Bolesław Breczko , 26 maja 2017

Jak naprawdę jest w polskim wojsku?

Archiwum prywatne

Nareszcie prawdziwa zawodowa jednostka wojskowa – pomyślałem i przekroczyłem bramę Oddziału Specjalnego Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim. Sami zawodowcy, szkolenie i profesjonalne podejście. Byłem przekonany, że teraz będę miał okazję stać się żołnierzem z krwi i kości, a kariera wojskowa zacznie się na poważnie. Wojska specjalnie się nie bałem, a gdy znajomi z liceum szli na marketing i zarządzanie albo turystykę i hotelarstwo, ja postanowiłem pójść inną drogą. I chociaż 8 miesięcy w służbie zasadniczej mocno nadszarpnęło moją wizję profesjonalnej armii, wierzyłem, że teraz się to zmieni.

Zmieniło się niewiele

- Co ty k…a pięści zaciskasz? Chcesz mi z.…ć? Przegryzę ci gardło, zanim się obejrzysz - to było moje pierwsze spotkanie z sierżantem S. i jego odpowiedź na pytanie "U kogo mogę wyrobić przepustkę"? Nadzieje na profesjonalne podejście zaczęły się rozwiewać. Na szczęście okazało się, że sierżant S. jest jednym z niewielu przedstawicieli starej wojskowej szkoły "j….a szwejów", a większość kadry odnosiła się do żołnierzy z szacunkiem. W końcu wszyscy służyliśmy w zawodowej jednostce.

Walka w terenie zurbanizowanym, techniki patrolowe i ochrona VIP-ów, dynamiczne treningi strzeleckie, szturm na budynki, przeszukiwanie pomieszczeń, zatrzymywanie i obezwładnianie, walka wręcz, elementy kryminalistyki i nawet język angielski. Oto jak zachwalano program szkoleniowy Oddziału Specjalnego Żandarmerii Wojskowej i tak miało wyglądać codzienne życie w jednostce podczas pobytu w kraju. Czyli treningi i przygotowywanie się do misji zagranicznych. Bo to właśnie misje pokojowe i stabilizacyjne miały być głównym zadaniem jednostki i dlatego ją wybrałem. Nie mogłem się doczekać profesjonalnego szkolenia z instruktorami z jednostek antyterrorystycznych i byłymi komandosami GROM-u.

Dlatego ze sporym rozczarowaniem przyjąłem informację o moim pierwszym zadaniu w OSŻW - patrolowaniu ulic Warszawy. Był listopad 2005 roku, dla zwiększenia poczucia bezpieczeństwa obywateli w okresie świątecznym rządzący wymyślili, że policja zostanie wsparta przez żołnierzy ŻW i wspólnie będą patrolować ulice. Dostałem odblaskową kamizelkę, pałkę, gaz pieprzowy, kajdanki, pistolet Glock 19 i ruszyłem na miasto. O pracy policji czy choćby samej żandarmerii nie miałem bladego pojęcia. Wcześniej służyłem w batalionie desatnowo-szturmowym. Misja pokojowa na Wzgórzach Golan nie miała nic wspólnego z patrolowaniem ulic. Nie znałem prawa, przepisów, procedur, a specjalna ustawa przyznała mi na tę okazję takie same uprawnienia, jakie mają policjanci. Nie byłem jedyny, większość żołnierzy w nowo formowanej jednostce miała za sobą jedynie 12-miesięczną służbę zasadniczą. Prawdziwych żandarmów było kilku.

Źródło: Archiwum prywatne

Przed wyjazdem na pierwszy patrol zastępca dowódcy jednostki mówił nam na zbiórce, żebyśmy byli uprzejmi ale stanowczy w działaniach i wspierali policjantów w ich robocie. Okazało się, że część policjantów też została rzucona na ulice zaraz po podstawowym szkoleniu i również nie miała doświadczenia. Na patrole chodziliśmy dwójkami - jeden żandarm i jeden policjant. Pamiętam, że po jednym z takich patroli, gdy kolega dostał do pary młodą policjantkę, 9 miesięcy później opijane było pępkowe.

Tak minęły dwa pierwsze miesiące we w pełni zawodowej jednostce wojskowej. Jeden z tych patroli szczególnie zapadł mi w pamięć. Było to w styczniową niedzielę podczas finału WOŚP. Z Mińska Mazowieckiego wyjechaliśmy do Warszawy ciężarówkami wczesnym popołudniem. Już wtedy było zimno. Sam patrol trwał 8 godzin i kończył się po północy. Wtedy spokojnie było 20 stopni poniżej zera.

Wojskowe behatki, czyli watowane kurtki bez kołnierzy, słabo chroniły przed zimnem, a beret i cienkie rękawiczki sprawiły, że uszy i dłonie miałem odmrożone jeszcze zanim patrol zaczął się na dobre. Podczas dwugodzinnego powrotu do Mińska (znów na pace ciężarówki pod plandeką) większość z nas była nieprzytomna. Na wpół ze zmęczenia, na wpół z zimna.

Służba wojskowa ma to do siebie, że nie zawsze robi się to, na co ma się ochotę. Jest to coś do czego dość szybko się przyzwyczaiłem, więc nawet upierdliwe patrole nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Zresztą okres świąteczny się skończył i zostaliśmy zdjęci z ulic. Teraz w końcu miało zacząć się szkolenie.

Nie zaczęło się

Moja kompania była dopiero kompletowana i liczyła 20 osób. Do czasu obsadzenia pełnego stanu osobowego i rozpoczęcia szkolenia bojowego mieliśmy skupić się na nauce języka angielskiego. Żołnierze oddziałów specjalnych muszą być wszechstronni, a język angielski jest potrzebny na misjach poza granicami kraju. Chociaż wolałbym zacząć szkolenie z obsługi broni i taktyki, angielski też nie był zły. Zresztą miałem certyfikat z tego języka, więc lekcje nie były problemem. Gdy nauczycielki dowiedziały się, że mam First Certificate in English, powiedziały mi, że z takim poziomem mogę tu uczyć angielskiego, zresztą trzeba by było dla mnie osobno tworzyć grupę dla zaawansowanych, bo reszta była w podstawowej lub średniozaawansowanej. Więc kolejne tygodnie spędziłem na słuchaniu, jak koledzy uczą się czasowników modalnych i czasu past perfect.

Źródło: Archiwum prywatne

Teraz to już jednak powinno się zacząć

Kilka tygodni później trzecia kompania była już w komplecie i zaczynała ćwiczenia. Razem z instruktorem z wrocławskiej jednostki antyterrorystycznej ćwiczyliśmy szturm na budynek i przeszukiwanie pomieszczeń. Chociaż był to dopiero pierwszy dzień i uczyliśmy się podstaw, wszyscy byli w bojowych nastrojach, chętni do nauki i wysiłku. To był świetny dzień.

W jednostce było kilkunastu żołnierzy, z którymi nie podpisano jeszcze kontraktów na żołnierzy zawodowych, byłem jednym z nich. Dowództwo postanowiło przenieść wszystkich do nowej czwartej kompanii i wykorzystać ich do prac porządkowych. Tak spędziłem następne miesiące. Sprzątałem magazyny, inwentaryzowałem sprzęt, urządzałem sale i pokoje w internacie, robiłem za "terrorystów" podczas ćwiczeń trzeciej kompanii i wykonywałem inne tego typu zajęcia.

Ale głównie nosiłem szafy, okazuje się bowiem, że armia posiada ich nieograniczoną liczbę i wszystkie wymagają przeniesienia. Czasem przenosiliśmy nawet te same, które poprzedniego dnia przynieśliśmy. Doszliśmy wtedy do wniosku, że z nieznanego nam powodu najważniejsze było samo ich noszenie. Ale z drugiej strony tak właśnie w większości wyglądała moja cała służba wojskowa. Ważniejsze było, by coś robić (i to tak żeby przełożeni widzieli), niż to, żeby było zrobione.

Zaczęło się!

Czas noszenia szaf się skończył. Podpisałem kontrakt na żołnierza zawodowego, wróciłem do trzeciej kompanii, dostałem super sprzęt i dołączyłem do treningów. Obsługa broni, taktyka, podejście do budynków, przeszukiwanie pomieszczeń, obezwładnianie i przeszukiwanie podejrzanych, ochrona VIP-ów. Teraz to już była moja codzienność, a nie tylko "slogany reklamowe". Codziennie po kilka godzin wałkowaliśmy techniki i procedury, żeby weszły nam w krew. Nawet tak proste czynności jak wymiana magazynka w broni czy dobycie pistoletu były powtarzane setki razy, aby mięśnie zapamiętały ruch i wykonywały go automatycznie. Wtedy byłem w swoim żywiole.

Źródło: Archiwum prywatne

Doszliśmy do takiej wprawy, że dynamiczne wejście do budynku i przeszukanie pomieszczeń mogliśmy zrobić prawie że z zawiązanymi oczami. I wcale nie było to dobre. Wciąż ćwiczyliśmy dokładnie to samo. Ten sam scenariusz. Wchodziliśmy do tego samego budynku. Nie było żadnego urozmaicenia, wdarła się rutyna, a ruchy wykonywaliśmy z pamięci, gdyż nic się nie zmieniało. Jeden "killing house", czyli specjalny budynek do ćwiczeń, nie mógł symulować wielu różnych ustawień pomieszczeń. Nie mieliśmy granatów hukowo-błyskowych, ślepej amunicji ani innej możliwości urozmaicenia ćwiczeń. Okazało się, że po tysięcznym powtórzeniu ćwiczeń, które pokazali instruktorzy, za bardzo nie wiemy co robić dalej.

Ogólne plany szkolenia z czasów PRL-u, a na tych wojsko jeszcze długo działało, nie przekładały się na zadania oddziału specjalnego. Nowych planów nie było, więc kadra starała się zebrać do kupy pomysły instruktorów i tworzyć plany na bieżąco. Myślę, że gdyby w tamtym momencie przyszło nam wykonać prawdziwe zadanie, najpierw wybuchłaby dyskusja, co do tego jak się za nie zabrać, a potem i tak byśmy improwizowali.

W działaniach wojskowych istnieją pojęcia zielonej, czarnej i niebieskiej taktyki. Odpowiadają działaniom w lesie (zielona), w terenie zurbanizowanym oraz w pomieszczeniach (czarna) i środowisku wodnym (niebieska). Z racji tego, że oddział specjalny w Mińsku Mazowieckim był nową i dobrze wyposażoną jednostką, a do tego znajdował się blisko Warszawy, często odbywały się w nim pokazy i dynamiczne prezentacje możliwości i działań oddziału. W pewnym momencie częstotliwość tych pokazów wzrosła tak bardzo, że przygotowywaliśmy się już tylko do nich. Chodziło o to, żeby pokaz wyglądał groźnie nawet jeśli zawierał błędy.

Tego typu działania nazwaliśmy "różową taktyką". Najlepiej podsumował to dowódca podczas kolejnego treningu. Gdy kolejny raz ćwiczyliśmy tzw. przejście na broń krótką, czyli dobycie pistoletu, przechodząc koło nas powiedział: "Ćwiczcie, ćwiczcie tylko wiedzcie, że ćwiczycie po to, żeby wasz kapitan dostawał nagrody za pokazy". Wiele razy mówiłem sobie, że w wojsku już nic mnie nie zaskoczy. Okazało się, że znów się myliłem.

Źródło: Archiwum prywatne

Na szczęście (lub na nieszczęście) jakość szkolenia zależy często od dowódcy kompanii. Moje znacznie się polepszyło, gdy kolejny raz zmieniłem kompanię i wylądowałem w drugiej (do końca swojej kariery byłem jeszcze w piątej i pierwszej kompanii), z którą miałem polecieć na misję EUFOR w Bośni i Hercegowinie. Dowódca drugiej bardzo mocno stawiał na szkolenie i dawał z siebie wszystko, aby było jak najlepsze i najciekawsze. Niestety w Polsce nie miał dużych możliwości, ale obiecywał, że w Bośni będzie pod tym względem lepiej. I było. Strzelanie w jeździe z pojazdów (oczywiście na strzelnicy), dużo amunicji (wcześniej wychodziło średnio 5 sztuk w miesiącu), desant ze śmigłowca na linach i inne tego typu rozrywki.

Te dni wspominam najmilej z całej swojej "przygody" w wojsku. Niestety, żeby tego dokonać, nasz dowódca musiał prawie, że stawać na głowie i załatwiać amunicję i śmigłowce po znajomości albo w ramach przysługi. Pokazuje to niestety niski poziom szkolenia, jaki panował nawet w zawodowych jednostkach, na które szło dużo pieniędzy (nowy sprzęt osobisty, nowe pojazdy) 10 lat temu. Był to tylko jeden z powodów, przez które zdecydowałem się zrezygnować z kariery żołnierza zawodowego. Mam nadzieję, że od tamtego czasu sytuacja zmieniła się na lepsze. Jednak czas w wojsku biegnie bardzo wolno, a zmiany zachodzą jeszcze wolniej.