Ivo Vuco , 26 maja 2017

Grzegorz Stelmaszewski. Zawodowy amator

PAP

Zanim został aktorem, wielokrotnie wchodził w konflikt z prawem. W zakładach karnych spędził w sumie ponad dziesięć lat. Publiczność usłyszała o nim za sprawą filmu "Edi" w reżyserii Piotra Trzaskalskiego. Niestety widzowie już nigdy nie będą mieli okazji podziwiać go na ekranie. Grzegorz Stelmaszewski zmarł w nocy z 22 na 23 maja. Poniżej publikujemy fragment książki "Złodzirej", której był współautorem, i na której premierę bardzo czekał.

Na drugi dzień pognałem z samego rana do pracy, gdzie robiłem za brukarza. Byłem pierwszy, jak zawsze zresztą, ale tym razem reszta ekipy spóźniała się jak nigdy. Pierwszy przyjechał szef, Jurek Wieluń, starszy jegomość, który jak kogoś za dnia nie opierdolił, to nie przeżył. Zawsze się czepiał wykonanej roboty, ale tylko dlatego, że taką miał strategię. Nikogo nie chwalił i zawsze wszystkich opierdalał. I nieważne, czy miał powód, czy go nie miał. Do mnie bezpośrednio się nie przysadził ani razu, ale majstrowi gadał do ucha, żeby mnie poganiał, bo za wolno robię, żebym się przykładał, bo odpierdalam lipę, i żebym nie robił zbyt częstych przerw na papierosa, bo on mi za przerwy nie płaci. Niby mówił to tak, żebym nie słyszał, ale i tak zawsze mi coś do ucha wpadło. Ignorowałem gnoja, bo w końcu to on mi płacił, więc udawałem, że wszystko gra.

– Dzień dobry, szefie – przywitałem się z Wieluniem. – Chciałbym dzisiaj wziąć wolne, bo muszę załatwić ważną sprawę

– Stelmaszewski, ważną sprawę, to ja mam do załatwienia, a ty masz robić, kiedy masz robić, a odpoczywać i załatwiać swoje sprawy po godzinach pracy – odpowiedział mi Wieluń bez żadnych ogródek.

– Szefie, ale to wyjątkowa sytuacja jest, nie mogę odmówić.

– A roboty odmówić możesz? Na twoje miejsce mam stu innych. Jak nie pasuje, to zabieraj manatki i więcej się nie pokazuj.

Wpatrywałem się w tego sukinsyna, mając ogromną ochotę mu przydzwonić. Fakt, facet miał rację, ale rozmawiał ze mną jak z idiotą, jak z niewolnikiem jakimś. Nawet mi w oczy nie patrzył, tylko grzebał coś w tej swojej zasranej motoroli. Czara goryczy się przelała. Postanowiłem nie dać sobą pomiatać. Może i on miał pieniądze i w swoim mniemaniu był kimś, ale jeśli traktuje drugiego człowieka w taki sposób, to pies go jebał.

Źródło: Artur Frątczak

– Zwalniam się – powiedziałem stanowczo.

– Świetnie – odpowiedział Wieluń, absolutnie tym faktem niewzruszony.

– Też tak myślę, ale poproszę swoją zapłatę i już mnie nie ma – wyciągnąłem dłoń.

– Jaką zapłatę? – w końcu na mnie spojrzał – a umowę masz?

– A zajebać ci, konusie? – podszedłem bliżej i pizdnąwszy go w łapska, wytrąciłem mu z rąk telefon.

– Dzwonię na policję! – obruszył się Wieluń.

Schylił się, aby podnieść telefon, wtedy złapałem go za włosy i jebłem twarzą w piasek. Wykręciłem mu rękę tak, żeby nie mógł się ruszyć, i przeszukałem mu kieszenie. Wyciągnąłem portfel, w którym znalazłem plik banknotów. Odliczyłem dokładnie tyle, ile należało mi się za jedenaście przepracowanych dni od ostatniej wypłaty, i schowałem portfel z powrotem do kieszeni Wielunia.

– Biorę, co moje. Mógłbym zabrać ci wszystko i gówno byś mi zrobił. Pamiętaj, że mam za sobą dwie dekady w pierdlu. Zapomnij o sprawie i znajdź sobie inne popychadło – odwróciłem się i poszedłem na autobus.

Po drodze minąłem się jeszcze z zielonym samochodem marki Lublin, który w przeciwnym kierunku wiózł moich byłych już współpracowników. Do siedziby Opus Film dotarłem o dziesiątej, sekretarka zaprowadziła mnie do pokoju Gawryszczaka i zapytała, czy napiję się kawy.

– Dzień dobry, panie Grzegorzu, nazywam się Jacek Gawryszczak – przywitał się ze mną człowiek dużo wyższy ode mnie, ciemny blondyn, taki, jak to mówią, kawał chłopa.

– Dzień dobry – odpowiedziałem grzecznie.

– Proszę, pan sobie usiądzie, a Kasia przyniesie za chwilę kawę. No więc tak... Piotrek z Wojtkiem byli panem zachwyceni przy okazji produkcji "Domu mężczyzn" i stwierdzili, że pasowałby pan idealnie do ich nowego projektu – wręczył mi scenariusz, na którego pierwszej stronie widniał krótki napis "Edi". – Będzie pan grał postać Brat II. Bandzior, handlarz spirytusem i miejscowy wiracha, który wraz ze swoim starszym bratem wychowuje siostrę. Siostra okłamuje braci, że została zgwałcona przez zbieracza złomu, który przygotowywał ją do egzaminu z języka polskiego...

– Tak, kojarzę, odgrywaliśmy jedną scenkę na castingu – wyjaśniłem.

– No właśnie, więc wy go szukacie, żeby się na nim zemścić, i tak dalej... Film niskobudżetowy, ale z dobrymi aktorami. Scenariusz fantastyczny i ekipa pierwsza klasa, więc powinno być nieźle. W scenariuszu podkreślono pański tekst tak, aby ułatwić panu jego naukę. A oto pańska umowa – podał mi kolejną stertę papierów – proszę uważnie przeczytać, jeśli z czymś się pan nie zgadza, proszę mi o tym powiedzieć, a jeśli wszystko jest okej, to proszę podpisać tu... – wskazał palcem – ...i tu.

Grzegorz Stelmaszewski i Henryk Gołębiewski.

Grzegorz Stelmaszewski i Henryk Gołębiewski.

Źródło: TRICOLORS/East News

Pomny umowy lokatorskiej z Mińską, wczytałem się uważnie w tekst umowy-angażu. Kiedy doszedłem do punktu, w którym zawarty był zapis o wynagrodzeniu, spojrzałem na mojego rozmówcę ze zdziwieniem.

– Co to jest? – spytałem, wskazując palcem sumę zawartą w umowie tłustym drukiem.

– Panie Grzegorzu, jak już wspomniałem, film jest niskobudżetowy, a pan nie jest aktorem zawodowym, nie możemy panu zapłacić więcej. Myślę, że jak na debiut i czternaście dni pracy, to chyba suma jest w porządku, ale jeśli uważa pan, że to zbyt niska kwota, to...

– Nie, nie! – wtrąciłem szybko – chodzi o to, że właśnie ta kwota nie jest wcale niska! Ja spodziewałem się zupełnie innych pieniędzy, myślałem, że jak dostanę półtora tysiąca, to będzie w porządalu, znajomy mówił, że statyści dostają po stówie za dzień, a tu trzynaście tysięcy!? Panie Jacku, toż to majątek! Jest lepiej niż super – uśmiechnąłem się.

– Nie jest pan statystą, pańska rola jest jedną z wiodących w tym filmie. Dlatego wychodzi trochę więcej niż sto złotych za dzień. W każdym razie, życzę miłej lektury. W umowie jest wszystko, co pan musi wiedzieć. Pan się uczy tekstu, a my się z panem skontaktujemy. I cóż, życzę powodzenia, i jak to mówią Anglicy: break a leg – uścisnął mi dłoń i odprowadził do drzwi.

Scenariusz zacząłem czytać już w drodze do ośrodka św. Alberta. I nie tylko swój zaznaczony tekst czytałem, bo zanim dojechałem do celu, chłonąłem cały scenariusz od dechy do dechy. Potem wyskakiwałem codziennie do parku i uczyłem się scenariusza na głos. Scenariusz trzymałem pod poduszką, a wychodząc z pokoju, zabierałem go zawsze ze sobą. To był mój cały majątek.

Po kilku dniach zadzwonił do mnie Lepianka i kazał przyjechać na plan. Światła, ekrany, plandeki, kamery, aparaty, mnóstwo krzątających się wkoło ludzi i taki jazgot, że w pewnej chwili pomyślałem, żeby z tego zrezygnować. Ale wtedy podszedł do mnie człowiek, o którym wiedziałem, że jest aktorem, bo pamiętałem go z filmu "Wiatr ze wschodu", na którym byliśmy w latach dziewięćdziesiątych w kinie, w ramach więziennej resocjalizacji. Aktor, o którym mowa, Jacek Lenartowicz, grał tam ruskiego kapitana. Nie wiem, dlaczego akurat jego zapamiętałem z tego filmu i dlaczego akurat z tego, bo przecież widziałem go w innych filmach i serialach, ale fakt faktem, że kiedy do mnie podszedł, oblały mnie poty.

– Cześć, Jacek jestem – podał mi rękę.

– No kurczę, wiem – odpowiedziałem – Grzesiek – uścisnąłem mu dłoń.

– Będziemy razem grać większość scen. Ja gram Brata I. To twój
pierwszy raz?

– No, mam stresa jak cholera.

– Spokojnie, dasz radę. Abyś tekstu nie pomylił i będzie super.

Po chwili zawołał nas kierownik planu i kazał przejść do pokoju wyznaczonego na garderobę. Przebraliśmy się tam, umalowali nas, wypudrowali i uczesali, każąc nam w tym czasie przypominać sobie tekst scenariusza. W końcu wyszliśmy przed kamery i zacząłem pierwszą w moim życiu scenę filmu fabularnego. Ja, Brat I i Cygan popijaliśmy wódeczkę.

– Twoje zdrowie – zacząłem, podnosząc kieliszek w górę, i to był mój początek przygody z filmem.

Z pierwszym klapsem stres jednak nie minął. Ba, był coraz większy. Nagle okazało się, że mam grać w jednym filmie z Heńkiem Gołębiewskim, którego przecież pamiętałem z dzieciństwa jako Poldka Wanatowicza, z Jackiem Braciakiem czy Olą Kisio, czyli z ludźmi, których do tej pory widziałem w telewizorze. Kiedy ktoś krzyknął STOP, KRĘCIMY JESZCZE RAZ!, to myślałem, że to ja spierdoliłem scenę. Czułem się winny, bo byłem naturszczykiem, który przecież nie miał zielonego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Był moment, chyba przy piątym lub szóstym dublu, że zacząłem żałować. W końcu jednak usłyszałem STOP! MAMY TO! I ogłoszono godzinę przerwy.

– Chodź, Grzechu – machnął do mnie Lenartowicz – walniemy kawę i zajaramy.

Wyszliśmy na zewnątrz.

– Grzesiek, nie nerwuj się, te duble to nie twoja wina – tłumaczył Jacek. – Reżyser chce wyciągnąć ze sceny maksimum. Jeśli nie zrobi pięciu, sześciu dubli, to nie będzie miał z czego wybierać. Takie powtórki to standard, nie masz się czym przejmować. A poza tym, jest mnóstwo innych czynników, dla których powtarza się sceny. Złe światło, zły kąt kamery, nieprzewidziane wypadki, że ktoś w kadr wejdzie albo z tego kadru wyjdzie, rozumiesz? Tak długo, jak nie położysz sceny nieznajomością scenariusza, nikt do ciebie nie będzie miał pretensji. No chyba że będziesz odpierdalał fuszerkę. No, czasami wpadnie jeden czy drugi i chce odegrać scenę jak najszybciej, bo zaraz na drugi plan musi lecieć. Wtedy ekipa może się wkurwić, że się nie przykładasz. Ale tobie to chyba nie grozi, a poza tym idzie ci rewelacyjnie. Mówię ci to szczerze.

Potem jeszcze Lepianka i Trzaskalski powiedzieli mi kilka ciepłych słów, które pomogły mi uwierzyć w siebie, i dalej szło już dużo lepiej. Była scena w samochodzie, który ciągnęła laweta, scena w szpitalu, na złomowisku, na wsi i mnóstwo innych. Czternaście dni świetnej zabawy i miło spędzonego czasu.

Autor: P.Kibitlewski

Źródło: ONS.pl

Kiedy zdjęcia się skończyły, wróciłem do przytułku jak gdyby nigdy nic. Pieniądze z kontraktu zainkasowałem do ręki. Całe trzynaście tysięcy złotych! Nigdy się tak z zarobionych pieniędzy nie cieszyłem, nawet wtedy, kiedy były większe i przychodziły w łatwiejszy sposób. Przeleciałem się od razu po sklepach i kupiłem nowe ciuchy, żeby jakoś w końcu zacząć normalnie wyglądać. Nowe spodnie, nowe buty, koszulę, sweter, płaszcz skórzany i mnóstwo nowej bielizny. Wciąż zostało mi bardzo dużo z tego, co zarobiłem. Kiedy wróciłem do św. Alberta zlecieli się bezdomni koledzy, wypytując mnie, jak było, kogo poznałem i najważniejsze, ile zarobiłem. Opowiedziałem im wszystko zgodnie z prawdą, ale na temat pieniędzy skłamałem.

– Tysiaka mi dali – odpowiedziałem, kiedy jeden z nich zapytał, ile udało mi się przytulić gotówki.

– No to nieźle! – pokiwał tamten głową – zajebista kasa. Tysiak za czternaście dni lekkiej pracy, no to, to ja rozumiem.

Zanim dali mi spokój i położyłem się spać, było grubo po północy. Na drugi dzień wróciłem do pracy na kuchni, nie mogąc się doczekać spotkania z Grażyną. Minął jeszcze tydzień, zanim znów mogłem się z nią zobaczyć.

Kiedy przyjechała do ośrodka, poleciałem do niej jako pierwszy.

– Chciałbym cię zaprosić dzisiaj na obiad – powiedziałem, czując, jak robię się czerwony.

– Ty zapraszasz mnie? – zdziwiła się Grażyna. – Ale...

– Żadne ale, dzisiaj mnie stać. Uczciwie zarobiłem, więc chcę sprawić sobie i tobie przyjemność.

– No dobrze, jeśli ty tego bardzo chcesz, to ja również – znów uśmiechnęła się do mnie.

Kiedy poznałem Grażynkę, była osobą strasznie zalataną, miała dwie córki, które wychowywała sama. Później starsza wyszła za mąż i wyprowadziła się z domu, ale matka to matka, zawsze o dziecko będzie się troszczyć i martwić, nawet jeśli dziecko mieszka już poza domem. Tak więc zajmowała się dziećmi, zięciem, domem, rachunkami, samochodem, była w domu złotą rączką, kucharką, sprzątaczką i księgową, ale przede wszystkim była kobietą i matką. Miała w sobie tyle ciepła i kobiecego wdzięku, że mogłaby nim wszystkie kobiety Bałut obdzielić i jeszcze by jej sporo zostało. Kobieta twardo stąpająca po ziemi, ale też subtelna, wyrozumiała, inteligentna. Nauczona przez życie, aby brać sprawy w swoje ręce i nie zostawiać niczego na później, miała siłę wojownika i serce księżniczki. Wychodziła z założenia, że odpoczynek przychodzi tylko po utrudzeniu, więc robiła wszystko sama i robiła dużo. Zaraziła tym też i mnie. Zrozumiałem, że u boku tej kobiety zaznałbym spokoju jak nigdzie indziej.

Kadr z filmu "Edi" w reżyserii Piotra Trzaskalskiego

Kadr z filmu "Edi" w reżyserii Piotra Trzaskalskiego

Autor: Sergiusz Peczek

Źródło: Agencja Gazeta

O filmie "Edi" nie słyszałem nic aż do dwudziestego sierpnia, kiedy zadzwonił do mnie Wojtek Lepianka, informując, że premiera odbędzie się osiemnastego września na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni.

– Nie mogę jechać – odpowiedziałem – mam rozmowę o pracę. Tak bardzo chciałem zacząć legalnie pracować, że wolałem pójść na tę rozmowę, niż pojawić się na premierze. W dniu rozmowy okazało się, że ją odwołano.

– Jak to odwołano? – pytałem zdziwiony sekretarki firmy budowlanej, w której byłem umówiony na ósmą rano. – To kiedy mam przyjść?

– Wcale – wzruszyła ramionami.

– Kobieto, odmówiłem wyjazdu przyjacielowi do Gdyni tylko dlatego, żeby być tu dzisiaj, tak jak się umawialiśmy.

– Nie obchodzi mnie to – głupio się uśmiechała hrabianka z końskim ryjem, mokrą włoszką i krzywymi zębami.

– Nie obchodzi cię to? – spojrzałem na nią wściekły do granic możliwości. – To szczur ci mordę pogryzł. Tobie i temu twojemu szefowi z Koziej Wólki. Pierdolę was.

– Okej – znów wzruszyła ramionami, doprowadzając mnie do szewskiej pasji.

Byłem bliski zrobienia czegoś głupiego, ale ścisnąłem mocno pięści, tak że kości w palcach zatrzeszczały, odwróciłem się i wyszedłem. Wróciłem do Domu św. Alberta i zadzwoniłem do Lepianki.

– Mogłem jechać, rozmowa się nie odbyła, ale już nie zdążę.

– Dwudziestego pierwszego robimy pokaz premierowy w Krakowie. Przyjedź... albo wiesz, co? Możesz zabrać się z nami – powiedział Wojtek.

Kupiłem sobie na tę okoliczność nowy garnitur, koszulę, krawat i pantofle. Powiedziałem Jerzemu, gdzie i z kim jadę, ale prosiłem, żeby nikomu nie mówił.

Ludzie byli filmem zachwyceni. Do tego stopnia, że chyba nawet sami twórcy filmu byli zaskoczeni. "Edi" zbierał świetne recenzje, a o aktorach mówiono w samych superlatywach. Potem zaliczyłem jeszcze kilka premier w innych miastach, między innymi w Warszawie i Łodzi, i za każdym razem jechałem z Wojtkiem. Dzięki niemu pokój miałem opłacony, dojazd nic mnie nie kosztował, wyżywienie też na koszt twórców filmu i choć oponowałem i chciałem zapłacić, to jednak zagrozili, że już nigdy mnie nie zatrudnią, jeśli wyskoczę choć ze złotówki. Zawsze było tak samo. Znikałem na dwa, trzy dni, informując o tym jedynie Jerzego i prosząc go, aby nikomu nie mówił, gdzie i po co pojechałem. Potem wracałem jakby nigdy nic i pracowałem w kuchni lub dorywczo przy budowach domów na obrzeżach Łodzi. Działo się dużo i szybko. Potem film oficjalnie wszedł do kin, a w październiku, kiedy znów spotkałem się z Grażyną, postanowiłem zaprosić ją do kina.

– Co to za film, mówiłeś?

– "Edi" – odpowiedziałem – jakiś polski. O bezdomnych złomiarzach.

– Ooo... – zdziwiła się Grażyna – to pewnie smutny.

– Pani w okienku z biletami mówiła, że jest świetny – uśmiechnąłem się pod wąsem, pokazując wejściówki.

Grażyna oglądała w skupieniu. Kino było pełne, ani jednego wolnego miejsca. W szóstej minucie filmu pojawiłem się na ekranie ja. Kątem oka widziałem, jak Grażyna wybałusza ze zdziwienia oczy. Jeszcze chyba nie do końca wierzyła w to, co widziała, ale kiedy moja postać się odezwała, była już na sto procent pewna, że ten na ekranie to ja.

– Ciebie nie pytam. Co się wpierdalasz? – odezwał się z kinowego ekranu Brat II.

– Grzesiek!? – krzyknęła Grażyna na całe kino i kiedy zorientowała się, że zrobiła to zbyt głośno, zatkała od razu usta dłonią. Spojrzała na mnie, a ja się tylko uśmiechnąłem.

Kolejna scena z moim udziałem była po dwudziestu minutach. Kiedy zapytałem tytułowego Ediego, dlaczego się nie pokazuje i czy się obraził, kątem oka zauważyłem, że Grażyna znów na mnie spoziera. I mimo że w kinie było ciemno jak w piekle, zauważyłem wypieki na jej twarzy. Potem, przez resztę filmu, moja postać puściła jeszcze parę chujów i kurew, za co mi się nieźle oberwało od Graży zaraz po projekcji.

Po filmie wychodziliśmy z kina w zupełnej ciszy. Nie rozmawialiśmy. Miałem wrażenie, że Grażyna intensywnie nad czymś się zastanawia. Ludzie w kinie przyglądali mi się, kojarząc mnie z Bratem II. Ktoś nawet podszedł i poprosił o autograf.

Poszliśmy do kawiarni na Piotrkowskiej. Przysiedliśmy w kąciku przy herbacie i dopiero wtedy Grażyna przemówiła.

– Dlaczego mi nic nie powiedziałeś? – złapała mnie za rękę.

– Chciałem, żeby to była niespodzianka – wzruszyłem ramionami.

– No to ci się udała – ścisnęła mocniej moją dłoń – jak cholera. Potem musiałem jej opowiedzieć wszystko ze szczegółami. Jak się do filmu dostałem, jak mi się pracowało, kogo poznałem i w ogóle wszystko, od pierwszego do ostatniego dnia kręcenia filmu oraz wrażenia z premiery, co mówią ludzie, dziennikarze i czy mam w planie iść tą drogą.

– Bardzo bym chciał, ale to nie ode mnie zależy. Nie mam szkoły aktorskiej, więc nie jestem aktorem, a tych przybywa z roku na rok po kilkaset albo i więcej. I kto przyjdzie do kina oglądać jakiegoś Stelmaszewskiego? Ani ze mnie Gajos, ani Olbrychski. I nie wiem, w którą stronę uderzyć, co mam zrobić dalej i do kogo się zwrócić.

– Porozmawiaj z tymi, którzy dali ci angaż.

Pewnie, że chciałem porozmawiać, ale jakoś nigdy nie było ku temu okazji. A kiedy się widziałem z Wojtkiem, Jackiem czy Piotrkiem, to zawsze były to spotkania, na których nie wypadało podnosić tego tematu. Jedyną osobą, z którą rozmawiałem o tych sprawach, była Grażyna, ale ona do niczego mnie nie zmuszała i nie ponaglała. Wiedziała, że musi nadejść odpowiedni czas.

Autor: Marian Zubrzycki

Źródło: Forum

– Grzesiu – powiedziała któregoś dnia, tuż przed Bożym Narodzeniem – a co byś powiedział, gdybyśmy spędzili te święta razem?

Zatkało mnie. Był grudzień i faktycznie, ludzie wkoło znów zaczęli wariować na punkcie świąt, ale ja jakby się wyłączyłem z tej gorączki i nawet jej nie zauważałem. Dopiero kiedy Grażyna mi o świętach przypomniała, zdałem sobie sprawę, że za chwilę znów będę spędzał Boże Narodzenie w Domu św. Alberta.

– Jak razem? Gdzie? Za co? Wpatrywałem się w Grażynę, starając się wyczytać z jej twarzy, czy aby sobie ze mnie nie żartuje.

– Zapraszam cię do siebie na święta – położyła swoją dłoń na mojej. Chciało mi się płakać.

– A tak poza tym... – zawołała kelnera machając na niego ręką

– ...to ja jeszcze nie mam w domu choinki – uśmiechnęła się. – Pomożesz mi wybrać i zanieść do domu?

– Ty mówisz poważnie? Przecież ja...

– Czy wyglądam na kobietę niepoważną? Chcesz mieć fajne święta?

Poszliśmy kupić choinkę, którą zatargałem na plecach. W domu przycięliśmy ją i ubraliśmy w bombki, światełka i włosy anielskie. Potem wypiliśmy kawę i zjedliśmy ciasto, które dzień wcześniej upiekła Grażyna. Było tak cudownie, że mógłbym tak tam siedzieć bez końca. Ale czas było wracać i ani ja nie chciałem nadużywać Grażyny gościnności, ani ona nie nalegała. Na drugi dzień miałem swoją zmianę w kuchni. Każdy kolejny dzień w Domu św. Alberta wydawał mi się lżejszy.

W końcu przyszły święta. Grażyna uprzedziła mnie, że nie będziemy sami, czego się oczywiście spodziewałem. Dwie córki, których jeszcze nie poznałem, jedna z mężem, jakaś ciotka, wujek i ktoś tam jeszcze z dalszej rodziny. Postanowiłem, że będę się miał na baczności, że będę się mało odzywał.

Przyszedłem jako pierwszy z zaproszonych gości, więc Grażyna przedstawiła mnie swojej młodszej córce, po czym zabraliśmy się wszyscy do pracy w kuchni. Zaproponowałem, że pomogę sprzątać, ale młoda rezolutna Justyna powiedziała, że w zasadzie to już dom posprzątany i że tylko trzeba odkurzyć i podlać kwiatki, ale ona się tym zajmie i że najlepiej będzie, jeśli pomogę mamie w kuchni. Lubiłem gotować, więc było mi to nawet na rękę, na koniec wyrzuciłem śmieci, wymyłem się, przebrałem i byłem gotowy do świąt.

Goście zaczęli się schodzić około siedemnastej. Wpierw starsza córka Ola z mężem, a potem ciotki, wujki i kuzyni. Wszystko było smaczne, atmosfera wesoła, nikt się nie upił, chociaż ci, co mogli wypić, pili, ale delikatnie, powolutku i w małych ilościach, bez wlewania w siebie litrów alkoholu, jak miałem to w zwyczaju robić w parku Staszica. Nikt mnie nie zapytał o przeszłość, nikt nie pytał, czym się zajmuję, gdzie mieszkam ani jakie mam poglądy polityczne. Rozmawialiśmy na luźne tematy, a ja ożywiłem się dopiero wtedy, kiedy zeszliśmy na temat książek. Przez te wszystkie lata spędzone w zakładach karnych przeczytałem tyle, że miałem dość sporą wiedzę i na temat klasyków, i na temat dzieł. Później trochę pośpiewaliśmy kolędy, które masakrowałem jak nieszczęście, lecz chyba nikomu to nie przeszkadzało, skoro uśmiechali się życzliwie i śpiewali dalej.

Oczywiście, były też prezenty i byłem dumny z tego, że było mnie stać na prezent dla Grażyny. Cholera jasna, jak życie potrafi zmienić człowieka... Były momenty, kiedy kradłem i obsypywałem prezentami wszystkich wkoło. Wydawało mi się, że jest to fajna sprawa, ale jak fajnie jest dać komuś prezent, doświadczyłem dopiero wtedy, kiedy uczciwie na niego zarobiłem, po wielu miesiącach, a nawet latach świecenia gołą dupą. Przy Grażynie zacząłem doświadczać życia na nowo.

Premiera filmu "Edi" w kinie LUNA 17.10.2002. Od lewej: Aleksandra Kisio, Henryk Gołębiewski, Jacek Lenartowicz, Grzegorz Stelmaszewski.

Premiera filmu "Edi" w kinie LUNA 17.10.2002. Od lewej: Aleksandra Kisio, Henryk Gołębiewski, Jacek Lenartowicz, Grzegorz Stelmaszewski.

Autor: Jacek Turczyk

Źródło: PAP

Około godziny pierwszej w nocy spotkanie dobiegło końca. Goście powoli zaczęli się zbierać.

– Mamo – zawołała Justyna – mogę dzisiaj przenocować u Oli?

– No pewnie, że możesz, córciu – Grażyna pogłaskała młodszą córkę po głowie. – Jeśli nie będziesz Oli przeszkadzać, to jak najbardziej.

– Nie ma problemu – uśmiechnęła się starsza z córek. – Jutro wieczorem odwiozę ją do domu.

– To ja ci pomogę sprzątać – zaproponowałem.

I kiedy wszyscy już z domu wybyli, zaczęliśmy znosić do kuchni brudne naczynia i misy z jedzeniem. Sprzątanie zajęło nam godzinę, potem postanowiłem, że czas też i na mnie.

– Będę leciał – powiedziałem. – Dobrze, że przynajmniej uprzedziłem Jerzego, że przy kolacji wypiję kilka kieliszków, to afery mi nie zrobi.

Nie byłem pijany, nie byłem nawet podpity, ale zasady były zasadami, zakazy były zakazami.

– Trochę za późno na spacery. Okolica nieciekawa, autobusy nie jeżdżą i wypiłeś – tłumaczyła Grażyna. – Przecież możesz zostać u mnie – zaproponowała.

– Nie chcę nadużywać twojej gościnności – odpowiedziałem.

– Nawet mnie nie denerwuj. Gdybyś nadużywał mojej gościnności, tobym ci powiedziała o tym bez żadnych ceregieli. Proponuję ci, żebyś u mnie przenocował. Miejsca jest dużo.

Zgodziłem się z chęcią. Usiedliśmy przed telewizorem, otworzyliśmy wino i oglądaliśmy jakiś film. Prawdę mówiąc, to film nas wcale nie interesował, przegadaliśmy go i nawet nie pamiętam, jaki był jego tytuł. Później Grażyna pościeliła mi u siebie, a sama poszła spać do pokoju Justyny. Zamiana zapadającego się wyrka u św. Alberta na wspaniałe, duże, wygodne łoże była kojąca.

Rano, przyzwyczajony do więziennych pobudek, wstałem jako pierwszy. Budzik wskazywał piątą trzydzieści. Ogarnąłem się i zaparzyłem mocnej kawy, poruszając się po mieszkaniu najciszej, jak tylko potrafiłem. Usiadłem w fotelu, czekając, aż Grażyna się obudzi. Nie chciałem znikać cichaczem. Siedziałem i myślałem. Przede wszystkim byłem pełen podziwu dla kobiety, która znając moją przeszłość, pozwoliła mi na swobodne poruszanie się po jej mieszkaniu. Zaufała mi, choć zapewne miała obawy. I słusznie, sam bym się bał zapraszać do domu człowieka, który całe życie myślał o tym, co i gdzie ukraść. Potem zacząłem się zastanawiać, czy byłbym w stanie zamieszkać z kobietą pod jednym dachem, czy nadałbym się na męża, ojczyma, gospodarza...

Kilka dni później znów spotkaliśmy się w jej mieszkaniu. Znów było miło, znów obejrzeliśmy jakiś film i znów wszystkie problemy zeszły na dalszy plan. Zaczęliśmy się spotykać regularnie. Czasami zostawałem u niej na noc. Spędzaliśmy ze sobą coraz więcej czasu, a kiedy zrobiło się ciepło, jeździliśmy co weekend na Grażyny działkę, gdzie mieliśmy pełne ręce fizycznej roboty. Grażyna uczyła mnie nazw roślin, co kiedy posadzić, przyciąć, jak i kiedy podlewać oraz jak o to wszystko dbać, aby żyło i kwitło. W międzyczasie robiłem za stolarza i muszę przyznać, że sielskie życie zaczynało mi się coraz bardziej podobać.

Przez kolejne trzy lata nie zagrałem absolutnie nic, w żadnym filmie... "Zagrałem" to może zbyt ciężkie słowo, powinienem chyba użyć słowa "wystąpiłem". Spotykałem się jeszcze kilka razy z twórcami "Ediego" i z aktorami, u boku których przyszło mi zadebiutować. Z Heńkiem kilka razy upiliśmy się do nieprzytomności, z Jackiem i wieloma innymi walnęliśmy parę luf lub spotykaliśmy się na kawie i pogaduchach. I zawsze było miło, fajnie i sympatycznie. Nigdy ich nie poprosiłem, aby wstawili się za mną gdziekolwiek czy u kogokolwiek w sprawie angażu. Doszedłem do wniosku, że skoro nie gram, to znaczy, że nie jestem potrzebny. Ale pewnego razu Wojtek Lepianka zaproponował mi, żebym pojechał z nim i z Piotrkiem Trzaskalskim do Warszawy.

Kadr z filmu "Edi" w reżyserii Piotra Trzaskalskiego

Kadr z filmu "Edi" w reżyserii Piotra Trzaskalskiego

Źródło: East News

– Słuchaj, Grzesiu – zaczął – jedziemy z Piotrem do agencji aktorskiej, której właścicielem jest nasz dobry kolega. Pojedź z nami i porozmawiaj. Ale uprzedzam, nawet jeśli cię do siebie wezmą, to nie obiecuj sobie zbyt wiele, bo nie jesteś zawodowym aktorem, nie masz warsztatu, a takich naturszczyków jak ty jest całe mnóstwo. Jednak jest w tobie coś, co może ci pomóc. Twoja naturalność i swoboda wypowiadania słów przed kamerą. Raz na jakiś czas możesz przypasować do koncepcji jednego czy drugiego reżysera i wtedy ktoś się z tobą skontaktuje. Będąc w agencji aktorskiej, od czasu do czasu zagrasz epizodzik czy dwa. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Rozumiem i oczywiście z chęcią się z wami zabiorę. Zresztą, już od jakiegoś czasu chciałem z wami na ten temat porozmawiać, ale jakoś nigdy nie było okazji...

– Kurde, Grzesiek, trzeba było zadzwonić i powiedzieć, o co chodzi – rozłożył ręce Piotr.

Okazało się, że ich przyjaciel to Jerzy Gudejko, którego znałem jako Czarnego z "Godziny W". Kiedy film wchodził do kin, miałem siedemnaście lat. Każdy z moich kumpli, każdy mój rówieśnik chciał być jak Czarny. Co drugi chłopak na ulicy miał ksywę Czarny. Nawet jeśli był blondynem, łysym czy rudym. Czarny brzmiało dumnie i elegancko.

Trafiłem do największej agencji aktorskiej w Polsce. Do grona ludzi obytych, oczytanych, otrzaskanych w show-biznesie. Całe życie byłem buntownikiem, więc w końcu musiałem się przestawić na to, żeby słuchać. Po kilku godzinach rozmów i sesji zdjęciowych zostałem przyjęty i stałem się zawodowym amatorem wśród aktorów. Umieszczenie mojej gęby wśród setek aktorów profesjonalnych i niezawodowych pomogło. Do tej pory moje zdjęcia znajdowały się tylko w kartotekach policyjnych i aktach penitencjarnych. Teraz miało być inaczej. Zacząłem dostawać propozycje. Małe, epizodyczne rólki. Turek, Krzywy, Kanar, Wąsik, Mały, Cygan, Menel... To moje postacie. Pewnie, że chciałbym kiedyś zagrać dużą rolę. Nawet większą od tej w "Edim", ale też wiem, że takich marzycieli jak ja są tysiące, a przed nami w kolejce aktorzy z dyplomami.

W dwa tysiące trzecim roku przeprowadziłem się do Grażyny. I tak spędzałem z nią więcej czasu niż z kimkolwiek innym czy gdziekolwiek indziej. Zostawałem sam w domu i pod jej nieobecność byłem gospodarzem. Sprzątałem, gotowałem i zajmowałem się wszystkim tym, czym gospodarz musi się zająć. O dziwo, córki Grażyny zaakceptowały mnie, co tylko dodawało mi sił.

– Grzesiu – zagaiła Graża pewnego dnia, kiedy siedzieliśmy przed telewizorem, popijając herbatę z sokiem malinowym – wiesz, że ja nie pozwolę na to, żebyś był bezdomny, prawda?

– Wiem, Graża... wiem – uśmiechnąłem się i przytuliłem ją do siebie.

– Chcę cię tu zameldować – wypaliła nagle.

Zdębiałem. Znaliśmy się już bardzo dobrze, ale takiej propozycji nie spodziewałbym się nigdy. Grażyna wiedziała o mojej przeszłości i w każdej chwili, gdybym zawalił, mogła mnie z domu wypieprzyć na zbity pysk. Inaczej sprawa by się miała, jeśli byłbym zameldowany. Nie bała się jednak, ufała mi, a ja nie miałem zamiaru jej zawieść. Byliśmy parą pełną gębą, można by rzec, i było nam rewelacyjnie. Trzy lata później pojechaliśmy na wczasy zimowe do Polańczyka. Szybka spontaniczna decyzja, szybki kameralny ślub. Wróciliśmy do Łodzi jako państwo Stelmaszewscy.

W wieku czterdziestu trzech lat zostałem mężem. Człowiekiem uczciwym, jakiego chciała mnie mama. Jakiego chciał mnie ojciec. Mam żonę, której córki potraktowały mnie jak ojca i jak przyjaciela. Starsza z nich wyszła za mąż za przesympatycznego Nigeryjczyka o imieniu Sunday. I mimo że dziewczyny nie są moimi biologicznymi córkami, to syn Oli i Sundaya, Ayo, jest dla mnie jak wnuk. Tak samo zresztą ich córka. Ona również jest moją wnuczką i nic tego nie zmieni. Wszystkie te dzieci kocham jak swoje. Mam dla kogo żyć, mam dla kogo budować ciepły dom.

Kiedyś była Smutna, Nowogard, Wronki, Garbalin, Potulice i Goleniowo. Za rodzinę robił mi Czarny, Żyła, Franek, Indianin i ruda Wiolka. W parkach, na skwerach i w więzieniu lała się wóda, tanie wino i bimber, a dziury w nosie zatykał koks. Wierzyliśmy w to, że jesteśmy mądrzy. Zanim się obejrzeliśmy, okazało się, że wielu z nas jedną czwartą życia przesiedziało w więzieniach! Okazało się też, że zostaliśmy z gównem w ręku.

Niestety, podróż w czasie jest niemożliwa. Ale gdybym mógł się cofnąć i coś zmienić, to zrobiłbym tak: złapałbym za fraki samego siebie i zdzielił po pysku tak mocno, żebym w końcu zaczął myśleć jak człowiek.

Z drugiej strony – nie wypieram się ani swojej przeszłości, ani ludzi, z którymi się zadawałem. Wiem, że kiedyś byłem złym człowiekiem, zdaję sobie sprawę z tego, ile osób przeze mnie cierpiało, ale rzeki kijem nie zawrócę. Jest coś o wiele gorszego od najcięższego więzienia. To coś to moje sumienie. Miałem jednak to szczęście, że będąc na dnie, spotkałem ludzi, którzy podali mi dłoń. Nie pogryzłem tej ręki. Ale cokolwiek bym zrobił, cokolwiek bym osiągnął i ile zarobił, sumienie wciąż będzie kąsać w dupę. Przeszłość lubi wracać. Kiedy byłem już z Grażyną, kiedy już zamieszkaliśmy razem i kiedy moje życie nabrało sensu, dwóch policjantów w cywilu zapukało do drzwi. Otworzyłem i od razu wiedziałem, że przyszli po mnie. Niczego nie musieli mi mówić.

Autor: Grzegorz Michałowski

Źródło: PAP

– Chwileczkę – powiedziałem, zanim cokolwiek zdołali wyjaśnić.

– Ubiorę się, zdejmę czajnik z gazu i możemy iść.

Chodziło o czeki! Tak, o te same czeki, które wiele lat temu buchnęliśmy z chłopakami lekarzowi z Pułtuska. Znów kilka wypłynęło. Jakim cudem? Nie mam zielonego pojęcia, ale trzeba mieć nierówno pod sufitem, żeby podejrzewać o nie właśnie mnie. Co miałem zrobić? Powiedziałem, że swoje już odsiedziałem, a wszystkie czeki, które nie zostały zrealizowane, trafiły w ręce ich kolegów, którzy prawdopodobnie już dawno byli na emeryturach.

– Może to któryś z waszych – powiedziałem w trakcie przesłuchania.

– Bardzo śmieszne – odparł jeden z przesłuchujących mnie.

– Śmieszne to dopiero będzie, jeśli się okaże, że to faktycznie jeden z waszych – zaśmiałem się, bo oczami wyobraźni widziałem, jak wsadzają do ciupy tego tępego grubasa, który wiele lat temu przesłuchiwał mnie dokładnie na ten sam temat.

Wsadzili mnie do aresztu na dwadzieścia cztery godziny.

– Na razie – zastrzegł jeden z gliniarzy – a potem się zobaczy. Kiedy mnie zgarniali, byłem spokojny, bo nic na mnie nie mieli. Niepokój przyszedł dopiero wtedy, kiedy zamknęły się za moimi plecami drzwi celi. Chyba pierwszy raz w życiu byłem niewinny, ale mimo wszystko czułem jakiś wewnętrzny niepokój. Miałem możliwość wykonania jednego telefonu. Zadzwoniłem oczywiście do Grażyny.

– Jak to zamknęli cię!? – zdziwiła się. – Za co!?

– Za czeki...

– Jakie, kurwa, czeki?

Grażyna znała historię z czekami, ale tak samo jak ja była pewna, że sprawa jest już dawno zamknięta. I znów nie pozwoliła mnie skrzywdzić. Kochana kobieta. Stanęła na głowie, żeby udowodnić gliniarzom moją niewinność. Z kim trzeba było rozmawiać, rozmawiała, kogo trzeba było opierdolić, opierdoliła, i po czterdziestu ośmiu godzinach zostałem zwolniony do domu. Byłem niewinny. Jeden z gliniarzy poprosił mnie nawet o autograf. Odmówiłem. Ale kiedy powiedział, że dla córki, wyciągnąłem długopis i podpisałem się na kartce formatu A4, wraz z dedykacją. Ot, życie. Jedyną stratę, jaką poniosłem przy tym zatrzymaniu, to fakt, że ominęła mnie rola w filmie "Symetria". Chciano zaproponować mi rolę w tym filmie, ale kiedy okazało się, że mnie zamknęli, rolę tę dostał Borys Szyc. Moim zdaniem w życiu nie zagrałbym tak, jak zrobił to Borys. Był po prostu rewelacyjny.

Czasami spotykam na ulicy starych znajomych, których z trudem rozpoznaję. Jedni wciąż w złodziejskim fachu, inni na emeryturze, handlują na bazarkach lub są bezrobotni. Przeszłość staje się pomału rozmazanym wspomnieniem. Kiedyś martwiłem się o rzeczy, które dzisiaj wydają się nieistotne, a dzisiaj martwię się sprawami, o których kiedyś nawet bym nie pomyślał. Chodzę po castingach, żeby zarobić na dom i rodzinę, ale nie ma tego aż tak wiele, więc szukam jakiejkolwiek pracy, bo przecież z nieba mi nie spadnie. Czasami popracuję tu, czasami tam, a czasami zwalniam się, bo jadę na przykład do Turcji na kilka tygodni zagrać w filmie Patryka Vegi. Potem wracam i znów czegoś szukam. I tak w kółko. Mam wnuki, którym poświęcam dużo wolnego czasu, mam działkę, na której wiecznie jest masa roboty, i mieszkanie, o które też przecież trzeba zadbać. Nie narzekam. Często odwiedzam rodziców, staję nad ich grobami i myślę, mówię do nich, rozmawiam z nimi. Za każdym razem boli mnie serce. Zastanawiam się czasami, co ojciec mój by powiedział, gdyby wiedział, że jestem aktorem?

Ciało Grzegorza Stelmaszewskiego zostało znalezione w jego łódzkim mieszkaniu w nocy z 22 na 23 maja 2017 roku.

Autor: Dawid Zuchowicz

Źródło: Wydawnictwo Agora (okładka) / Agencja Gazeta (zdjęcie Ivo Vuco)

"Złodzirej" ukaże się nakładem Wydawnictwa Agora 30 maja.