Warszawa 1965 r. Afera Mięsna. Proces dyrektora stołecznego MHW Stanisława Wawrzeckiego, Bolesław Miedza, PAP

To wtedy zaczął się proces aferzystów mięsnych. Tak w skrócie mówi się o dziesięciu ludziach, którzy w pierwszej kolejności zasiedli na ławie oskarżonych. Piszę "w pierwszej kolejności", gdyż sto kilkadziesiąt osób aresztowanych w związku z przestępczym procederem uprawianym w stołecznym handlu mięsem odpowiadać miało przed sądem w następnych, przygotowywanych już procesach.

Jest jesień 1964. Na dworze już ostre chłody, wiatry i deszcze. Burość sali 17 rozbita reflektorami, matowe żarówki zawieszone nad sędziowskim stołem, nad stertami akt. Dębowe ławy jeszcze puste, przy barierce odgradzającej miejsca dla publiczności kręcą się nerwowo technicy z obsługi radia i powtarzają do mikrofonów jednostajnie: „…raz, dwa, uwaga, powtarzam…”. Przed dziesiątą wszystkie ławki dla publiczności wypełniają się do ostatniego miejsca. Są biegli i cała plejada adwokatów, są dziennikarze i stenotypiści. Gdzieś w tłumie zapłakane żony, koledzy, obserwatorzy. Reszta to ciekawscy. Już wprowadzają oskarżonych.

Między twarzami milicjantów podpiętych służbiście paskami – twarze tych dziesięciu: zmarszczka nad nosem, w poprzek czoła, dalej ziemista cera i czupryna kędzierzawa, teatralny, zły gest osłaniający twarz przed kamerą, czyjaś szyja purpurowa nad rozchylonym kołnierzykiem i rzadkie, ryżawe włosy sczesane na łysiejące skronie. Idzie sąd. Proszę wstać. Sędzia Kryże, potem sędzia Wołek, Gerczak i Rymkiewicz, wreszcie czerwone otoczki przy togach: prokuratorzy Wojnar i Policha.

Tożsamość oskarżonych

Można usiąść. Sąd przystąpi do sprawdzenia tożsamości oskarżonych. Wawrzecki Stanisław, urodzony w roku 1921 w Mławie, pochodzenie robotnicze, wykształcenie średnie, troje dzieci w wieku dziewięciu, czternastu i piętnastu lat, zatrudniony od roku 1957 w MHM-ie, ostatnio na stanowisku dyrektora przedsiębiorstwa Warszawa-Praga. Gradowski Henryk, pochodzenie robotnicze, wykształcenie podstawowe, dwoje dzieci w wieku jedenastu i piętnastu lat. Zatrudniony od roku 1960 w MHM-ie. Ostatnio na stanowisku dyrektora przedsiębiorstwa Warszawa-Północ. Witowski Kazimierz, pochodzenie chłopskie, wykształcenie średnie, dwoje dzieci w wieku dwunastu i szesnastu lat, zatrudniony od roku 1953 w MHM-ie. Ostatnio na stanowisku dyrektora przedsiębiorstwa Warszawa-Południe.

Warszawa, 20 listopada 1964 r. przed Sądem Wojewódzkim rozpoczyna się proces oskarżonych w tzw. aferze mięsnej.

Warszawa, 20 listopada 1964 r. przed Sądem Wojewódzkim rozpoczyna się proces oskarżonych w tzw. aferze mięsnej.

Autor: Bolesław Miedza

Źródło: PAP

Skowroński Tadeusz, pochodzenie robotnicze, wykształcenie średnie, dwoje dzieci w wieku szesnastu i osiemnastu lat. Od roku 1959 zatrudniony na stanowisku dyrektora Stołecznego Zjednoczenia Przemysłu i Handlu Artykułami Spożywczymi. Fabisiak Mieczysław, pochodzenie robotnicze, wykształcenie średnie. Jedno dziecko w wieku dziewiętnastu lat. Od roku 1952 zatrudniony w Państwowej Inspekcji Handlowej, ostatnio na stanowisku naczelnika Wydziału Inspekcji Handlu Artykułami Mięsnymi. Stokłosiński Adam, pochodzenie drobnomieszczańskie, wykształcenie podstawowe, zawód: wędliniarz, dwoje dzieci w wieku dziewięciu i dwunastu lat. Zatrudniony od roku 1951 w MHM-ie, ostatnio jako kierownik sklepu numer 40 przy ulicy Hożej.

Woźnica Aleksander, pochodzenie chłopskie, wykształcenie podstawowe, zawód: rzeźnik, dwoje dzieci w wieku dziewięciu i dziesięciu lat. Od roku 1949 zatrudniony w MHM-ie, ostatnio jako kierownik sklepu numer 76 przy ulicy Solnej. Walendziuk Władysław, pochodzenie chłopskie, wykształcenie podstawowe, zawód: rzeźnik. Jedno dziecko w wieku dwudziestu trzech lat. Zatrudniony od roku 1951 w MHM-ie, ostatnio jako kierownik sklepu numer 74 przy ulicy Świerczewskiego. Balczarek Ludwik, pochodzenie robotnicze, wykształcenie podstawowe, zawód: masarz, bezdzietny. Zatrudniony od roku 1954 w MHM-ie, ostatnio jako kierownik sklepu numer 401 przy ulicy Szanajcy.

Zawadzki Antoni, pochodzenie robotnicze, wykształcenie podstawowe, zawód: mistrz wędliniarski, jedno dziecko w wieku sześciu lat, właściciel prywatnego warsztatu masarskiego (firma A. Zawadzki, Tykocińska 104). Sąd interesuje jeszcze data urodzenia, imiona rodziców, miejsce zamieszkania i czy oskarżeni posiadali odznaczenia państwowe. Wstają kolejno. Mówią: brązowy, srebrny, złoty krzyż zasługi. A. Zawadzki: odznaka sportowa "Honor i Ojczyzna", nadana w roku 1927. To wszystko: personalia najskromniejsze, które się tu powtarza.

Stustronicowy akt oskarżenia

Ale przecież w śledztwie oficerowie interesowali się całym życiem podejrzanych, wszystko zostało skrupulatnie opisane, dołączone do akt w formie zeznań, wyjaśnień, zaświadczeń. W sumie kilkanaście tomów piętrzy się teraz na sędziowskim stole, przygotowano dwieście siedemdziesiąt jeden dowodów do odczytania. Ale proces dopiero się zaczyna. W błysku fleszów i terkocie filmowych kamer przewodniczący sądu zaczyna odczytywać stustronicowy akt oskarżenia. Pod oknem – oskarżeni między siwymi mundurami milicyjnymi, przed nimi – na dwóch ławach – gęsto togi z zielonymi wypustkami. W sumie blisko dwudziestu obrońców.

Jest w tym i trochę teatru. Tak powiedział mi pewien reżyser, który prosił mnie, aby zabrać go na rozprawę. "Tu zawodowcy dają ostatnią szansę amatorowi, aby wygrał los swojego życia”. Tylko co mają do wygrania ci oskarżeni?

Warszawa, 20 listopada 1964 r. Na zdjęciu przewodniczący składu sędziowskiego, sędzia Sądu Najwyższego delegowany do sprawy "afery mięsnej" Roman Kryże.

Warszawa, 20 listopada 1964 r. Na zdjęciu przewodniczący składu sędziowskiego, sędzia Sądu Najwyższego delegowany do sprawy "afery mięsnej" Roman Kryże.

Autor: Bolesław Miedza

Źródło: PAP

Proces ten przygotowywano kilka miesięcy. Opinia społeczna zbulwersowana była wykryciem afery mięsnej. Nim ukazały się w prasie pierwsze informacje na ten temat, powtarzano najrozmaitsze wieści bardziej i mniej prawdziwe. Aresztowania w warszawskim handlu mięsem, w Zakładach Mięsnych na Służewcu i w rzeźni miejskiej były znaczne. Aresztowano ponad trzysta osób. Ludzie w sklepach podejrzliwie patrzyli na personel, wymyślali od złodziei sprzedawczyniom. Uczciwi pisali do gazet, odwoływali się do "radiowej fali": "Nie możemy pracować w tej atmosferze. Inni kradli, a nas wszystkich to obciąża. Ogłoście, że ogromna większość pracowników handlu mięsem jest uczciwa". Wobec tego obliczono, ile osób zatrudniają warszawskie MHM-y, podano, jaki procent stanowią aresztowani. Był znikomy.

Ale nie uspokoiło to opinii publicznej. Ogłoszono bowiem pierwsze szacunkowe kwoty zagarniętych pieniędzy. Były to miliony. W całej aferze chodziło o fakty zorganizowanej kradzieży znacznych ilości mięsa i jego przetworów z Zakładów Mięsnych Służewiec oraz z rzeźni miejskiej i sprzedawanie ich "na lewo", bez faktur, przez sklepy państwowe MHM. Chodziło także o przywłaszczanie przez kierowników sklepów nadwyżek towarowych i pieniężnych powstałych przy rozbiorze tak zwanych tusz i półtusz, chodziło wreszcie o nadużycia polegające na podmianie gatunków, niedowagach i tym podobnych złodziejskich praktykach, bijących bezpośrednio w interes klienta i popełnianych permanentnie od wielu lat w warszawskich sklepach.

Wytrawna grupa przestępcza

Zakłady Mięsne Służewiec uruchomione zostały w roku 1960. Na południowym krańcu Warszawy zbudowano ogromny, nowoczesny, zmechanizowany zakład przetwórczy, w którym to zakładzie niemal zaraz po rozruchu zorganizowała się wytrawna grupa przestępcza, w skład której weszli: dyrektor techniczny, niektórzy kierownicy działów, majstrowie, wagowi, konwojenci, kierowcy. Powstaje pytanie: jak kradli? Otóż w Zakładach Mięsnych istnieją normy dla tak zwanych ubytków, czyli przewiduje się, że w procesie przerobu mięsa część jego odpada.

Podejrzani fałszowali rzeczywiste ubytki, które były dużo niższe, niż przewidywały normy, dorzucali przemielone kości tam, gdzie ich być nie powinno, dolewali wody do mrożonek, jednym słowem fałszowali, gdzie się dało. W ten sposób powstawały nadwyżki mięsa, które trzeba było wyprowadzić z zakładów i sprzedać. Wywozili je będący w zmowie konwojenci i kierowcy i dostarczali… do sklepów mięsnych, ale już bez faktur, gdzie personel sprzedawał niemal od ręki. Kierownicy sklepów zostawiali sobie ze sprzedaży średnio 25–30 procent wartości. Reszta wracała na Służewiec – do podziału. Tak więc niektóre sklepy miejskiej sieci handlowej stawały się ni mniej, ni więcej tylko paserami sprzedającymi kradziony towar.

Ale nadwyżki mięsne ze służewieckich zakładów były wyprowadzane nie tylko do sklepów. Część z nich trafiała do prywatnych masarni jako dodatkowy przydział, również nigdzie nie ewidencjonowany, a więc wymykający się wszelkiej kontroli, podatkom obrotowym i tak dalej. Prywatni masarze przerabiali skradziony towar na wędliny, kiełbasy i tym podobne i dostarczali do sprzedaży sklepom mięsnym. No i koło się zamykało. Ponadto personel sklepów popełniał nadużycia na własną rękę.

Oszukiwano na wadze, podmieniano gatunki. Były to przestępstwa drobne, ale notoryczne, powszechne. Wszystkie godziły bezpośrednio w interes klienta, ale były trudne do uchwycenia, klient wychodził ze sklepu i przestępstwo zanikało. W świecie prawniczym nazywa się to przestępstwem zanikającym. Do pierwszego procesu, który zaczął się przed sądem wojewódzkim, wydzielono spośród aresztowanych dziesięciu oskarżonych. Proces toczy się w trybie doraźnym. Zgłoszono dwustu trzydziestu siedmiu świadków. Ponad połowa zostanie doprowadzona na salę rozpraw z więzienia.

Dyrektorzy powiedzieli, że to ze składek

Już blisko tydzień składają wyjaśnienia oskarżeni. Wawrzecki, Witowski, Gradowski, Skowroński i Fabisiak opowiadają szczegółowo sądowi, jak się ta machina przestępcza toczyła, jak oni sami zaczynali.

– Od mojego pierwszego zwierzchnika w MHM-ie, Grzegorzewskiego, przyjąłem zaraz na wstępie mojego urzędowania pięć tysięcy złotych. Powiedział on, że powinienem sobie sprawić garnitur. Rzeczywiście, ten, w którym chodziłem do biura, był słaby – to Wawrzecki.

– Przyjąłem pierwsze pieniądze, bo powiedzieli mi, że w MHM-ie wszyscy biorą – to Gradowski.

– Zaczęło się od imienin. Mam na imię Tadeusz. Był to prezent. Złoty zegarek. Dyrektorzy powiedzieli, że to ze składek – to Skowroński.

Puste półki w sklepie spożywczym. Smutna rzeczywistość w okresie PRL

Puste półki w sklepie spożywczym. Smutna rzeczywistość w okresie PRL

Autor: Jan Morek

Źródło: PAP

Tak się zaczynało. A potem już bardzo szybko poleciało. Koperty z pieniędzmi i dolary. Złote pierścionki i znów koperty z pieniędzmi. Potem nie było już kopert, tylko lista płatników – kierowników sklepów. Każdego pierwszego zjawiały się na niej "ptaszki" i "fajki", że taki a taki już "uiścił". Oczywiście lista zobowiązywała. Do zwiększonych przydziałów puli mięsnej. Chodziło głównie o to, aby do sklepów trafiały tusze i półtusze, na których rozbiorze kierownicy tak zarabiali, że mogli skrupulatnie wypełniać swoje powinności wynikające z owej listy.

Tymczasem skorumpowani dyrektorzy patrzyli przychylnym okiem na produkcję wędlin na zapleczach sklepów, na machlojki i spekulacje, na okradanie konsumentów. Zażalenia wpisywane do książek życzeń nie miały dalszego biegu, kontrole były rzadsze. Wszystko to opłacało się sowicie. Z góry płynęły grzeczności, w górę płynęły pieniądze. Było ich coraz więcej.

– Jak chomik gromadziłem to wszystko – wyznaje Wawrzecki. – Nie mogłem już nadążyć z wydawaniem, więc zakopywałem. Dziś straciłem wszystko. Na co mi to było potrzebne?

Akt oskarżenia stwierdza, iż Wawrzecki zagarnął na szkodę przedsiębiorstwa kwotę 3 milionów 500 tysięcy złotych, stanowiącą nadwyżki towarowo-pieniężne powstałe w sklepach detalicznych. Gradowski – 2 milionów 300 tysięcy złotych, Witowski – 1 miliona 500 tysięcy złotych, Skowroński przyjął w formie łapówek 340 tysięcy złotych, a Fabisiak – 227 tysięcy złotych, czym pomogli zagarnąć w sklepach ponad 1 milion 600 tysięcy złotych.

Nikt tego nie zauważył

Gdy oskarżeni wyjaśniali przed sądem, jak w krótkim czasie bogacili się i gwałtownie podnosili swój standard życiowy, gdy opowiadali o bankietach i imieninach, o pierścionkach, które przynosili żonom, i o tym, że pośpiesznie budowali domki za miastem – nie mogłam nie pomyśleć: "I nikt tego nie zauważył? Nikogo to nie raziło, że obok ktoś szasta pieniędzmi, nikt się nie zdziwił, nie zapytał, nie zastanowił?".

W warszawskiej prasie ukazują się codziennie relacje z procesu mięsnego. Proces rozpisany jest na kilka tygodni. Na sali sądowej widać już pierwsze oznaki zmęczenia. W sekretariacie wydziału nie ustawiają się już kolejki po karty wstępu, jak w pierwszych dniach procesu. Adwokaci zmieniają się, major milicji nadzorujący konwój poznał już rodziny oskarżonych i upomina w przerwach: "Pani Gradowska, proszę wyjść z sali, z oskarżonymi rozmawiać nie wolno. Pani Woźnica, proszę nie stać w drzwiach, to nie czas na rozmówki".

Gdy jadę rano do sądu, taksówkarz pyta mnie: – Pani na "mięsiarzy"? No i co tam nowego? Kradli, kradli, aż ich przyskrzynili…

Dlaczego po kilku poprzednich głośnych procesach gospodarczych opinia społeczna została zbulwersowana sprawą mięsa? Czy w aferze tej istnieją jakieś momenty szczególne, usprawiedliwiające niepokój? Otóż wydaje mi się, że takie momenty istnieją.

Najważniejszy powód do niepokoju to chyba fakt, że grzęzawisko ujawnione przez śledztwo i odkryte na sali sądowej zataczało tak szerokie kręgi, że ci, którzy zarabiali setki tysięcy złotych na zagrabianiu społecznego mienia, skorumpowali administrację handlu mięsem i kontrolę, demoralizowali ludzi wokoło, przez lata narzucali określony sposób postępowania: "Smaruj, a sam kradnij". I ten stan rzeczy trwał latami. Co więcej, dyrektorzy MHM-ów stali się inspiratorami i motorem przestępczej działalności. To oni przypominali kierownikom sklepów o ratach łapówkowych, to oni nagabywali, że już pierwszy minął, że święta idą, że imieniny się zbliżają. To dyrektorzy żądali kopert pozostawianych już wcale nie skrycie – na biurku, na stoliczku, w kieszeni płaszcza – ale przekazywanych wprost, z ręki do ręki, z zaznaczeniem wysokości sumy i ścisłym odnotowaniem na liście, że płatnik taki a taki "już się uiścił".

Żle się dzieje w sklepach

Przed wysokim sądem składali wyjaśnienia oskarżeni, przez wysoki sąd przesłuchiwani są świadkowie. Mniej niż połowa odpowiada z wolnej stopy. Raz po raz padają na sali stwierdzenia: "Proszę sądu, u nas w mięsie wszyscy brali". Mówią tak oskarżeni, zeznają tak świadkowie. Nie tylko odmalowują atmosferę grzęzawiska, oni w ten sposób bronią się. Przytaczają ludowe przysłowie: "Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one".

Sklep spożywczych w czasach PRL. Dziś widok nie do pomyślenia.

Sklep spożywczych w czasach PRL. Dziś widok nie do pomyślenia.

Autor: Cezary Marek Langda

Źródło: PAP

Wiadomo było, że źle się dzieje w sklepach i administracji handlu mięsem. Wybrano więc w partii ludzi, którzy cieszyli się dobrą opinią, i posłano ich "na mięso". Żaden z nich nie miał zawodowego przygotowania do objęcia takiego stanowiska, żaden z nich nie znał się na mięsie, na organizacji handlu. Jeden spośród oskarżonych – Gradowski – miał wykształcenie podstawowe, pozostali – średnie, niektórzy dość późno uzupełnione. W drodze kolejnych awansów dotarli do kierowniczych stanowisk w aparacie gospodarczym. Wszyscy teraz przedstawiają się jako ofiary awansu, jest to jedna z przyjętych linii obrony.

"Nie znaliśmy się na mięsie. To skomplikowana dziedzina. Ogromne możliwości do powstawania nadużyć. Trzeba się orientować w rozbiorach, gatunkach, trzeba wiedzieć". Na sali sądowej próbowano lansować wersję, że oskarżeni musieli dostać się w szpony tych, którzy chcieli ich mieć w swojej kieszeni. Twierdzono wielokrotnie, że tam byli potrzebni fachowcy. Że oskarżeni czuliby się pewniej, mając za sobą wiedzę i doświadczenie zawodowe, ale mieli tylko działalność partyjną.

W toku śledztwa i na rozprawie wyszło na jaw, że Wawrzecki był skorumpowany z nieuczciwymi "mięsiarzami" jeszcze przedtem, nim został dyrektorem MHM-u.

Ale o Gradowskim świadkowie mówili już inaczej. Świadek Marcińczak znał ojca Gradowskiego jako żołnierza AL, znał też Henryka. Stwierdził, że wiadomość o aresztowaniu Gradowskiego była dla niego dużym zaskoczeniem. Świadek Kotuszewski znał Gradowskiego od 1947 roku i przypomniał, że w tamtych latach oskarżony, pracując jako mechanik w warsztatach samochodowych, jeździł na ochotnika z materiałami partyjnymi na tereny zagrożone przez bandy.

Dwaj inni świadkowie, sekretarz Komitetu Zakładowego partii w Zakładach imienia Nowotki i kierownik jednego z działów produkcji w tych zakładach, wyrazili się o Gradowskim bardzo pochlebnie; pracowali z nim w tej fabryce na krótko przedtem, zanim został dyrektorem MHM-u. Oskarżony był tam kadrowcem. Podobno umiał rozmawiać z ludźmi, był życzliwy, uczynny. I znów nasuwają się pytania: jak to się stało, że ludzie cieszący się dobrą opinią tak szybko, niemal bez oporów wciągnięci zostali w bagno, że sami błyskawicznie przekształcili się z uzdrowicieli w szefów przestępczego gangu?

Kierownikami warszawskich sklepów mięsnych byli w ogromnej większości dawni prywatni masarze. Tworzyli doskonale zorganizowaną sitwę, która wciągała w swoje macki każdego nowego dyrektora, nowego kontrolera. Oskarżeni zasiadający dziś przed sądem bardzo szybko dali się skorumpować, wysforowali się w sitwie na czołowe miejsca, stanęli na czele przestępczej grupy, skupiając w swoich rękach wszystkie nitki. Pociągali je w zależności od wysokości sum wręczanych im w kopertach.

Na sali sądowej została naga prawda

O Wawrzeckim i innych dyrektorach przedsiębiorstw handlowych współoskarżeni i świadkowie powiedzą później: "Myśmy się ich bali. Wydawali się nam nietykalni". Oskarżony Skowroński, ich bezpośredni zwierzchnik, będzie się bronił: "Wiele spraw załatwiali ponad moją głową. Byli na ty z moimi zwierzchnikami, sami załatwiali sobie takie rzeczy jak dodatkowe przydziały puli mięsnej, przeniesienia służbowe i tak dalej". Potem powie,że gdy odmówił im urlopu przed samymi świętami Bożego Narodzenia – wychodząc z założenia, iż dyrektorzy MHM-ów powinni być na miejscu w tym bądź co bądź newralgicznym okresie – natychmiast spotkał się z interwencją z zewnątrz i urlopu musiał udzielić.

Są ludzie, którzy lubią otaczać się nimbem zblatowania. Wykorzystują w tym celu bruderszafty, telefoniczne rozmowy, przypadkowe spotkania. Takim mitem zblatowania z nie wiadomo kim otaczał się Haraschin, krakowski docent, skazany na osiem lat więzienia, takim mitem próbowali otaczać się niektórzy z oskarżonych.

Ale mit prysł. Na sali sądowej została naga prawda. Jest przerwa w procesie. Świąteczne dni Bożego Narodzenia. Właściwie to już po świętach. Plucha i rozmazane błocko. Jestem reporterem lubiącym wychodzić poza salę sądową. Chciałam więc odwiedzić w domu Wawrzecką. Chciałam ją zapytać, jak brnęli w to złodziejstwo. Chciałam zobaczyć mieszkanie. Pojechałam na aleję Niepodległości. Numer domu 159. Na liście lokatorów świeża wizytówka, wśród innych zżółkłych, z nazwiskiem pierwszego oskarżonego. Tylko że przed nazwiskiem – imię żony. Ach, więc to tak. Ponura klatka schodowa, nieczynna winda i szczekanie psa zza tych drzwi.

Źródło: Wydawnictwo Czarne

Stałam na klatce schodowej i myślałam: zagarnął trzy i pół miliona złotych. Co z tego miał? Trochę lepszą lodówkę, trochę lepszy telewizor, dywan, ten domek za miastem, zapieczętowany i zabezpieczony na rzecz skarbu państwa. Bał się kupić samochód, żeby się nie rzucać w oczy. Więc kradł, zamieniał na dolary i zakopywał. Na posesjach znajomych – ujawnił to w śledztwie. Pomyślałam też inaczej. Ma troje dzieci. Chodzą do szkoły. Nie wydaje mi się, aby żona nie orientowała się, że ich nagła, rosnąca stale zamożność nie jest związana z poborami i awansami.

A dzieci? Czy pytał je o to, czy pytali je o to, czy chcą na swoje barki przyjąć ten ciężar? Nie łudźmy się: znajdą się przecież tacy, co powiedzą: "To syn tego Wawrzeckiego". Zrujnowana rodzina. Rozbita, straszliwie garbata. Nie, nie miałam odwagi zadzwonić do tych drzwi. Cóż chciałam usłyszeć? O co chciałam zapytać? Dozorczyni, widząc, że pilnie oglądam raz jeszcze ową wizytówkę na liście lokatorów, zagadnęła:

– Kogo pani uważa?

Odpowiedziałam pośpiesznie:

– Byłam u Wawrzeckich.

Przyjrzała mi się nieufnie, taksująco, a potem jeszcze długo wychylała się z bramy, patrząc, jak brnę przez pluchę. Z wyjątkiem jednego Balczarka, wszyscy oskarżeni mają dzieci. Niektórzy po kilkoro. Przeważnie w wieku szkolnym. W sumie zasiadający przed sądem mają osiemnaścioro dzieci. Najstarsze przychodzą czasem na salę rozpraw. Potem wracają do szkoły, do swojego życia. Garbatego życia. (...)

Powyższy tekst jest fragmentem książki Barbary Seidler "Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe" (wyd. Czarne, Wołowiec 2017). Śródtytuły pochodzą od redakcji.