Jarosław Rybak, Archiwum prywatne Karola Soyki

Karol Soyka nie musi niczego udowadniać. Nikomu. Był snajperem w GROM-ie. Jako pierwszy Polak ukończył szkolenie "Zielonych Beretów" w USA. Walczył z biało-czerwoną naszywką na ramieniu. Na "ofiarę" czekał w zalanych słońcem skałach północnego Iraku i był jednym z oficerów dowodzących w bitwie, która otworzyła Irak dla wojsk inwazyjnych w 2003 r. Dlaczego nie potrafimy być dumni z sukcesów naszych żołnierzy?

Jarosław Kociszewski: W 2003 r. walczyłeś w bitwie o Umm Kasr w Iraku. To była zwycięska bitwa, po której Polacy mogą być dumni ze swojej armii. Tymczasem my ciągle odwołujemy się do klęsk, a dowody męstwa i sukcesy polskich żołnierzy zamiatamy to pod dywan.

_*Karol Soyka: *_ W tej bitwie uczestniczyłem jako zastępca dowódcy. Obok nas dwóch, starszych oficerów, było jeszcze kilku młodszych oficerów, kapitanów. My, kadra zarządzająca podoficerami, czuliśmy potrzebę pójścia z falą tego, co proponowali Amerykanie. Wtedy ćwiczyliśmy z Sealami i odczuwaliśmy potrzebę podtrzymania tej relacji. Widzieliśmy też błysk w oczach naszych podoficerów, żołnierzy, szturmanów, zwykłych operatorów, którzy podczas odprawy byli podekscytowani wieścią o możliwości wzięcia udziału i sprawdzenia się w bitwie. Nie wybaczyliby nam, gdybyśmy nie pozwolili im iść do walki, niezależnie od przyczyn, uzasadnionych czy nie. To jest ten wątek żołnierski.

Ta walka miała też aspekt patriotyczny. Razem z moim dowódcą zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że pierwszy raz od zakończenia drugiej wojny światowej, mamy możliwość wzięcia udziału w regularnych działaniach wojennych. To tworzyło kontekst historyczny. Tak jak kiedyś wojska Andersa, tak teraz my idziemy naprawdę na ostro i nie ma zmiłuj, a może być różnie. Wtedy naprawdę nie wiedzieliśmy, jak to się ułoży. To nas mocno motywowało. Myśl, że Polak nie wraca na tarczy, tylko z tarczą, była dla nas bardzo ważna. Musieliśmy pokazać i utrwalić tę ścieżkę wśród żołnierzy GROM-u w Polsce.

Zobacz, na czym polega "praca snajpera". O służbie opowiada Karol Soyka, były snajper jednostki GROM

Walczyliście też o przyszłość GROM-u?

To było ważne, bo wszyscy wiemy, jakie dołki strukturalne regularnie przeżywała jednostka. Kadra ciągle odchodziła i to nie z własnej winy. Jeżeli komuś nagle obcina się pensję i nie daje nadziei na rozwój, to nie można mieć pretensji i wymagać, żeby człowiek był patriotą i żołnierzem. Patriotyzm jest ważny, ale w grę wchodzą też zupełnie normalne ludzkie uwarunkowania. Wiadomo, że ludzie odchodzili z przyczyn strukturalnych, ciągłego zamieszania politycznego i przekierowywania pod różne dowództwo. W tym czasie zostało nas czterech, może pięciu starych oficerów, a reszta to byli młodzi kapitanowie i praktycznie nie było już doświadczonych podoficerów. Ważne było, żeby pokazać, że z tych resztek jednostki można coś jeszcze zbudować.

Był też element polityczny. Ta bitwa tchnęła nowe życie w relacje między nami i Amerykanami. Działaliśmy tam małą siłą, ale nie zawiedliśmy sojusznika. Ktoś mógłby twierdzić, że Amerykanie nas wykorzystali, ale to wyglądało inaczej. Dla nich niekoniecznie ważnym było, ilu nas szło do walki. To mogło być kilku lub kilkudziesięciu, drużyna, pluton czy cała kompania. Dla nich ważny był sam fakt wsparcia udzielonego przez kraj, przez Polskę. Chodziło o podtrzymanie relacji i wsparcie polityczne.

Nie przeszkadza ci to, że prawie nic nie zrobiono, żeby Polacy byli dumni z tego, co zrobiliście? W innym miejscu na świecie ludzie byliby dumni z dokonań GROM-u.

Albo nawet mniejsza rzecz zostałaby nagłośniona.

Nie przeszkadza ci, że nie jesteście cenieni tak, jak na to zasługujecie?

Tak, bardzo. Uważam się za patriotę. Jestem dumny z tego, że jestem Polakiem. W ciągu ostatnich prawie 30 lat budowaliśmy demokrację liberalną. W tym czasie miałem wrażenie, że nasza tożsamość gdzieś się rozmywa, a pojęcie Polaka stoi gdzieś z boku. To samo dotyczyło postrzegania naszych sukcesów wojskowych. Można powiedzieć, że w tym czasie politycy, ale też generałowie, mieli inne cele, niż odważne podkreślenie naszego udziału w wojnie, promowanie tego udziału dla Polski. Nie wiem i nie chcę mówić, jakie to mogły być cele. Zawsze w przeszłości mieliśmy ducha walki, ale często przegrywaliśmy i nie zostawało nam nic innego, jak być dumnym z tych klęsk. Tymczasem tutaj mamy możliwość pokazania i budowania patriotyzmu wojskowego, a później cywilnego. Dla mnie otwarte pozostaje pytanie, na ile młodzi ludzie, tacy do trzydziestki, są przepełnieni cechami związanymi z tą liberalną demokracją, takimi jak miłość, poczucie pełnego bezpieczeństwa. Życie bez zagrożeń, w miłości jest piękne i wspaniałe, ale też rozmiękcza.

Kolejną ideą jest humanizacja. Ta dosłownie pojmowana humanizacja z butami weszła do koszar.

Co to znaczy?

Na wiele rzeczy dowódcom nie pozwalano. Na przykład, nie pozwalano na porządny trening. Nie pozwalano żołnierza docisnąć. Nie można było iść do lasu, bo żołnierza ugryzie kleszcz i będzie miał boreliozę. Nie wolno zrobić realistycznej szkoły przetrwania i zjeść królika ani upolować ptaka, bo zwierzyna jest chroniona.

Nawet u specjalsów tak to wyglądało?

Dokładnie tak to wyglądało. Dopiero teraz to się zmienia. Pod tym względem jestem pionierem. To ja zaczynałem szkolić wojsko w zakresie przetrwania. Dam przykład. Kiedyś nie wolno było wziąć barana i go zarżnąć, bo posiłek w lesie musi mieć odpowiednią temperaturę. Taką samą jak na stołówce. Jeśli nie, to dowódca leciał za zagrożenie dla zdrowia żołnierzy. Po drugie, nie można było mordować zwierząt, bo ekolodzy się burzyli.

To się zmieniło?

Jeszcze nie jest idealnie, ale to się zmienia. Koledzy prowadzący szkolenia SERE (Survival, Evasion, Resistance and Escape – przetrwanie, unikanie, opór i ucieczka przyp. red.), czyli przetrwania wojskowego, z katedry wojsk lądowych w Poznaniu zapewniali mnie, że mają już regulacje prawne pozwalające dowódcy bez obaw wysłać żołnierzy w pole. Teraz mogą zjeść przywiezionego, żywego kurczaka, ukręcić mu łeb albo upolować królika i upiec na miejscu. Jakiś czas temu żołnierz nie mógł mieć krwi w butach z obawy o zakażenie. Za dużo wysiłku też nie, bo może dostałby zawału. Skutkiem był strach, który usztywnił dowódców i całe wojsko.

Co się stało, że to zaczęło się zmieniać tych kilka lat temu?

Żeby być precyzyjnym, idźmy po kwitach. Po 2001 r., czyli w czasie, gdy nasze wojska specjalne i lądowe były wysyłane do Afganistanu, wojska amerykańskie były rutynowo szkolone w zakresie przetrwania, czyli SERE. Najpierw dotyczyło to zestrzelonych pilotów. Później rozszerzono szkolenia na siły specjalne, a następnie na pozostałych żołnierzy, którzy uczestniczą w operacjach bojowych. Teraz żaden amerykański generał czy dowódca nie pozwoli wyjść z bazy żołnierzom bez takiego przeszkolenia.

Karol Soyka w 1992 roku

Źródło: Archiwum prywatne

Gdy przestawałem być szefem szkolenia i żołnierzem jednostki GROM – a stało się to z przyczyn politycznych po zwycięstwie Platformy Obywatelskiej w wyborach – na moje biurko trafiło zalecenie od Amerykanów mówiące, że nasza jednostka powinna przejść szkolenie w tym zakresie i uzyskać odpowiedni certyfikat. To samo rozesłano po innych jednostkach. Amerykanie wysłali taki wymóg do wszystkich jednostek, które miały uczestniczyć w misjach zagranicznych. Wprowadzono nowy wymóg certyfikowany i nagle wybuchła panika, bo nie mieliśmy ani instruktorów, ani ośrodków szkolenia. Mieliśmy tylko trochę pieniędzy do zainwestowania w szkolenie instruktorów. Zastanawiano się, dokąd ich wysłać. Może do Portugalii? Może do Francji? A może do USA, albo do Rosji? Kto ma się tym zająć? Oczywiście postawiono na GROM.

To chyba naturalne, żeby najlepsi szkolili innych?

Nagle GROM miał stać się bazą szkoleniową dla całego Wojska Polskiego. Czy mieliśmy stać się centrum szkoleniowym? Albo jesteśmy jednostką specjalną, która w gotowości czeka na zadanie specjalne, albo bazą szkoleniową. Jako szef szkolenia GROM byłem bardzo przeciwny przekształcaniem jednostki w centrum szkolenia. Po prostu nie mieliśmy na to czasu.

W tym czasie, z różnych powodów, na własną prośbę odszedłem do cywila, a właśnie wtedy moja wiedza była najbardziej potrzebna. Dodam, że byłem pierwszym instruktorem przeszkolonym w zakresie SERE w czasie kursu Zielonych Beretów w USA w 2001 r. Miałem świadomość jak wiele jest do zrobienia i właśnie wtedy przeszedłem do rezerwy.

Ale nie pozostawiłeś tego samemu sobie?

Od razu zgłosiłem się do dowódców pułków rozpoznania, dla których przebywanie w terenie jest chlebem powszednim, oraz do Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Poznaniu. Tam szkoli się przyszłych zwiadowców i snajperów, którzy muszą umieć współdziałać z terenem i po prostu samodzielnie przetrwać tydzień, miesiąc, a czasem rok, jeśli misja polega na szkoleniu lokalnej partyzantki na tyłach wroga.

Od doświadczonego pułkownika rezerwy, byłego wykładowcy, dostałem starą książkę o przetrwaniu i bytowaniu w środowisku leśnym. To taka kilkudziesięciostronicowa broszura informacyjna o rodzajach grzybów, ucząca jak łowić ryby, budować szałasy czy iglo. Całe kompendium surwiwalowe. Nie mogłem uwierzyć, jak zobaczyłem na tym starą, przekreśloną pieczątkę "Poufne". Oznacza to, że Ludowe Wojsko Polskie szkoliło żołnierzy w tym zakresie. Miało świadomość takiej potrzeby. Klauzula poufności pokazywała jednak, że dotyczyło to tylko żołnierzy rozpoznania działających na rzecz "wielkiego brata Rosjanina". To był rodzaj "ekskluzywnego", specjalnego szkolenia, które omijało 90 proc. zwykłych żołnierzy.

Z czasem Ludowe Wojsko Polskie ustabilizowało się i stało się tym pięknym wojskiem garnizonowym w galowych mundurach i na defiladach. Wtedy szkolenie ograniczyło się do koszar i lokalnych poligonów z myślą, że kiedyś, ramię w ramię z Rosjanami, pójdziemy na zachód - aż do Renu. ZSRR wymagało precyzyjnego szkolenia w pomaganiu ich oddziałom. Polskie oddziały były przygotowane do tego, żeby Rosjanie przeszli po nas i poszli dalej. To szkolenie zajmowało wiele godzin na poligonach. Początkowo, po przejściu na zawodowstwo i wprowadzeniu humanizacji, w wojsku zapanował kompletny bałagan, który pokazuje film Kroll. Wiedza zaczęła gdzieś uciekać. Przez ostatnich 20 lat to się gdzieś rozmyło.

Czyli dopiero teraz, od kilku lat, odbudowujemy tę wiedzę?

Z moich obserwacji wynika, że wojsko, a raczej MON, na razie odbudowuje w głowie i w planach.

Dlaczego?

Poza pewnymi strefami przeznaczonymi do strzelania, duże poligony takie jak Drawsko Pomorskie i inne, stały się poligonami dla grzybiarzy. Takiemu grzybiarzowi nic nie można było zrobić. Jeżeli gdzieś wszedł w strefę strzelania, to żandarmeria go ścigała i tyle. Mało tego, z powodu incydentów z grzybiarzami często zaprzestawano dalszych strzelań, nawet z broni małokalibrowej, z karabinków, na dystansach do 300 m, nie mówiąc o strzelaniach snajperskich. Gdy tylko ktoś się pokazał na linii ognia, natychmiast stawał się przyczynkiem do wypadku. Zasady bezpieczeństwa powodowały, że żołnierz nie mógł strzelać na poligonie.

Drugą sprawą są pożary. Pozwolono na to, że poligony pozarastały. Przepisy o ochronie środowiska spowodowały, że przestano poligony wycinać. Czasem dowódca poligonu, szef ośrodka szkoleniowego, biegał z siekierką decydując się na to, żeby na własną rękę choć trochę tych choinek wyciąć. Jak to wyszło na jaw, to go ukarano i zwolniono, a następca machał ręką. W rezultacie poligony nam pozarastały drzewostanem, którego teraz nie wolno ruszyć. Z poligonów w dużej mierze zrobiła się "puszcza".

Snajperzy, 1992 rok

Źródło: Archiwum prywatne

Kolejna sprawa to zabudowa. Wiadomo, że dom najlepiej postawić nad jeziorkiem, gdzieś w dziczy. Najlepsze i najtańsze okazje można było wyłapać od Agencji Mienia Wojskowego. I w ten sposób budynki mieszkalne wchodziły coraz głębiej na teren przykoszarowych poligonów.

Jak mamy strzelać z broni wielkokalibrowej o zasięgu 3, 5 czy 10 km, jeżeli na kierunku są bloki mieszkalne? Rozumiem budowę autostrad, ale jeśli okazywało się, że na kierunku autostrady jest strzelnica, to ją zamykano. To mogę zrozumieć, ale jeśli likwidujemy jedną strzelnicę, to trzeba zbudować drugą w innym miejscu.

Czyli wojsko nie ma gdzie strzelać?

Uważam, że wojsko powinno mieć więcej otwartych strzelnic na pasach poligonowych. Mamy formułę strzelnic garnizonowych. To obiekty mocno obudowane zgodnie z przepisami, gdzie strzela się przez drewniane okienko, a to ogranicza pole widzenia więc nie możemy prowadzić strzelań sytuacyjnych a tym bardziej dynamicznych ( w ruchu) itd. Mamy wprawdzie poligony, ale tam, póki co, strzelanie obłożone jest wieloma restrykcjami. Teraz jednostki biją się o te strefy strzelania na poligonach. Każdy chce strzelać. Wszyscy mają testy, egzaminy. Nie chcę powiedzieć, że wojsko nie strzela, bo to byłaby nieprawda. Jednak koordynacja tego wszystko jest bardzo trudna zwłaszcza, że ćwiczenia często odbywają się w tym samym czasie. Ważnym czynnikiem są pory deszczowe, gdy spada ryzyko pożaru. Czasem nawet już wczesną wiosną wprowadza się zakaz strzelania, gdy okaże się, że ściółka jest zbyt sucha. Dowódca zaplanuje ćwiczenia, zwiezie amunicję, a żołnierze siedzą w koszarach, bo nie wolno strzelać.

Czy jest jakieś rozwiązanie?

Moim zdaniem mamy za mało strzelnic w otwartym terenie. O uszy obiła mi się idea, że w każdym powiecie powinna być strzelnica. Uważam, że to świetny pomysł. To jest związane z Obroną Terytorialną, której jestem zwolennikiem. Popieram działania nieregularne czy wręcz niekonwencjonalne i partyzanckie. W Iraku czy w Afganistanie Amerykanie dostają łupnia właśnie od partyzantów. Ktoś kiedyś powiedział, że musiałem być pijany, gdy w swojej książce napisałem, że właśnie partyzantką wygramy z Rosjanami. Zapraszam do dyskusji na ten temat. Ja uważam, że powinniśmy przynajmniej postawić na partyzantów, jeżeli nie mamy niczego lepszego. Dlatego też budujmy strzelnice, wokół których będą się działy różne rzeczy. To miejsca, przestrzeń, gdzie oprócz strzelań można spotkać się także przy grillu i porozmawiać o taktyce. Na takim, nawet małym pasie, można przecież ćwiczyć taktykę, poruszanie się patrolem. Na początku to nie wymaga wielkich przestrzeni.

Ty patrzysz z punktu widzenia człowieka z doświadczeniem z wojsk specjalnych. Twoje serce rwie się do metod niekonwencjonalnych, ale zarzut, że budowa WOT odbywa się kosztem wojsk regularnych jest poważny. Szkolimy amatorów, którzy i tak nie podskoczą specnazowi. Nie lepiej byłoby mieć regularną armię i jak najlepszych specjalsów, a nie rozdrabniać się na wszystko?

Oczywiście najlepiej byłoby mieć pieniądze na wojska operacyjne i na WOT, ale z punktu widzenia żołnierza, oficera, patrzę na to inaczej. Jeżeli prześledzimy naszą historię najnowszą i spojrzymy na stan wojsk operacyjnych, to zawsze byliśmy skazani na porażkę. Po prostu nie dawaliśmy rady. Nawet z Cudem nad Wisłą byłoby cienko, gdybyśmy nie dogadali się z Ukraińcami.

Załóżmy, że mamy super armię, pieniądze, jakościowo i ilościowo rozbudowane wojsko, dobry zmilitaryzowany przemysł i odpowiednie ustawy. Teraz przeliczmy potencjał terytorialny, gospodarczy, ludzki i porównajmy go z potencjałem putinowskiej Rosji. Szybko dojdziemy do wniosku, że i tak nie damy rady bez pomocy sojuszników. Czy oni nam pomogą i wejdą wtedy, kiedy trzeba, to już inna sprawa. Może jestem naiwny, ale ja głęboko wierzę, że nam pomogą.

Następnie spójrzmy na doświadczenia słabego Iraku czy Afganistanu, gdzie działają tylko jakieś drużynki talibów. To rebelianci, partyzanci, którzy tam na miejscu nazywani są terrorystami – nie mówię o terrorystach tutaj w Europie. Ci biedni ludzie poradzili sobie z największymi mocarstwami na świecie, z Rosjanami i Amerykanami. Zmusili ich do zmniejszenia zaangażowania i wycofania się z ich kraju. Dokonali tego po prostu zabijając, mordując, żołnierzy tych państw.

Okazuje się, że partyzant ma moc, a na to nakładają się dodatkowe elementy, takie jak kultura zachodnia, która nie pozwala pozostawiać po sobie spalonej ziemi. Nie możemy działać tak, jak wojska nazistowskie w czasie drugiej wojny światowej w Polsce. Po prostu nie możemy tego wszystkiego wypalić. Rosjanie próbowali wypalić Afganistan, ale też nie dali rady.

Źródło: Archiwum prywatne

Czy w takim razie, w konfrontacji z rebeliantami czy partyzantami, miałeś poczucie, że przegrywacie?

Absolutnie nie. Jako żołnierze zawodowi, świadomi profesjonaliści, oprócz umiejętności użycia broni i umiejętności operacyjnych, taktycznych, mieliśmy świadomość miejsca i czasu. Wiedzieliśmy, że nie wygramy tych wojen jako Polacy, ale sama idea tego, że robimy coś dla Polski i dla Wojska Polskiego powodowała, że mieliśmy poczucie zwycięstwa. To poczucie było nawet wtedy, gdy kolega zginął na moich oczach. Nawet, gdyby nas tam wykoszono pół na pół, to i tak z dumą podnieślibyśmy głowy, wiedząc, że to nie poszło na marne. Wiedzieliśmy, że odważyliśmy się działać, zostaliśmy dopuszczeni do działania i byliśmy odpowiednio przeszkoleni. Zdaliśmy też egzamin charakterologiczny.

Natomiast poczułem się zdegustowany po 5 czy 6 latach, gdy w polskim internecie zaczęto pisać, że sprzedaliśmy się Amerykanom, że może warto sprzedać się Ruskim, że nasz sukces był nijaki, bo Amerykanie zostali pogonieni więc Polaczki też… Słowem, żenada. Jeśli taka forma przekazu i rozumienia utrwali się, to rzeczywiście przegraliśmy. Mówi się, że wojna w Iraku to jedna wielka porażka. Może dla Amerykanów, choć trudno mi powiedzieć dokładnie jak oni na to patrzą.

A z punktu widzenia Polski to nie porażka?

Na pewno nie, bo nie każdy ma swoje 5 minut i dostaje szansę pokazania swoich możliwości. My tchnęliśmy ducha w młodych ludzi, którzy po naszych działaniach poszli do armii. Zainteresowanie wojskiem wzrosło, a koszary pękały w szwach. Ktoś powie, że ktoś poszedł do wojska, bo nie miał co ze sobą zrobić i chciał zarobić te 1600 czy 1800 złotych. Tacy też byli, ale z tyłu głowy zafunkcjonowała myśl, że bycie żołnierzem jest czymś fajnym.

Nie martwi cię to, że znowu patriotyzm tanieje? Ty z kolegami narażaliście życie, przelewaliście pot, krew i łzy żeby coś zrobić z naszywką z flagą na ramieniu. Teraz każdy może założyć skarpetki z napisem Polska i czuć się patriotą. Nie boli cię to?

Ja uważam, że każda forma patriotyzmu jest dopuszczalna.

Każda forma? Hajlowanie przez ekstremistów, którzy uważają się za patriotów też?

Wiemy, że żadne społeczeństwo nie jest monolitem. Mamy pełny zakres postaw od skrajności do czegoś, co nazywam "mdłością". Tak jak społeczeństwo ma strukturę, tak i patriotyzm ma strukturę. Dla jednego postawą patriotyczną będzie wyjęcie kija bejsbolowego na meczu Legii i przyłożenie najbliższemu przeciwnikowi, kibicowi drugiej drużyny. Ten pierwszy uważa się za lepszego, "mojszego" Polaka, niż ten drugi. Dla niego patriotyzm to pokazanie klaty, mięśni, siły i odnoszenie się do narodowości. Jednak to jest skrajność. Ktoś inny oflaguje się na ulicy i w grupie będzie krzyczał, że jest prawdziwym patriotą. To oczywiście musi być kontrolowane, bo państwo nie może pozwolić na formy kryminalne. Patriotyzm kryminalny nie jest dopuszczalny, ale poza tym jest to sprawa każdego człowieka.

W takim razie kto z twojego punktu widzenia jest patriotą?

Dla mnie patriotą jest ten, kto się czuje patriotą, ale w czasie pokoju i tak tego nie zweryfikujemy. Przynajmniej nie tego, co nazwać możemy patriotyzmem militarnym. W czasie pokoju wszyscy dużo mówią o tym, co by zrobili, żeby obronić kraj. Ale dopiero w obliczu walki okaże się, kto jest patriotą niezależnie, czy będzie to konflikt o niskiej intensywności, czy otwarta wojna. O tym, kto jest prawdziwym patriotą, będzie można powiedzieć dopiero wtedy, gdy trzeba będzie pobiec gdzieś z karabinem i tam się sprawdzić. Teraz każdy mieni się patriotą. Politycy, generałowie, oficerowie i zwykli żołnierze. Zwłaszcza żołnierze, policjanci, funkcjonariusze straży granicznej i ludzie służący w innych formacjach uważają się za patriotów. Każdy mówi, że w czasie wojny, weźmie broń i pójdzie walczyć, ale czy tak byłoby naprawdę?

Patriotyzm jest cechą, która łatwo kojarzy się z mundurem. Inną, powszechnie przypisywaną żołnierzom jest posłuszeństwo, zastępujące inteligencję…

Podczas służby spotkałem wielu inteligentnych ludzi. Takich, którzy niczego nie udawali. To jest szczególnie ważne na poziomie operacyjnym. Weźmy na przykład sierżantów. Amerykanie czy Brytyjczycy mają rozbudowaną kadrę NCO, podoficerów. To jest sól ziemi. My nadal musimy nad tym pracować. Taki sierżant, oprócz dowodzenia, musi mieć pogląd na sytuację historyczną, militarną ale też polityczną. On musi mieć w głowie poukładane i podejmować decyzje. Nie może kierować się poglądami politycznymi, ale musi rozumieć sytuację.

Snajper GROM-u, 2011 rok

Autor: PETER ANDREWS

Źródło: Reuters

Kolejną cechą, nieodłącznie związaną z wojskiem, z walką, jest agresja.

Profesjonalizm bierze się z doświadczenia i wiedzy. Z czasem człowiek uczy się reagować i posługiwać agresją. Wie, kiedy się do niej odwołać. To taki stary rewolwerowiec John Wayne, który wie, co zrobić i umie przewidzieć pewne sytuacje. Zanim podejmie decyzję, przeanalizuje kilka wariantów, żeby nie używać siły, gdy nie jest to absolutnie konieczne. Tymczasem młody będzie chciał się sprawdzić, wyrzucić z siebie emocje. Dlatego profesjonalizm wymaga kilku, a czasem kilkunastu lat szkolenia.

Jak w takim razie przejść od etapu młodego żołnierza, którego trzeba uczyć agresji i rzeczy, których cywil w sposób naturalny nie chce robić, do sytuacji, w której ten sam żołnierz musi nad agresją zapanować? Tu chyba jest jakiś punkt zwrotny?

Tak, z własnego doświadczenia wiem jest taki punkt. Ludzie uczą się tego latami, przechodząc kolejne szczeble w wojsku, ale nie każdy się do tego nadaje. Dlatego przez cały czas ma miejsce selekcja. To ciągła selekcja. My eliminujemy siebie nawzajem. To jest zdrowa rywalizacja. Żołnierz, który nie potrafi się emocjonalnie ustabilizować, po prostu nie pasuje do grupy osiągającej wyższe stanowiska.

Powody mogą być różne. Może jest zbyt sztywny i nie ma poczucia humoru? Może nie umie myśleć elastycznie i rozumie tylko proste komendy z pasa taktycznego - na wprost masz i ognia! Ludzie, którzy nie potrafią się dostosować są eliminowani. Żołnierze obrażają się, że nie awansują i odchodzą. Kolega obrazi się na kolegę. Czasem szczęście nie dopisze. Jedni mają odpowiednie cechy, a inni nie.

Dodatkowo każdy młody specjals na początku powinien zostać pouczony, że agresję musi w sobie wyzwolić konkretnym momencie, a później ją opanować. Młody musi to usłyszeć. My to usłyszeliśmy od naszych amerykańskich instruktorów w 1991 i 1992 roku. Powiedzieli to wprost. Każdy z nas ma w sobie rodzaj agresji, ale trzeba umieć ją wyzwolić, a później schować. Mieliśmy zapomnieć o filmach z Hollywood, zapomnieć o Rambo. Jeśli ktoś nie potrafi przywołać agresji wtedy, kiedy trzeba i na zawołanie jej stłumić, po prostu się nie nadaje. To są bardzo ważne cechy osobowe.

Skoro rozmawiamy o cechach żołnierza, to jeszcze pytanie o nudę. Jak radziłeś sobie z rutyną i nudą?

Tradycyjnie mówiło się, że służba w wojsku polega na baniu się i czekaniu. Nawet siedząc w okopach żołnierz czekał na walkę, a po akcji znowu wraca do okopów i dalej się nudzi. Ogólnie można tak zakładać, ale w przypadku snajpera jest trochę inaczej. Bycie snajperem to ciekawe wyzwanie.

Snajper się nie nudzi bo jest w polu. Zrzucą go gdzieś na spadochronie albo inaczej dotrze w rejon działania i sam fakt przenikania, przemykania, współdziałania z przyrodą powoduje, że nie ma czasu na nudę. Snajper cały czas coś poprawia, usprawnia, koryguje swoje położenie. Wie, po co tam jest.

Bycie snajperem absolutnie nie jest nudne. Kilka razy działałem w rejonie Mosulu w Iraku. To skalista pustynia. Trochę porostów i karłowatych drzewek i prażące słońce. Nawet nie można za dużo się poruszać, żeby nie zagrzać, nie zagotować organizmu. Lecimy gdzieś śmigłowcem, przechodzimy niewielki dystans, zajmujemy pozycję i czekamy. Nawet to czekanie nie jest nudne. To świetny czas, żeby odpocząć od bazy, od zgiełku. Po drugie czekasz na swoją ofiarę i samo to jest już ekscytujące. Z reguły współdziałając ze snajperami z innych krajów działa się czwórkami. Dwóch i dwóch. Ideą mieszanego zespołu jest usprawnienie łączności, żeby jakiś Predator nie przypalił nam tyłka. Mimo tego ma się poczucie odosobnienia i zagrożenia, a to jest adrenalina. Więc szczerze mówiąc nie powiedziałbym, że kiedykolwiek się nudziłem.

Podpułkownik Karol Soyka - był snajperem i szefem szkolenia jednostki wojskowej GROM. Jako pierwszy Polak ukończył szkolenie "Zielonych Beretów" w USA. Służył między innymi na Haiti, w Iraku i Afganistanie. Swoje doświadczenia opisał w książkach "Cel za horyzontem. Opowieść snajpera GROM-u" i "Krew snajperów. Opowieść żołnierza GROM-u". Obie pozycje ukazały się nakładem wydawnictwa "Czarne".