Getty Images

10 sierpnia 1944 roku z płonącej Warszawy wypędzono ludność cywilną, która przeżyła powstanie. Część rozstrzelano, a część wysłano do obozu przejściowego w Pruszkowie. 11 sierpnia ocalałych upchnięto w bydlęce wagony i wywieziono do Auschwitz-Birkenau. Nowi więźniowie przybyli do obozu koncentracyjnego 12 sierpnia. Wśród nich była wdowa, Janina Gremblicka, z dwójką dzieci: 12-letnim Leszkiem i 10-letnią Elą.

Marianna Fijewska, Wirtualna Polska: Pamięta pani ten dzień? Dzień, w którym przyjechała pani do Auschwitz?

Elżbieta Sobczyńska (z domu Gremblicka): Tak, dotarliśmy do Auschwitz wczesnym popołudniem, ale cały dzień spędziliśmy upchnięci w pociągu na bocznicy. Na rampę w Birkenau wagony wtoczono dopiero w nocy. Kiedy wysiedliśmy, trudno było cokolwiek dojrzeć. Pamiętam wrzeszczących SS-manów i ujadające psy. Prowadzono nas przez teren obozu, a z baraków wyłaniały się jakieś postaci, które pytały: "Ludzie, skąd jesteście"?. Pamiętam też ogromną łunę w oddali i gryzący, mdły odór. Nikt nie wiedział jeszcze wtedy, co i gdzie się pali.

Jak wyglądała pani pierwsza noc w obozie?

Nocowaliśmy w blokach "Kanady" - miejscu, gdzie przechowywali zabrane ludziom rzeczy. Te bloki były całkowicie przepełnione. Moja mama wypatrzyła jakieś miejsce pod ścianą. Nikt go nie zajął tylko dlatego, że była tam ogromna kałuża. I moja mama na tę kałużę rzuciła swoje futro, a na to palto ojca. Tak przetrwaliśmy resztę nocy.

Co działo się następnego dnia?

Od rana ustawiano stoliki, przy których nas rejestrowano i przyjmowano w depozyt dokumenty, pieniądze i kosztowności. Moja mama przywiozła z Warszawy zaledwie trzy sztuki biżuterii. Ukryła je w słoninie. Jakiś czas później, bardzo głodna, prosiłam ją, żeby dała mi choć plasterek, a ona powiedziała, że słonina już zjełczała. Do końca nie wiedziałam, że tam są nasze ostatnie kosztowności. Za to mój brat Leszek przez cały pobyt w obozie przechowywał srebrny kieszonkowy zegarek ojca. Do dziś nie wiem, jak mu się to właściwie udało.

Elżbieta Gremblicka, więzień KL Auschwitz-Birkenau, numer 85536

Elżbieta Gremblicka, więzień KL Auschwitz-Birkenau, numer 85536

Źródło: Archiwum prywatne

Czego się pani najbardziej bała w momencie przyjazdu do obozu?

Niczego się nie bałam proszę pani, bo nie wiedziałam, gdzie jestem. Dopiero w saunie, jak oznajmiono nam, że mamy rozebrać się do naga, zaczęłam się niepokoić. Ale moja mama była spokojna, chociaż rozebrana. Ani brat, ani ja nigdy nie widzieliśmy jej nagiej. Szybko stanęła przy ścianie i zasłoniła się rękoma, a my koło niej. To było dla mnie bardzo wstydliwe i odbierało mi i nam wszystkim godność. Pamiętam, że SS-mani chodzili naokoło i zaczepiali młode dziewczyny, dotykali je to tu, to tam. Później kazano nam obciąć włosy. Stałam w kolejce do strzyżenia i widziałam, jak przejeżdżano maszynką przez głowę i włosów nie było. Wtedy dostałam histerii. Byłam bezradna, wiedziałam, że moja mama mnie od tego nie uchroni, że stracę swoje ukochane warkocze. Zaczęłam krzyczeć i tupać nogami. Przybiegł SS-man. Wszyscy zamarli. Zapytał strzygącego komanda, co się stało i kiedy mu wyjaśniono, SS-man nie pozwolił obciąć mi włosów. Mamie też wtedy obcięto tylko trochę.

Czy w transporcie, którym przyjechaliście, była wasza rodzina lub znajomi?

Tylko nasze kuzynki – Basia Bańkowska z mamą Ireną i bratem Stanisławem. Ale w tamtej chwili nie miało to takiego znaczenia. Po wyjściu z sauny, ludzie, którzy znali się od wielu lat, nie mogli się rozpoznać. Ci, którym obcięto włosy do gołej skóry i ci, których przebrano w szmaty. Małe dzieci nie poznawały swoich babć, nie poznawały swoich matek. To była gromada przebierańców. Żałosny widok.

A państwo wiedzieli, dlaczego znaleźli się w obozie?

Początkowo nie, ale kiedy przyjechaliśmy do Auschwitz podchodziły do nas inne kobiety, by pytać, jak wygląda sytuacja poza drutami. Nasze matki nie chciały z nimi rozmawiać, myślały, że to kryminalistki. Sądziły, że skoro są w obozie, to znaczy, że popełniły jakieś przestępstwa, coś ukradły albo kogoś zabiły. Nie wiedziały, że może być inaczej. Te kobiety były więźniami politycznymi, przetrzymywanymi głównie za działalność narodowowyzwoleńczą. Ale nasze matki wtedy jeszcze myślały, że do obozu trafiają tylko kryminaliści, a nasza obecność tam to nieporozumienie. W dokumentacji napisano, że trafiliśmy do obozu z powodu "represji za wybuch powstania warszawskiego".

Pani mama została umieszczona w tym samym bloku?

Nie, matki miały oddzielny blok i nie wolno im było odwiedzać dzieci, choć starały się przychodzić pod okna. Dzięki temu mieliśmy świadomość, że matka jest obok. Pamiętam, że raz niespodziewanie mama przyszła na mój placyk apelowy. Już wtedy wiedziałam, gdzie jestem i co oznacza płomień nad kominem krematoryjnym. Usiadłam jej na kolanach i wysłuchiwałam trudnych do zapamiętania dat: urodzin mamy, taty, brata. Podała mi też adres rodziny, z którą nie utrzymywaliśmy kontaktu. Mówiła, że mogę ich tam znaleźć "gdyby co". Ale tego "co" nigdy nie kończyła. Nie ujawniała też, co w głębi ducha przeżywała, wiedząc, że jej dzieci mogą w każdej chwili umrzeć.

Co działo się z pani bratem?

Kilka dni po naszym przyjeździe wyższych chłopców zabrano na męski lager, w tym mojego brata Leszka. Matki szalały z rozpaczy, a funkcyjne więźniarki, które były Polkami, wyzywały je i straszyły kominem. Później, jak przeniesiono matki, a ja nie wiedziałam dokąd, to te same kobiety mówiły nam, że nasze mamy poszły w transport, wyjechały, a my zostałyśmy same. Matkom za to mówiły, że dzieci w Oświęcimiu już nie ma, a droga na zewnątrz jest tylko jedna – przez komin.

Leszek Gremblicki, więzień KL Auschwitz-Birkenau numer 192714

Leszek Gremblicki, więzień KL Auschwitz-Birkenau numer 192714

Źródło: Archiwum prywatne

Pani pamięta swoją blokową?

Nazywała się Roma Ciesielska, żądała od nas ciszy, spokoju, dyscypliny i dbania o schludny wygląd własny i zamieszkiwanej koi, bo za porządek odpowiadała głową. Myśmy musiały spełniać te absurdalne wymagania, dlatego na przykład zabłocone buty myłam w kałuży albo w ziółkach, które dostawaliśmy do picia. Zawsze na apelach stałam jak struna, żeby nie przegapić swojego długiego i trudnego do zapamiętania numeru – 85 536, bałam się agresji z jej strony. Wiedziałam już wtedy, że nikt mnie nie obroni, dlatego kierowałam się instynktem samozachowawczym: tego nie wolno i koniec. Nigdy nie naraziłam się Romie, ale wiem, że biła dzieci, które jej nie słuchały.

Za co na przykład?

Jedna koleżanka opowiadała, że gdy spisywano transport, jej mama dostała skrętu kiszek i gdzieś ją zabrano. A ta koleżanka bez przerwy wypatrywała, kiedy matka wróci. Pewnego razu pobiegła na rewir, żeby ją odszukać. Wtedy była akurat blok szpera, czyli zakaz opuszczania swojej koi. Wiem, że za to na pewno zostałaby pobita, ale po powrocie sprytnie wmieszała się w tłum dzieci. Miała szczęście.

Czy w obozie był jakiś rozkład dnia?

Początkowo apele odbywały się codziennie, później nastały chłody i przeniesiono je do bloku. Siedzieliśmy po pięcioro na jednej koi ze spuszczonymi nogami, żeby łatwiej było nas policzyć. No chyba, że kogoś brakowało… wtedy nieważne, czy padał deszcz, czy był mróz, apel musiał się odbyć na dworze. Ludzie rzadko uciekali, jeśli ktoś się nie zjawił to dlatego, że umarł albo był już tak nieprzytomnie chory. Zanim jednak znaleziono brakującą osobę, mijało kilka godzin. Pamiętam jeden z takich apeli na trzaskającym mrozie. Było tak zimno, że SS-man pozwolił dzieciom chodzić w kółko. Pamiętam małego, może czteroletniego chłopca, któremu krople moczu zamarzły na spodniach… Kiedy wróciliśmy, nasz blok był tak wyziębiony, że ziółka w kotle zamarzły na kamień.

Co dzieci robiły na bloku?

Do naszych obowiązków należało ścieranie cegły na miałki proszek, później dodawano go do wody, którą czyściło się podłogę. Starsze, 14- i 15-letnie dziewczęta musiały przynosić z kuchni ciężkie kotły z ziółkami i z zupą. Wynosiły też do latryny kible z fekaliami. Kible były tak wielkie, że kiedy jedna z dziewcząt była niższa od drugiej, miały trudności z doniesieniem ich do latryny i oblewały się tym, co było w środku… Oprócz tego skrobałyśmy szkłem drewniane obramowania koi, które strasznie się błociły podczas wchodzenia na wyższe koje. A koje to były raczej murowane klatki, oddzielone od siebie ścianami. Roma zabraniała nam chodzić po bloku, więc na kojach grałyśmy w ciupy. Taką grę zręcznościową, która polegała na podrzucaniu i zbieraniu kamyczków. Oprócz tego rozmawiałyśmy, głównie o jedzeniu. W obozie koja była miejscem spania, jedzenia i zabawy, dlatego stała się dla mnie symbolem bezpieczeństwa i stabilizacji. W tej murowanej klatce nic mi nie groziło.

Jak wyglądały posiłki?

Rano dostawałyśmy kawę. Właściwie to nie była kawa ani herbata, więc nazywałyśmy to ziółkami. Do ziółek wydawano nam kawałek chleba i margaryny. Ten chleb miał starczyć na cały dzień, ale my to zjadałyśmy od razu. Potem była zupa, którą dostawałyśmy w blaszanych kubkach. To też nie była zupa, tylko maź. Czasami do kubka wpadał cały liść jarmużu i wtedy dostawało się tylko ten liść oblepiony mazią. Czy myśmy miały łyżki? Nie wiem, nikt nie wie. Czasami o tym rozmawiamy, ale nikt łyżek nie pamięta. Na pewno nie miałam grzebienia, szczotki do zębów, bielizny. Na pewno nie rozbierałam się do snu, ani przez cały pobyt w obozie właściwie się nie myłam. Łatwiej powiedzieć o tym, co miałyśmy, a nie odwrotnie... Bo widzi pani, my nic nie miałyśmy, tylko marzenie o jedzeniu, wolności i o matkach.

A gdzie była wtedy pani matka?

Ostatni raz widziałam moją mamę w październiku, jak przyszła pod moje okno. Myślę, że już wtedy była chora, bo patrzyła na mnie, jakby chciała się pożegnać. Ja nawet do tego okna nie podeszłam, bo była blok szpera i wiedziałam, że mama popełnia wielkie przestępstwo. Później dowiedziałam się, że ją za to ukarano. Kazali jej klęczeć na ziemi, z rękami wyciągniętymi w górę, a w dłonie włożono jej cegły. Moją mamę, moją świętość… Później matka mojej kuzynki Basi powiedziała, że mama zachorowała na tyfus, i że jest na rewirze, a wiadomo, że tam były selekcje. Jeśli ktoś nie rokował, od razu szedł do krematorium. Ja drżałam, co się ze mną stanie, jak mamę zabiją. No i dostałam gryps na szarym higienicznym papierze, który w obozie służył jako bandaż, przeniesionym chyba w kotle z zupą, bo był całkowicie zalany. Dało się odczytać jedynie początek "Kochana Elżuniu". Tylko mama tak się do mnie zwracała. Bardzo mnie to uspokoiło. Skoro pisze, znaczy, że żyje! I od tej chwili wszystkie koszmary stały się łatwiejsze do przeżycia - swędzący świerzb, zaropiałe oczy, apele, pluskwy, szczury, głód, zimno, strach i samotność. Wiedziałam, że mama żyje.

Janina Gremblicka, więzień KL Auschwitz-Birkenau, numer 85535

Janina Gremblicka, więzień KL Auschwitz-Birkenau, numer 85535

Źródło: Archiwum prywatne

Pani mama miała wielkie szczęście, że udało jej się uniknąć selekcji.

Podobno na rewirze pomagała jej koleżanka z dawnej pracy, która w obozie była już kilka lat, zajmowała się chorymi, była pielęgniarką. Ale na czym dokładnie polegała jej pomoc, tego nie wiem, bo kiedy mogłam z mamą o tym porozmawiać, nie byłam jeszcze gotowa. A potem moja mama umarła i nie dowiedziałam się już niczego.

Jak długo nie widziała się pani z mamą?

Cztery miesiące. I po tym czasie, pod koniec grudnia 1944, kiedy dyscyplina była już nieco rozluźniona, postanowiłam ją odwiedzić. Wiedziałam, gdzie jest rewir, na którym leży. Wyruszyłam, kiedy na dworze była już szarówka. Idąc wzdłuż rewirowego bloku, zobaczyłam martwe, nagie ciała ułożone jedno na drugim. W dodatku w tym stosie ciał coś się poruszało. Później moja mama wytłumaczyła mi, że to szczury, ale wtedy… wtedy byłam przerażona. Zawracałam trzy razy, ale w końcu się przemogłam i spotkałam mamę. Siedziała na piecu, tzw. kanale dymnym, a ja na jej kolanach, ale wnet tę radość ze spotkania spłoszyły moje myśli: "Co się stanie, jak na bloku odkryją, że mnie nie ma? Albo jak ogłoszą blok szperę? Jak ja przejdę koło tych wszystkich ciał w ciemną noc"? Poczułam się wtedy tak niebywale samotna, że bardziej już nie mogłam. Siedząc na jej kolanach, myślałam o tym, gdzie podziało się bezpieczeństwo, którego ostoją była zawsze moja mama. Uświadomiłam sobie wtedy, że w życiu mogę liczyć tylko na siebie. Miałam 10 lat.

Podczas pani pobytu w obozie, byli tam jeszcze jacyś Żydzi?

Tak, był blok dzieci żydowskich, bliźniaków, bo nimi interesował się Mengele. Tylko myśmy w ogóle nie mieli z nimi styczności. Wiem, że podczas naszego pobytu przyjeżdżały transporty Żydów węgierskich, ale oni od razu byli zabijani. Wiele lat po wojnie słyszałam opowieść więźnia pochodzenia żydowskiego, który wspominał, że w getcie mówiono: "Jak wjedziecie do Birkenau i zobaczycie lasek, możecie czuć się trupami", a on przyjechał i mimo, że zobaczył lasek, wzięto go do sauny. Tam jego i innych zdatnych do pracy golono tępymi nożykami, a poranioną skórę dezynfekowano lizolem. Wszyscy wyli z bólu, a on wył ze szczęścia, bo wiedział, że idzie do pracy, a nie na śmierć. Powiedział wtedy, że w tej saunie, w tej fryzjerni, to był najszczęśliwszy dzień jego życia.

Czy oprócz przyjaźni z Basią nawiązała pani jakieś inne przyjaźnie na bloku?

Tak. Mówiło się na rewirze, że położne topią nowo narodzone dzieci. A tu nagle, ni stąd, ni zowąd, na koi obok mnie pojawiła się kobieta z niemowlęciem. Kiedy ją przyprowadzono, chciałam koniecznie zobaczyć to maleństwo i z ciekawości zajrzałam do jej koi. A ona oskarżyła mnie, że wylałam coś na szmatę, która służyła za pieluchę. To nie byłam ja, ale chciałam jakoś pomóc, więc wzięłam ten gałgan i stanęłam przy ledwie żarzącym się piecyku. Trwało to długo, ale w końcu ją wysuszyłam i zaprzyjaźniłam się z tą kobietą i jej maleństwem. Później nas wywieziono. Spotkałam ją dopiero w Berlinie przy odgruzowywaniu. Ucieszyłam się, kiedy ją zobaczyłam… ale była sama. Właściwie dopiero teraz po wojnie uświadomiłam sobie, co ta kobieta musiała przeżywać, gdy rodziła w takich warunkach. Bez żadnej możliwości zapewnienia swojemu maleństwu tego, czego potrzebuje, co mu się należy.

Elżbieta Sobczyńska (z domu Gremblicka)

Elżbieta Sobczyńska (z domu Gremblicka)

Autor: Marianna Fijewska

Co się stało z dzieckiem?

Przed ewakuacyjnym transportem z obozu w styczniu 1945 roku, gdy na dworze było minus 20 stopni, kobiecie kazano rozebrać siebie oraz dziecko i wejść pod gorący prysznic w saunie. Potem oboje w zimnej sali długo czekali na zwrot dezynfekujących się ubrań. W konsekwencji niemowlę dostało zapalenia płuc i zmarło w drodze do Berlina. Nie pamiętam już dzisiaj, jak oni się nazywali.

A pamięta pani dzień wyjścia z obozu?

Pamiętam jak wyprowadzono nas z lagru i wykąpano w saunie. Wiedziałam, że opuszczam obóz, ale potwornie się bałam, że to może być nieprawda, że jeszcze nas cofną, że zostawią... Bo widzi pani, te funkcyjne przez cały pobyt w obozie powtarzały nam, że wyjść możemy tylko w jeden sposób - przez komin. Że innej drogi na zewnątrz nie ma. Przez te emocje nie pamiętam i nigdy nie przypomnę sobie drogi do sauny ani ostatniej kąpieli. Matki wiedziały, że zbliża się front i że niedługo wyjdziemy z obozu, dlatego swoim dzieciom organizowały ubrania. Wszyscy byli prawie goli, a na dworze minus 20. Mama uszyła mi naprędce spodnie z koca, bo miałam tylko pumpy mojego brata a pod nimi gołe nogi. Po kąpieli, podczas ubierania, funkcyjna zabrała mi jedne i drugie spodnie, przy tym strasznie krzyczała, że to własność niemieckiej Rzeszy. Zaczęłam głośno płakać i nie chciałam opuścić sali. I zostałabym na tym mrozie z gołymi nogami, ale zobaczyła to inna funkcyjna, której udało się szybko wyciągnąć spodnie brata z zabranej dzieciom sterty ubrań i mi je zwróciła. Jaka to była perfidia, jakie zdziczenie… Nagle rozbrzmiał alarm, w trakcie którego SS-mani szybko wyprowadzili nas z obozu. Wszyscy myśleli, że puszczą nas wolno, ale to nie nastąpiło. Załadowano nas do pociągu podmiejskiego i przewieziono do Mysłowic. Tam, po wysadzeniu stuosobowej grupy matek z dziećmi, kazano nam czekać na trzaskającym mrozie na dalszy transport. Ja wtedy zamierałam z zimna. Moja mama w rozpaczy robiła wszystko, żebym nie zasnęła, bo już bym się nie obudziła. Po czterech godzinach SS-mani wrócili i zaczęliśmy dalszą podróż do niemieckiej stolicy, choć nie wiedzieliśmy zupełnie, gdzie nas wieziono. Pamiętam, że to był 16 stycznia 1945 roku. Dzień, w którym opuściłam obóz… w pewnym sensie.

Co ma pani na myśli?

Widzi pani, ja z obozu wyszłam tylko w pewnym sensie. Fizycznie opuściłam Auschwitz, ale tak naprawdę zostałam w środku. Tak naprawdę nigdy nie udało mi się wyjść. Byłam tam przez całe moje życie i wciąż jestem.

Rodzina Gremblickich trafiła do obozu jenieckiego w Berlinie. Wszyscy troje pracowali ponad siły przy odgruzowywaniu zbombardowanego miasta. Gdy armia radziecka weszła do niemieckiej stolicy, stali się wolni. Kilka tygodni później wyjechali do Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie osiedlili się w jednym z opuszczonych mieszkań. Pani Ela wróciła do ukochanej Warszawy po 10 latach. Jej mama - nigdy. Zmarła na raka piersi w wieku 54 lat. Leszek zmarł jako kawaler. Miał 49 lat.

Wywiad jest fragmentem rozmowy "Dziewczynka z numerem 85 536" opublikowanej w "PDF", magazynie studenckim wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego.