Pani Dorota z Warszawy

Nawet najwytrawniejsi grzybiarze nie pamiętają równie urodzajnego sezonu. Takiego wysypu grzybów nie zaobserwowano od dobrych dziesięciu lat. A bogactwo leśnego runa owocuje również wysypem hasztagów na "fejsie", Twitterze i Instagramie. Młodzi i starzy, wsie i miasta, bogaci i ci mniej zamożni – cała Polska jak długa i szeroka – ruszają o świcie do lasów w poszukiwaniu prawdziwków. Ten najdorodniejszy dostanie najwięcej lajków.

Na Instagramie przy najpopularniejszych postach z hasztagiem #grzybobranie setki komentarzy. "Gdzie upolowałeś taki okaz?", "Ja też zbieram tylko o wschodzie słońca", "Ale będzie z tych prawdziwków sos!". Chociaż zachwyty współczesnych amatorów grzybobrania kunsztem językowym nie dorównują mickiewiczowskim strofom ("Grzybów było w bród: chłopcy biorą krasnolice, tyle w pieśniach litewskich sławione lisice, co są godłem panieństwa, bo czerw ich nie zjada, i dziwna, żaden owad na nich nie usiada. Panienki za wysmukłym gonią borowikiem, którego pieśń nazywa grzybów pułkownikiem" – "Pan Tadeusz: Księga III Umizgi"), wyrażają tę samą satysfakcję ze złowienia "grzybów pułkownika". Chociaż opis z "Pana Tadeusza" jest przedmiotem niejednej szkolnej rozprawki, uznającej grzybobranie za ważny obyczaj kultury szlacheckiej, zbieranie grzybów do tej pory rzadko pojawiało się w popkulturze.

Mimo wielopokoleniowej tradycji grzybobrania jako praktyki kulturowej o masowym i do pewnego stopnia ponadklasowym charakterze do niedawna pokolenie milenialsów wolało wczesną jesienią o świcie wracać z imprezy na plaży, niż wkładać chroniące przed rosą kalosze, by ruszyć do pobliskiego lasu. Ale w tym sezonie grzybobranie zyskało status rozrywki modnej – na równi z jeżdżeniem po Polsce śladami ulubionych food trucków, robieniem fotograficznego rankingu wielkomiejskich targów śniadaniowych czy kręceniem filmików dokumentujących własne postępy w kuchni. Ale czy popularność grzybobrania wiąże się wyłącznie ze wzrostem świadomości kulinarnej, czy odpowiada na tęsknotę za bliższym kontaktem z naturą?

Szlachetny szlachecki obyczaj

Chociaż chwalimy się znajomym, gdy po wyprawie do lasu nasz koszyk szczelnie wypełni się grzybami, samo zbieranie borowików, kurek i prawdziwków otacza aura intymności, milczenia i tajemnicy. Jak zauważa prof. Roch Sulima w wywiadzie dla "Tygodnika Przegląd", grzybobranie jest "jakimś niewyrażalnym tabu, którego nie tyle nie wolno dotykać, ile należy uszanować jego sekretną aurę. Na grzyby zwykle wybieramy się, kiedy świta, kiedy jest przełom nocy i dnia. Taka szczególna metafora granicznej przemiany. Gdybyśmy odrzucili wszelkie zachowania merkantylne i określili siebie jako zbieraczy runa leśnego dla przyjemności, a nie zawodowo, to wówczas grzybobranie, co pewnie niejednego zdziwi, przypomina błądzenie w zaświatach…".

Na przełomie dnia i nocy nie tylko najlepiej zbiera się grzyby, ale też fotografuje swoje dokonania, bo światło wschodzącego słońca podkreśla ich perfekcyjnie przez naturę wyrzeźbione kształty. Nie myśleli o tym przedstawiciele polskiej szlachty. Dla nich grzybobranie było grą towarzyską, sposobem spędzania wolnego czasu, rodzinną rozrywką ponad podziałami płci i pokoleń. Ta praktyka idealnie wpisuje się w mit złotego wieku Polski, nie mówiąc już o przeświadczeniu większości Polaków o własnym szlacheckim pochodzeniu. Chodząc na grzyby, dowodziło się swojego przywiązania do tradycji, szacunku dla ziemi i jej płodów, chęci do życia zgodnie z rytmem natury.

Źródło: Pan Adam z Kwidzyna

Relaks czasów PRL-u

Szlachecki obyczaj grzybobrania drugie życie zyskał po wojnie. W PRL-u organizowało się zakładowe grzybobrania. "Wyjeżdżało się wcześnie rano autobusem na grzyby, a była to też okazja do wypicia. Jak już się dojechało do lasu, najpierw trzeba było trochę otrzeźwieć. Brać robotnicza szła na grzybobranie, a kadra kierownicza na polowanie. Taka była różnica w korzystaniu z dóbr natury. W grzybobraniu jest coś z jesiennego karnawału", zauważa prof. Roch Sulima.

W okresie transformacji zwyczaj grzybobrania został na chwilę zapomniany, a w każdym razie wyparty na prowincję. Do niedawna kojarzył się z rozrywką Januszy, straganami z leśnymi płodami ciągnącymi się wzdłuż wschodniej granicy kraju oraz szkolnymi podręcznikami przestrzegającymi przed szkodliwością muchomorów. Dziś to, co do niedawna obciachowe, powoli staje się modne. Bo bliskie natury, bo polskie, bo sezonowe. Grzyby to też potrawy rytualne, bez nich nie odbędzie się przecież Wigilia.

Podczas gdy grzybobranie to rozpowszechniony sposób spędzania wolnego czasu w krajach Europy Wschodniej – w Polsce, w Ukrainie, w Rosji - mało znany jest w Europie Zachodniej. W Stanach Zjednoczonych grzyby zbiera się w Appalachach, w okolicach San Francisco i Waszyngtonu. Organizuje się też festiwale, konkursy i święta grzybiarzy. Polska, tak jak Stany, zaliczają się więc do narodów mykofilicznych, podczas gdy wiele krajów sąsiedzkich jest mykofobicznych.

"Kilka lat temu, jeszcze podczas studiów, pojechałem do Szkocji. Pracowałem w hotelu. Nieopodal był las. Pełen grzybów. Dlaczego? Bo nikt ich nie zbiera. Gdy ze znajomym, też Polakiem, pokazaliśmy Szkotom nasze zbiory, a potem usmażyliśmy prawdziwki na patelni, byli przerażeni. Przestrzegali nas przed zagrożeniami zdrowotnymi, pouczając, że grzyby zbierają wykwalifikowani do tego ludzie. Naszego sosu nawet nie spróbowali", wspomina 30-letni Piotr, absolwent socjologii.

Hipsterski lans

Do zbierania grzybów powracamy wraz z przemianami w kuchni. Od kiedy stawiamy na slow food, kupujemy ekologiczne, lokalne i sezonowe składniki, a nawet zapisujemy na warsztaty kulinarne, świadomość tego, co ląduje na naszym talerzu, znacząco wzrasta. Eksperymentujemy z niekonwencjonalnymi połączeniami smakowymi (grzyby są szczególnie popularne w kuchni fusion, bo nadają nawet prostym daniom niepowtarzalnego charakteru), gotujemy w domu dla rodziny i przyjaciół, samodzielne przygotowujemy nawet skomplikowane produkty (sery, piwo, kiszonki).

Tradycja przetwórstwa powraca już nie z przymusu, czy oszczędności, lecz z pasji dążenia do "przytulnego" życia w duchu hygge. "Gdy byłam mała, na grzyby zabierał mnie dziadek. Pamiętam wilgotny zapach lasu, widok rosy na trawie, smak grzybów usmażonych na żeliwnej patelni. Dzisiaj zabieram na grzyby moją trzyletnią córkę. Po tygodniu pracy, gdy nie mam nawet czasu na spacer w parku, wyprawa do lasu działa na mnie jak detoks. Oddycham pełną piersią – dosłownie i w przenośni", mówi 35-letnia Kasia, menedżerka w międzynarodowej korporacji.

Dla niej, podobnie jak dla wielu przedstawicieli wielkomiejskiej klasy kreatywnej, pracowników korporacji, czy freelancerów, którzy pracują zdalnie, czyli zawsze, grzybobranie to sposób na to, żeby wykroić czas dla rodziny. Nie mówiąc już o aspektach zdrowotnych. Ci, którzy ćwiczą z Chodakowską, grzybobranie traktują jak trening. Spacer to nie tylko sport, ale też okazja, żeby spokojnie porozmawiać, wyciszyć się, a nawet medytować. Grzybobranie coraz częściej staje się punktem programu wyjazdów z detoksem, jogą czy zen.

Niezależnie od tego, czy nowoczesny grzybiarz jest też joginem, zapewne ma konto na Instagramie. Dlatego równie ważne jak koszyk naciętych grzybów są inne rytuały wokół grzybobrania – fotografowanie zbiorów, przygotowywanie prowiantu z herbatą w termosie, przekazywana z pokolenia na pokolenia tajemna wiedza o co urodzajniejszych zakątkach lasu.

Tajemnica życia

"Gdy uczestniczymy w grzybobraniu, to tak, jakbyśmy sobie zrobili święto. To jest taki kontakt z czymś odmiennym, nierzeczywistym. Dzisiaj jest to nieomal jedyna chwila, kiedy zawieszamy nasze techniczne umiejętności i stajemy się łowcami, poszukiwaczami przygody. A tego mamy w naszym życiu coraz mniej, bo wszystko możemy kupić, nawet usługi duchowe. Grzyby sami musimy znaleźć. Grzyb ma być nasz. Przypadek losu, kiedy znajdujemy grzyba, taki dar natury jest potwierdzeniem tajemnicy życia", mówi prof. Roch Sulima.

Źródło: Pan Jerzy z Grodziska Mazowieckiego

Ci, których rozpiera duma zdobywcy, mają dziś nieograniczone możliwości pochwalenia się swoim sukcesem. Tak jak postuje się o nowej pracy, narodzinach potomka, czy wakacjach na drugim końcu świata, ilość znalezionych grzybów wprost proporcjonalnie przekłada się na prestiż. Ilość to jednak nie wszystko. Grzyby trzeba uchwycić w dobrym świetle, znaleźć najbardziej korzystny kadr, okrasić najzabawniejszym podpisem. Cóż, milenialsi wymaga od siebie doskonałości w każdej dziedzinie. Nie tylko w życiu zawodowym. Sukces w życiu prywatnym - a więc także to, jak spędza się czas wolny, jak bardzo angażuje w hobby, jaką wiedzę posiądzie w tematach pozornie trywialnych - świadczy o osiągnięciu pożądanego stanu równowagi. Hobby dodatkowo im bardziej oryginalne, tym lepiej.

Politykowanie w środku lasu

Tyle że to, co oryginalne, szybko staje się jednak mainstreamowe, bo trendsetterowi pozazdroszczą followersi. Strony grzybiarzy na Facebooku (NaGrzyby.pl, Grzybiarze, Grzybiarze: nowy sezon) zbierają więc po kilkadziesiąt tysięcy lajków. Jednym z fejsbukowiczów jest 25-letni Grzesiek, który z Warszawy wyprowadził się na Kaszuby. "Poranne zbieranie grzybów to element mojego nowego wiejskiego życia. Rytuał, który nadaje rytm jesiennym dniom. W lesie często spotykam sąsiadów – leśniczego, nauczyciela z wiejskiej szkoły, właściciela sklepu. Wspólne grzybobranie to pretekst do pogawędki o polityce. Gdy przyjeżdżają do mnie w odwiedziny znajomi, urządzamy sobie konkurs. Nagrodą za najlepsze zbiory jest butelka wina. Wypijamy ją potem do risotto z grzybami prosto z lasu", opowiada.

Bakcyla grzybobrania złapali nawet politycy. Sezon ogórkowy zastąpił sezon na grzyby. Król polskiego Twittera Janusz Piechociński nazywa się nawet "grzybocholikiem". Jak co roku wziął udział w konkursie grzybobrania w Długosiodle. Pochwalił się później zdjęciem z trzynastoma koszami prawdziwków. A kilka dni temu wrzucił wpis: "Ogłaszam konkurs na nazwę pierwszej turbiny w elektrowni atomowej. Główna nagroda: koszyk grzybów zebrany na Grzybobraniu Długosiodło 2050". Kto się skusi?