany. Piękny. Do Krzeszewskich podchodzi więc emocjonalnie. Interweniuje jako radna. W urzędzie muszą jej odpowiedzieć co i jak, wprost z dokumentów.

Jednocześnie na ulicy zaczyna się sejmikowanie. Wszyscy,którzy znali Florentynę, szukają w pamięci, czy rzeczywiście mogła mieć krewnych pod Kutnem.

Nic nie pamiętał Adam, którego dziadek mieszkał na Tykocińskiej jeszcze przed wojną w mieszkaniu przylegającym do dzisiejszej galerii. Hanka też nie. Ani Henryk, który jako złota rączka często zaglądał do mieszkania Flory.

Od zawsze jej towarzyszką była bratanica Jola. Więcej nikt tu nie bywał. Przecież mieszkańcy zauważyliby wizytę tych krewnych. Albo usłyszeliby o nich od rodziców. Wiadomo przecież, że jak się wszyscy znają, to się gada. A tu nic. Ani śladu kuzynostwa spod Kutna.

Hanka nie przynosi jednak dobrych nowin. Kuzyn spod Kutna rzeczywiście przedstawił testament Florentyny, który spisała w 1982 r., kilka miesięcy przed śmiercią. Na wszystko są orzeczenia sądowe.

Sąsiadka Krzeszewskich, która znała ich od 1945 r., przypomina sobie, że Florentyna mówiła, że gdyby kiedyś państwo zwracało majątki, to ona wszystko ofiaruje Kościołowi.

Kiedy radna Hanka dostaje kopię testamentu z 1982 r. sprawdza jeszcze raz. "Będąc świadomą, zapisuję cały swój majątek na rzecz mojego kuzyna".

O Kościele ani słowa.


Mieszkańcy wpadają na pomysł. Trzeba zapytać Jolę, bratanicę Florentyny, co to za draka z tym kuzynostwem. Kontakt do niej znajduje w szufladzie Henryk złota rączka. Umawiają się na nocnym dyżurze w szpitalu, bo Jola jest lekarzem anestezjologiem. Wsiadają do auta i jadą. O zdarzeniach w kamienicy opowiadają Andrzej, Hania i Basia. Jola słucha jak osłupiała. Właściciele? Spadkobiercy? Mieli testament? Przecież ja mam testament cioci Florentyny. Leży od lat między ciocinymi zapiskami, listami, kartkami z wakacji, notesami, które zabrała z Tykocińskiej po jej śmierci. W testamencie Flora obdarowuje całym swoim majątkiem Kościół.

Spotkanie na nocnym dyżurze ma też oczywiście sentymentalny smak. Hania i Jola nie widziały się od kilkudziesięciu lat. A teraz takie okoliczności…

Wkrótce Hanka dostaje od Joli pożółkły już papier z inwokacją w górnym rogu: "Jezu, ufam Tobie". Czyta: "Spadkobierczynią moją ustanawiam bratanicę Jolantę (…), aby wykonała mą ostatnią wolę i uszanowała moje intencje, obdarzając niżej wyszczególnione zgromadzenia religijne oraz charytatywne (...)".

Testament jest bardzo konkretny. Czynszówkę pod numerem 30 Flora zapisała siostrom albertynkom, by przeznaczyły ją "dla osób starszych, nieotrzymujących renty". No tak. Jola mówi, że wykonaniem testamentu się nie zajęła. Najpierw przez komunę, potem przez brak ustawy reprywatyzacyjnej. Czekanie na jej uchwalenie doradzili jej prawnicy Episkopatu Polski.

Hanka ma teraz w garści dwa testamenty. Zupełnie sprzeczne. Ulica triumfuje. Zaraz przegna fałszywych spadkobierców. Radna idzie z nimi do urzędu Targówka. Mówi: patrzcie, komu oddaliście domy z ludźmi.

Na początku 2003 r. radna niesie też swoje dowody do prokuratury na Pragę-Północ.

W teczce ksero testamentu Flory, oświadczenie Joli, która mieszkała z ciotką i opiekowała się nią aż do śmierci, postanowienia sądu w sprawie spadku, który doniósł tam spadkobierca spod Kutna, decyzja o reprywatyzacji. A we wstępie uwaga Hanki jako radnej trzeciej już kadencji, obecnie z klubu PiS, że dokumenty,
które zgromadziła w wyniku interwencji, wskazują na fałszerstwo.

"Buntownicy" z Tykocińskiej

"Buntownicy" z Tykocińskiej

Źródło: materiały promocyjne

I jeszcze szczegół – domy są po generalnym remoncie, każdy ma nadbudówkę, po dwa mieszkania. Je także otrzymał spadkobierca.

Ale pani prokurator materiał wcale nie zachwyca. Kręci głową na testament, który Hanka dostała od Joli. A przecież Hanka widzi wyraźnie równe, przedwojenne pismo. Rękę Florentyny.

Jeszcze trochę i trafi ją szlag. Hanka ma temperament, wszystko traktuje bardzo osobiście. A nowi właściciele wciąż się panoszą, jej sąsiedzi cali w nerwach. Dzwoni do prokurator, dopytuje, jak idzie śledztwo. A ponieważ idzie słabo, sama zostaje śledczą. Jeździ po urzędach, pyta. Nawet by tej prokurator zawiozła odkrycia, ale nie chcą jej wydać kwitów – musi wystąpić instytucja. Dzwoni do prokurator, opowiada, na co wpadła, instruuje, gdzie i co ma napisać. Już uprzedziła urzędnika, więc jest gotowy do pomocy. Niech prokurator się spieszy.

Ale ta robi wszystko na odwal.

W końcu Hanka naprawdę się wścieka. Jej kolega z PiS-u zna ważnego prokuratora. Sprawa jest dla niej najwyższej wagi, a tymczasem sąsiadki zaczynają dopuszczać myśl, że Florentyna rzeczywiście obdarowała tych krewniaków spod Kutna. Przecież doktor Jolanta ma testament z 1979 r., oni - trzy lata późniejszy.

Na szczęście po interwencji sprawę dostaje prokurator, który ma opinię skutecznego. Ale jak dla Hanki niewystarczająco. Żeby go zmotywować, potrafi rzucić słuchawką. Zwykle prokurator oddzwania, trochę pogadają, Hanka się uspokaja. Ale trzeba przyznać, że prokurator rozumie, dlaczego radna tak ciśnie. Zamawia ekspertyzę testamentu, którym posłużył się spadkobierca, by przejąć Tykocińską i dostać odszkodowania za inne nieruchomości.

Hanka uważa, że to może być przełomowy moment. Ale niestety, prokurator jakby zwolnił. Kobieta po raz kolejny słyszy, że nic nowego dla niej nie ma - ekspertyza nie dotarła jeszcze z Pułtuska. Więc rzuca prokuratorowi, że szybciej chybaby żółw stamtąd doszedł.

W końcu przesyłka jest w Warszawie. I potwierdzają się podejrzenia. Ostatnia wola Florentyny Krzeszowskiej to fałszerstwo. Nieznany sprawca skopiował jej podpis z aktu notarialnego pochodzącego z 1922 r. Skanował litera po literze, brakujące podrobił i w ten sposób ułożył treść testamentu. Ale zapomniał, że blisko 90-letnia Florentyna nie mogła pisać tak -samo jak w czasach młodości.

Prokurator wezwał więc spadkobiercę spod Kutna i podyktował mu testament Flory. Okazało się, że to nie on sfałszował dokument. Jego kulfony w niczym nie przypominały pisma panny z dobrego domu.

Jednak prokurator dalej nie szuka. Pisze akt oskarżenia. Jest gotowy w listopadzie 2003 r. W roli głównej – spadkobierca. Hanka też nie traci czasu. Uznają z Jolą, że trzeba iść do hipoteki, poinformować, jak się sprawy mają. Człowiek spod Kutna wprawdzie zdążył się wpisać do księgi wieczystej, ale sąd może przecież zrobić zastrzeżenie, by zapobiec ewentualnej sprzedaży majątku.

Wchodzą do monumentalnego gmachu sądów w alei "Solidarności". Szukają IX wydziału ksiąg wieczystych sądu rejonowego. Jola trzyma pismo: "Uprzejmie proszę o przyjęcie zastrzeżenia i wstrzymanie wszelkich działań…", i podaje sygnaturę prokuratorskiej sprawy. To chyba mocny dowód, że nie przyszła tu bajki opowiadać. Pisze, że jest prawdziwą spadkobierczynią Florentyny Krzeszewskiej i zamierza walczyć o schedę.

W sekretariacie wydziału IX referendarz stawia pieczęć "wpłynęło", potem przykleja dwa znaczki opłaty skarbowej, w sumie 30 zł. Dopisuje godzinę: 12.26. Hanka i Jola chwilę rozmawiają z referendarzem. Przekonują, że skoro dostaje od nich numer sprawy, dane prokuratury, to ma przecież na biurku telefon, może zadzwonić i wszystko potwierdzić. Ale referendarz słuchawki nie podnosi. Mówi, że musiałby przeprowadzić swoje własne śledztwo, a przecież nie jest od tego. Hanka i Jola wychodzą jak niepyszne. Chyba jest jednak różnica między jednym telefonem do śledczych a śledztwem – zastanawiają się między sobą. Ale nic
nie wskórały. W księdze wieczystej nie pojawia się ostrzeżenie. Hanka zwycięża jednak gdzie indziej. Akt oskarżenia prokuratury powstrzymuje ratusz przed kolejnymi zwrotami dla człowieka spod Kutna. Mieszkańcy dwóch domów po Krzeszewskich mogą spać spokojnie.


W 2004 r. rozpoczyna się proces. Na ławie oskarżonych spadkobierca spod Kutna. Mieszkańcy Tykocińskiej chodzą na rozprawy całą gromadą. W aktach są wprawdzie ekspertyzy, ale oni mają dla sądu więcej. Pismo Święte z dedykacją i podpisem Florentyny.

Pod salą żona spadkobiercy robi lokatorom wymówki, a Barbarę przestrzega, że ma w rodzinie prokuratorów i sędziów, że będzie stąd szybko uciekać. Na rozprawach spadkobierca z żoną snują cukierkową opowieść. Że po wojnie Roch przyjeżdżał na wieś z Florentyną - na odpusty, Boże Narodzenie, Wielkanoc, Zielone Świątki, wakacje.

Są na to świadkowie. Chociażby sąsiad, który jako biedne wiejskie dziecko śledził zza krzaków biesiady. Bywał też w obejściu, bawił się z dziećmi gospodarza, dobrze widział te toasty, latem pod drzewem, za pomyślność familii Krzeszewskich. Zapamiętał rosłego mężczyznę z wąsem. Nie kojarzy, jak miał na imię. Tytułowano go "wuj z Warszawy". Wizyty ustały w roku 1947, może 1950, 1951 albo 1952...

Ale to musiał być duch, bo Roch umiera w 1951 r. Ludzie z Tykocińskiej się dziwią. Nigdy nie słyszeli o eskapadach. Sędziwy Roch, który chodził o lasce, miał pić pod drzewem? Spadkobierca przedstawia się jako czuły krewny. Latami odwiedzał owdowiałą ciotkę, zawsze z gościńcem: wiejskie jaja, mleko, ser, masło.

Proces się ciągnie. W tym czasie spadkobierca swobodnie zarządza majątkiem. O sporze nie ma słowa w księdze wieczystej. Interwencja Joli w wydziale IX ksiąg wieczystych nic nie dała. O ostrzeżenie nie wystąpiła też prokuratura. Dlatego według księgi wieczystej majątkiem wciąż rządzi człowiek spod Kutna.

Ulica Tykocińska

Ulica Tykocińska

Autor: waldemar gorlewski

Źródło: Agencja Gazeta

Czy coś nam to przypomina? Owszem. Historię oszusta Leona Kalinowskiego, który po wojnie zagarnął pożydowskie kamienice przy Noakowskiego i puścił je na rynek.

Choć dostał wyrok, w księdze wieczystej nadal figurowali jego klienci. Na tej podstawie możliwa była reprywatyzacja. W sprawie Tykocińskiej na sali sądowej po staremu. Żona spadkobiercy zdążyła już opowiedzieć o pamiętnym roku 1982. "Ano, wybraliśmy się kiedyś do znajomych w Warszawie, tuż przed Bożym Narodzeniem. Mąż mówi, że przy okazji odwiedzi ciotkę Florę. Przygotowałam paczkę, wiadomo, jakie wtedy były czasy, wszystko na kartki. I pojechał na Tykocińską - sam, bo ja tej ciotki nie znałam, tylko jej męża, gdy za moich panieńskich czasów przyjeżdżał pooddychać wiejskim powietrzem. Czekam, czekam, już się zrobiło ciemno, a mojego męża nie widać. Wreszcie dzwonek do drzwi. Wrócił. I gdy na chwilę zostaliśmy sami, szepnął mi: 'chodź na spacer, coś ci pokażę'. Na dworze wyjął z kieszeni kopertę, 'przeczytaj', prosił".

Żona czyta. Spadkobierca chce to drzeć, wyrzucać do kosza, ale ona mówi: "poczekaj, to na pamiątkę". W 1995 r. albo trochę później siedzą przed telewizorem, akurat leci program o stowarzyszeniu kamieniczników, słyszą, że pokrzywdzeni przez komunistów mogą się zgłosić.

Na spotkaniu u kamieniczników tłok jest niemiłosierny, kilkaset osób, wszyscy w takiej samej sytuacji jak żona i spadkobierca: mają domy, ale tylko na papierze. Mecenasi stowarzyszenia mówią, co zrobić, by odebrać swoje. Spadkobierca z żoną odrabiają lekcję.

Żona spadkobiercy nie potrafi za wiele powiedzieć o Florentynie. Nie wie, kim byli jej rodzice, nie wie, kto to jest Jolanta, ale zapewnia, że często do ciotki dzwoniła. Tylko że Florentyna Krzeszewska nie miała telefonu. A jej siostrzenica w notesie pełnym kontaktów nie znalazła słowa o rodzinie ze wsi pod Kutnem. Sama, choć była z ciotką blisko, o nich nie słyszała. Podobnie jak cała ulica.

Sąd przepytuje spadkobiercę. Jak było z testamentem? Zwyczajne. Ciotka włożyła mu do kieszeni kopertę, powiedziała, że taka była wola wuja Rocha i że może mu się to kiedyś przyda. Przy okazji opisał mieszkanie ciotki - same stare graty, w łazience kafelki i terakota.

Ale żadnej terakoty tam nie było, podobnie kafelków, wanny - świadkiem Irena, która z rodziną wprowadziła się do mieszkania po dziedziczce.

O testamencie mężczyzna został wcześniej uprzedzony. Ciotka z Warszawy wezwała go przez posłańca. Są na to świadkowie. Jeden z nich pracował w 1982 r. w firmie zabawkarskiej, rozwoził towar do chałupniczek. Do jednej z nich przyszła babuleńka o imieniu Flora. Prosiła go, by natychmiast zawiadomił jej krewnego ze wsi pod Kutnem, że chce go widzieć. Ciąg dalszy rozegrał się w kuchni spadkobiercy. Akurat siedzieli z kolegą. On też pamięta, że w 1982 r. wszedł człowiek
z wiadomością: ma pojechać do jakieś pani Flory do Warszawy w pilnej sprawie rodzinnej.

W tym czasie dużo się też dzieje poza salą sądową. Do Andrzeja, który przez reprywatyzację podupadł na zdrowiu, żona spadkobiercy zapukała o 19.30. Zobaczył ją przez wizjer. Uchylił drzwi, wtedy ona włożyła nogę za próg i wepchnęła ją do środka. W mieszkaniu była małżonka Andrzeja, która
względu na astmę denerwować się nie powinna. Andrzej mówi więc, że wizyta odbyć się nie może, nie wpuści, prosi, żeby zabrała nogę. Właścicielka napiera, więc on wali drzwiami w wystający but. Krzyczy "won" i zatrzaskuje jej drzwi przed nosem.

Malarz impresjonistyczny nie ma aż tak zdecydowanego charakteru. Jest artystą, więc czasem traci czujność. Żona spadkobiercy przyszła w towarzystwie administratorki, a on nie potrafi być obcesowy wobec kobiet. Więc je wpuścił. I to nie tylko do korytarza, ale też do pokoju schorowanej matki. Można powiedzieć, że do mamy się wdarły.

Właścicielka się rozgląda, dotyka mebli, bibelotów, mówi Adamowi, że to wszystko jest jej. Malarz dobrze to wszystko pamięta. Jak zajdzie potrzeba, powtórzy w prokuraturze. Pod przysięgą.

Ale najgorsze przychodzi w kwietniu 2004 r. – to, przed czym próbowała ratować Jola, a ostrzegała radna Hanka. Dom zostaje sprzedany. Kupcem jest córka spadkobiercy. Nabyła Tykocińską niedrogo, za 120 tys. Zaczynają się podejścia do eksmisji. W lipcu 2004 r. chce wyrzucać z mieszkania artystę Adama.

Malarz ma na głowie eksmisję i nie potrafi zrozumieć, tak na logikę, jak to możliwe, że na mieszkanie szarżuje człowiek, który Tykocińską 30 właśnie sprzedał? Do tego trwa jego proces. Odpowiedź znajduje się w aktach. Do pozwu przeciwko Adamowi spadkobierca z fałszywki dołączył wypis z księgi wieczystej, z czasów gdy był jeszcze właścicielem domu.

O transakcji z córką nie pamięta także w sierpniu. Stara się wtedy o zwolnienie z kosztów procesu. Musi podać stan swojego majątku. O zarobionych na kamienicy 120 tys. złotych nie wspomina.

Ma za to jasny umysł w innych sprawach. Adama podlicza na ponad 3 tys. z odsetkami. Nie dostał od niego pieniędzy z czynszu prawie przez rok, uważa, że to bezczelność, bo wiele razy przypominał lokatorowi o długu.

Za sojusznika ma... stołeczny ratusz. To czasy rządów PiS-u. Urzędnicy domagają się, by artyście nie dawać prawa do lokalu socjalnego. To ma być eksmisja na bruk. Pierwsza rozprawa w tej sprawie odbywa się w styczniu 2005 r. Kolejna - dwa lata później.


W sądzie ludzie z Tykocińskiej najbardziej lubią patrzeć na żonę spadkobiercy. Pewnego dnia przyszła na salę sądową z siatami pełnymi zakupów, czuć było mięsem, ale ona ani na chwilę nie zdjęła palta i wciąż snuła swoje opowieści. Adam ma od niej piękne listy. W jednym z nich napisała, że fałszerstwa z pierwszym testamentem dokonała grupa warszawskich cwaniaków w połączeniu z klerem. Ta grupa to oni. Mieli dostać od kleru promesę, że Kościół podaruje im mieszkania, które zajmują. Kler to podżegacze.

Ale wiosną 2006 r. mieszkańcy Tykocińskiej są przekonani, że za chwilę nastąpi przełom. W marcu zapada wyrok: "spadkobierca" dostaje trzy lata więzienia za posługiwanie się fałszywym testamentem. Może się jeszcze odwołać, ale dowody na jego złą wolę są mocne. Raczej nic nie wskóra. No, teraz, jak tylko wyrok się uprawomocni, urzędnicy już się postarają, by człowiek spod Kutna został z niczym. Przecież ich też oszukał. Historia Tykocińskiej 30 ze szczęśliwym zakończeniem zamieni się w końcu w anegdotę opowiadaną podczas spotkań w sklepie, w Galerii Symbolicznej, na ulicy. Przecież wygrali.

Myślą logicznie. W sądzie nie obroniła się wersja spadkobiercy o czytaniu ostatniej woli Florentyny przy świetle księżyca. Nie pomogli świadkowie rodzinnych biesiad pod gruszą. Dobiły ekspertyzy. Trzy razy biegli powtarzali, że testament jest trefny, a jeden z nich, profesor z Uniwersytetu Warszawskiego, powiedział nawet, że było to fałszerstwo wyjątkowo bezczelne.

W maju 2007 r. sąd łagodzi wyrok: dwa lata z zawieszeniem na pięć. Przed celą w więzieniu ratuje spadkobiercę wiek, ma 70 lat na karku. A triumf mieszkańców Tykocińskiej okazuje się przedwczesny. Owszem, spotykają się nadal w Galerii Symbolicznej, ale nie po to, by wspominać zwycięstwo, ale by wciąż bronić się przed człowiekiem z Kutna.

Hanka mówi, że w urzędzie Targówka wiedzą o wyrokach, ale nic z nimi nie robią. Choć przecież wynika z nich, że doszło do działania na szkodę miasta.

Wicedyrektorem Biura Gospodarki Nieruchomościami, które odpowiada za reprywatyzację, jest wówczas Jakub R. (warto go zapamiętać, w kolejnych rozdziałach bliżej poznamy jego działalność). To rok 2007. Wiosna.

Jak R. widzi szanse na wyprostowanie sprawy Tykocińskiej? Słabo. Bo nikt z ratusza nie był na rozprawie i nikt też nie miał pojęcia o tym, co dzieje się w prokuraturze - że był akt oskarżenia w sprawie sfałszowanego testamentu, że zapadł wyrok.

R. przyznaje w mailu do "Wyborczej", że o wyroku biuro dowiedziało się dopiero od mieszkańców. Dyrektor ma go przed sobą. Gdy dostał wiadomość od ludzi z Tykocińskiej, wydał polecenie, by przysłano mu wyrok. W urzędniczej rzeczywistości dokument wędrował na jego biurko trzy miesiące: od maja do lipca.

Korespondencja pochodzi z listopada 2007. R. pisze, że w tej chwili szanse na odzyskanie budynków "są wątpliwe". Trzeba czekać, aż bratanica Jola z prawdziwym testamentem w ręku załatwi sprawy spadku po ciotce. Wtedy może coś da się zrobić.

Za to domniemany spadkobierca wie swoje. Bo z wyrokiem nadal atakuje Adama. Nalicza mu kolejne odsetki. Wciąż występuje jako właściciel Tykocińskiej 30. Dopiero latem 2007 r. przypomina sobie, że majątek sprzedał córce. Jej adwokat przekonuje, że klientka ma akt notarialny, więc jak każdemu właścicielowi należy się jej czynsz. Skazanie ojca w sprawie karnej nie przekreśla jej roszczeń.

Córka jednak wkrótce sprzedaje Tykocińską 30 - wraz z długiem Andrzeja - deweloperowi. Więc teraz on żąda zwrotu pieniędzy. Dług Adama przekracza 14 tys. zł. Malarz wyjaśnia, że przestał płacić komorne w chwili, gdy prokuratura przygotowała akt oskarżenia. Dla niego fałszerstwo stało się wtedy faktem. To był jego prywatny akt sprawiedliwości. Spadkobiercę uważa za złodzieja, nie da mu ani złotówki. Ani nikomu, kto od niego kupi prawa do Tykocińskiej.

Nigdy nie podpisał prywatnej umowy najmu. Zarabia różnie, od 1,2-1,6 tys. zł miesięcznie. Wynajmuje pracownię, czyli Galerię Symboliczną. Ale stary sklep na parterze to nie miejsce, w którym można mieszkać.

Strony sztywno bronią swoich racji. Deweloper żąda pieniędzy, wymawia najem. W marcu 2009 r. sąd staje po stronie Adama. Ogłasza, że spadkobierca spod Kutna nigdy nie odziedziczył majątku, trudno więc, by mógł żądać komornego albo handlować nieruchomością. Adam nie musi długu płacić. Ale i tak w Galerii Symbolicznej robi się nerwowo. Adam czeka na wizytę komornika.

Tablica pamięci Rocha i Florentyny Krzeszewskich

Tablica pamięci Rocha i Florentyny Krzeszewskich

Autor: Waldemar Gorlewski

Źródło: Agencja Gazeta

Artysta przyjmuje komorników z fasonem, wspólnie wybierają malowidła na licytację, piją herbatę. Jest miło. Adama obstawiają ludzie z Tykocińskiej, dla bezpieczeństwa i wsparcia. Protestując przeciwko niesprawiedliwości, malarz nie płacił też za media. I właśnie przez to pod młotek trafia "Pejzaż panorama starej Warszawy" z ceną wywoławczą 1,2 tys. zł. Najdroższe z licytowanych dzieł malowane były na konkurs "Gdyby Canaletto był impresjonistą".Komornik aresztuje też kopię obrazów Rembrandta: "Głowa Rycerza" oraz "Obiad w izbie wiejskiej" – po 750 zł za sztukę. Czeka na chętnych kwadrans. Nie ma. Zamyka więc licytację.

Po wizytach komornika mieszkańcy się dziwią. No bo jak to jest? Fałszywy spadkobierca z wyrokiem gra im na nosie, handluje domami, a Adama licytują. Trzeba walczyć. W lutym 2008 r. Adam z sąsiadami występuje w programie Elżbiety Jaworowicz. W tle ustawia dwa Rembrandty i pejzaż licytowane przez komornika.

Słucha rozmowy z żoną spadkobiercy. Głos nagrany z telefonu. Tak, miała być w programie, ale się nie zdecydowała. Mieszkańcy to dzicz, która nie płaci czynszów. Z testamentem jest w porządku. Należy im się wszystko, po Rochu. Są akty notarialne, wpisy do księgi wieczystej. Więc niech się wszyscy odczepią.

Ale wygląda to wszystko jak bitwa o marchewkę. W tym czasie Jola prowadzi już bowiem sprawę o uznanie testamentu ciotki. Pod koniec 2008 r. sąd potwierdza jego ważność. W 2011 r. ratusz uchyla reprywatyzację Tykocińskiej 30. Ale krewniak spod Kutna znów się uaktywnia. Walczy w Samorządowym Kolegium Odwoławczym, potem w sądzie administracyjnym. Wszędzie przegrywa. Jednak dla ludzi z Tykocińskiej to nie ma znaczenia. Scheda jest już bardzo daleko od Florentyny Krzeszewskiej i tych, których w rzeczywistości chciała uczynić swoimi spadkobiercami. Wszystko dzięki łańcuszkowi transakcji, które w 2003 r. zainicjował krewniak Rocha spod Kutna. W sprzedaży nieruchomości córce nie przeszkodziła mu żadna z instytucji. Dziś mieszkania mają nowych właścicieli. Chronią ich księgi wieczyste. Więc gdy urzędnicy ratusza wreszcie się zebrali, by wpisać ostrzeżenie w księdze wieczystej, sąd hipoteczny odprawił ich z kwitkiem. Przyszli o całe lata za późno.

Ale bitwa na innych frontach trwa. Problem ma Andrzej, kanclerz w Zakonie Rycerzy Jana Pawła II. Podobnie jak Adam został sprzedany deweloperowi wraz z mieszkaniem. Córka spadkobiercy zarobiła na tym 700 tys. zł. A Andrzej, tak jak Adam, nie podpisał umowy najmu z człowiekiem spod Kutna. Odmówił też płacenia czynszu. Ma więc teraz długi i sprawę o eksmisję.

W styczniu 2014 r. kończy się jego proces. Andrzej dowiaduje się na sali sądowej, że z mieszkania nikt go wyrzucać nie będzie. Nie musi też płacić. Uzasadnienie sądu okręgowego jest jednym wielkim oskarżeniem wszystkich instytucji uczestniczących w reprywatyzacyjnych szaradach przy Tykocińskiej. Choć był to przecież proces w sprawie jednego mieszkania, a nie całego testamentu Flory. Sąd w wyroku opisuje cały mechanizm swoistej finansowej piramidy, w którą zmieniła się historia reprywatyzacji tego domu. Zaczęła ona rosnąć w chwili, gdy człowiekowi spod Kutna udało się przekonać sąd, że jest prawdziwym spadkobiercą Florentyny. To rok 1996. Potem kamienica zmienia właścicieli. A jednocześnie, mimo wyroku za fałszerstwo, hipoteka nieruchomości pozostaje czysta. Dlatego kolejni kupcy mają mocny argument – sprawdzali księgi wieczyste, nie było w nich żadnych zastrzeżeń, działali więc w dobrej wierze. Nie można im nic zarzucić. To nic, że fałszerz testamentu, handlując majątkiem, miał już wyrok. I wiedział, że w rzeczywistości nie ma żadnych praw do schedy po Krzeszewskiej.

Tak wygląda sprawiedliwość? Na opieszałości administracji i organów prawa stracili ci, których Florentyna chciała obdarować. A także mieszkańcy kamienicy, którą bezprawnie przejął rzekomy spadkobierca. Wszystko, co robił przez lata - a więc reprywatyzacja i sprzedaż Tykocińskiej - "było motywowane niskimi, finansowymi pobudkami". Chciał zarobić, próbował grać z prawem fałszywymi kartami. I do pewnego momentu wygrywał, „pomimo że nie powinien być beneficjentem”. Nie dość na tym. Dostał łagodniejszy wyrok ze względu na wiek.

Sąd w wyroku uznał, że tak naprawdę rzekomy spadkobierca w rzeczywistości nigdy niczego nie odzyskał, bo nie mógł. Z punktu widzenia prawa nie miały również miejsca późniejsze transakcje. Tak naprawdę krewniak Rocha handlował Niderlandami. A publiczne instytucje przez całe lata nie były w stanie tego powstrzymać.

Niestety, to, że sąd w wyroku dotyczącym Andrzejowego czynszu mówił o tym, że transakcje sprzedaży kamienicy przy Tykocińskiej nie powinny być ważne, niczego już nie zmieni. Nie wyprostuje wpisów w księdze wieczystej. Tam są już odnotowani nowi właściciele. Ostatni z nich, spółka deweloperska, wyprzedaje mieszkania na sztuki. Trudno się więc w tych właścicielach połapać.


Po wyroku sądu Andrzej czuje się, jakby zawisł w próżni. Mieszkanie jest właściwie niczyje. Do tego głupio mu, bo komu ma w związku z tym płacić komorne? Wie, że stratna jest na tym wspólnota mieszkaniowa. To siedem rodzin, które zdążyły wykupić mieszkania, zanim pojawił się człowiek spod Kutna. Więc żyje na koszt wspólnoty. Chciał się dołożyć do kosztów eksploatacji, płacić bezpośrednio na konto wspólnoty. Ale to niemożliwe. Myślał, by płacić deweloperowi, z którym zrobiła interes córka człowieka spod Kutna. Ale to niebezpieczne.

Opowiada przy okazji o Irenie, sąsiadce z Tykocińskiej 30, tej, która dostała mieszkanie po Florentynie. W 2002 r. podpisała umowę najmu z człowiekiem z Kutna. W 2004 r. mieszkanie należało do jego córki, która po kilku dniach sprzedała całą kamienicę deweloperowi. Ten w 2009 r. odsprzedał mieszkanie Ireny firmie z branży. Kobieta skończyła więc jako lokatorka u człowieka z zarządu kolejnej deweloperskiej spółki. Ten chciał zarabiać, więc zimą 2012 r. podniósł jej czynsz z 560 zł do 1,3 tys. zł miesięcznie. Pozwała więc swojego nowego właściciela. Napisała w uzasadnieniu, że co z niego za właściciel, skoro początkiem łańcuszka transakcji dotyczących domu przy Tykocińskiej jest fałszerstwo testamentu Flory.

Wyrok zapadł w październiku 2013 r. lata po skazaniu krewniaka spod Kutna. W uzasadnieniu sąd powtarza historię fałszerstwa i sprzedaży domu, ale i tak uważa, że Irena jest w błędzie. Wraca stara melodia z księgami wieczystymi - w myśl ustawy to, co zostało w nich zapisane, jest zgodne z prawdą.

A co sąd w księgach wyczytał? Że poprzednimi właścicielami mieszkania Ireny były dwie spółki deweloperskie, za to nie ma żadnych ostrzeżeń. Obecny właściciel ma zatem do mieszkania pełne prawo i Irena musi mu płacić czynsz. Zresztą przed podwyżką nie robiła żadnych problemów. Trudno też zaprzeczyć, że właścicielowi należy się godziwy zysk... Wyrok załamał Irenę. Tym bardziej że Andrzej uprzedzał ją lata wcześniej: "Nie dawaj im ani złotówki i nic nie podpisuj". On tak zrobił i po latach wygrał. A ona? Na starość została z długiem. Ponad 4 tys. zł.

Andrzej wciąż jednak liczy na to, że Tykocińską 30 - zgodnie z wolą Florentyny - dostaną siostry albertynki. Bratanica Jola wyprostowała wszak sprawy spadkowe. Ale nie ma sił, by walczyć, jest 80-latką. A albertynki nie mają już zbyt wiele do odzyskiwania. Kto miał zarobić, zarobił: i fałszywy spadkobierca, i jego córka, i deweloperzy, którzy posprzedawali mieszkania. Z lokatorów, którzy 15 lat temu rozpoczęli walkę, zostali na Tykocińskiej już tylko rycerz Andrzej, malarz Adam i jeszcze jedna sąsiadka.


W marcu 2015 r. Andrzej może sobie w końcu powiedzieć: "Racja była po mojej stronie". Sąd każe wykreślić z księgi wieczystej wszystkich kupców po linii fałszywego spadkobiercy. Działali jednak w złej wierze. Na sali sądowej Andrzej płacze ze wzruszenia. Satysfakcja wielka, ale i skuteczność wyroku nikła: dotyczy tylko jednego mieszkania. Tego, o które bił się Andrzej. Na następne wyroki trzeba będzie czekać.

Książka "Święte prawo. Historie ludzi i kamienic z reprywatyzacją w tle” ukazała się nakładem wydawnictwa Agora

Książka "Święte prawo. Historie ludzi i kamienic z reprywatyzacją w tle” ukazała się nakładem wydawnictwa Agora

Źródło: Wydawnictwo Agora