Małgorzata Wojtaczka, SamotnieNaBiegunie.pl
Najgorsza jest biała ciemność, gdy wszystko staje się jednością. Zanika kontrast, cień, nie da się odróżnić kształtów. Suniesz w nieznane. Tak, jakbyś pływał w morzu mleka.
Nie wiesz, czy nagle nie wyrośnie przed tobą ściana rzeźbionego wiatrem śnieżnego bloku, zastrugi. Nie możesz jej obejść; wspinasz się, schodzisz. Ostrożnie, bo sanki się klinują, wywracają. A już za chwilę narta wygląda za skraj szczeliny głębokiej na kilkadziesiąt metrów. Chwila nieuwagi może skończyć się tragedią. Kiedy człowiek idzie sam, nikt go nie wyciągnie. Nikt nie usłyszy, nikt nie zawoła.
Oczywiście gdy biel nie oślepia, szczeliny da się dostrzec. Mają podniesione krawędzie, a ich środek wskazuje lekkie zagłębienie. Całe szczęście, że śnieg przykleja się do ich krawędzi, nawarstwia i często tworzy most. To jak szukanie wąskiej kładki nad wzburzonym morzem.
1.
Wojtaczka na biegun rusza z Hercules Inlet. To brzeg lodowej zatoki kilkadziesiąt minut lotu z Union Glacier - bazy firmy Antarctic Logistic & Expeditions. Plan jest jasny: sześćdziesiąt dni, tysiąc dwieście kilometrów. I meta na biegunie. Samotnie dotarł tam tylko jeden Polak - Marek Kamiński. Wojtaczka idzie w jego ślady. Zakłada narty, na sanki pakuje pożywienie i sprzęt. W drodze będzie zdana tylko za siebie.
W rubryce "zawód" ma wpisanych kilka pozycji. Żeglarz, speleolog, uczestnik ekspedycji. Schodziła do hiszpańskich jaskiń, odbywając podróż do wnętrza Ziemi. Zdobyła Newtontoppen, najwyższy szczyt norweskiego Spitsbergenu. Teraz ma pięćdziesiąt jeden lat i rusza w podróż życia.
2.
Bilet na biegun kosztuje kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Do tego specjalistyczny sprzęt, prowiant. I miesiące przygotowań. Wojtaczka zaczyna regularnie biegać, ciągnie opony imitujące sanki, pracuje na siłowni z trenerem personalnym. Dopina formalności (wyprawa wymaga specjalnego pozwolenia), buduje wiedzę.
A samotność?
- Na to chyba nie da się przygotować. Ja jednak czasami po prostu lubię być sama.
Każdy czasem lubi, ale nie dwa miesiące.
- Na Antarktydzie czas szybko płynie.
3.
Każdy dzień w drodze na biegun z pozoru jest taki sam. Wojtaczka poranne czynności zaczyna już poprzedniego wieczora, przygotowując gorącą wodę w termosie. Dzwoni budzik. Owsianka na śniadanie. Później przygotowanie herbaty, przekąsek na drogę. Słodycze, kabanosy, kanapki ze smalcem. Sprawdzenie pozycji na GPS, wyznaczenie kursu. I ubieranie się. A to trwa.
Skarpety, botki, buty. Wygładzone, bez fałd. Porządnie zasznurowane. Trzeba być skrupulatnym, bo postój w trakcie drogi jest kosztowny. Traci się nie tylko czas, także ciepło i energię. Trzeba się jeszcze wysmarować kremem. Założyć kurtkę, cztery czapki. Budząc się o siódmej, w trasę można ruszyć najwcześniej po dziesiątej.
Start. Dwie godziny marszu, kwadrans przerwy. Dwie godziny marszu, kwadrans przerwy. Dwie godziny, kwadrans. Dwie godziny, kwadrans. Marsz, przerwa. Marsz, przerwa. Do wieczora. Później rozkładanie namiotu, przygotowanie posiłku. Drobna naprawa, rozstawienie baterii słonecznych. Kilka maili, kontakt z bazą. Gorąca woda w termosie. Sen. Budzik. Koszmar monotonii. Parabola miejskiej codzienności.
Taka wyprawa to nie zabawa dla domorosłych marzycieli. To wyzwanie dla mistrzów konsekwencji i cierpliwości.
4.
Myślisz o biegunie i widzisz biel. Uderzającą, wszechogarniającą. Na oczy spada bielmo, które może doprowadzić do szaleństwa. Szkicował to w książce "Miasto ślepców" noblista Jose Saramago. Człowiek staje sam. Pośrodku świata, a jakby w środku niczego. Podłoże zlewa się z niebem, horyzont nie istnieje.
Rzeczywistość wygląda jednak inaczej.
- Kiedy sprzyja aura, widoki są bajkowe - mówi Wojtaczka. - Przecież nawet w mieście, gdy spadnie śnieg, robi się uroczo. A ja do tego miałam piękne słońce i czasem ciężko było się od tych widoków oderwać. Wydłużałam przerwy. Po prostu siedziałam i delektowałam się przyrodą. To nie monotonia, krajobraz przypomina zastygnięte morze. Raz lekko pomarszczone, innym razem ubrane w sztormowe fale. I do tego zastrugi jak morskie potwory.
Jeśli Wojtaczka w trakcie wyprawy się do kogoś zwraca, to tylko do nich. Nie ma tu miejsca na dialog, czasem pada tylko kilka niewinnych obelg. Potwory w odpowiedzi patrzą tępo, a ona idzie dalej.
Do siebie nie mówi. Chyba że w myślach. A i te nie uciekają daleko. - Na początku zdarzało mi się myśleć o tym, co zostawiłam w domu, o niezałatwionych sprawach. Później koncentrowałam się już jednak tylko na najbliższych zadaniach. Idąc na biegun, nie da się inaczej - mówi.
5.
Bagaż jest ciężki. Na początku waży około stu dwudziestu kilogramów. Namiot, materac, karimata, śpiwór, kuchenka, kilkanaście litrów paliwa, narzędzia, termosy, sprzęt wspinaczkowy, kamera, baterie słoneczne, GPS-y, power banki, aparat fotograficzny, wreszcie malejący z każdym dniem zapas jedzenia. No i ubrania. Kryterium przy ich doborze jest jasne: muszą być ciepłe i lekkie.
Tuż przed startem Wojtaczka rezygnuje z książki. Na czytanie nie będzie czasu, a to przecież dodatkowe pół kilograma. "Dwie wieże" Tolkiena zostają w Chile. Powieść jakby idealnie skrojona pod jej wyprawę. Z fabułą zamkniętą w trzech słowach: idą, idą, idą.
Jedzenie? W proszku. - Taką paczkę z żywnością zalewa się wrzątkiem, to trochę jak zupka chińska. Wystarczy chwila i masz gotowe danie w różnych smakach. Makaron z kawałkami suszonego mięsa, schabowy z ziemniakami purée - wymienia Wojtaczka. Podkreśla, że wszystko jej smakuje. Ale pod koniec wyprawy marzy już o tym, że po powrocie do kraju zje racuchy.
W drodze na biegun spędza urodziny, wigilię, sylwestra. Wigilia jest skromna. Zupa grzybowa, suszone owoce, namiastka kompotu z suszu. Do tego malutka drewniana choinka, którą dostaje od przyjaciela. Spływa dużo życzeń, maili od przyjaciół. Kolęd nie śpiewa. No, może trochę. Ale dopiero później, w myślach, już w trakcie drogi.
6.
Mycie na biegunie nie jest wskazane. - Organizm potrzebuje pewnej warstwy ochronnej jako zabezpieczenia przed niskimi temperaturami. A że jest zimno, to bakterie się nie rozwijają - wyjaśnia Wojtaczka.
Do zachowania higieny wystarczają nawilżane chusteczki. Toaletą jest z kolei przedsionek namiotu i wykopany w śniegu dołek. W promieniu stu kilometrów od bieguna korzystanie z niego jest jednak restrykcyjne. Zgodnie z przepisami o ochronie środowiska nic nie można za sobą zostawić. Wykorzystuje się więc specjalne woreczki.
7.
Zasłuchuję się, aż wreszcie pytam o moment, w którym wyprawa jest zagrożona. Wojtaczka wyjaśnia, że każdego dnia drobna nieuwaga może zniweczyć jej plany. Na trasie są głębokie szczeliny, wieje porywisty wiatr łakomy na porwanie namiotu. Prawdziwym wrogiem jest jednak czas. Tego w pewnym momencie zaczyna brakować.
Kluczenie po polach zastrug i duże opady śniegu sprawiają, że podróż się wydłuża. Baza Union Glacier proponuje zrzut dodatkowego jedzenia. Wojtaczka odmawia, nie chce pomocy z zewnątrz. - Gdybym je dostała, to zrobiłabym zdjęcie i dostarczyła zapakowaną paczkę na biegun - wyjaśnia. Chce dotrzeć na biegun o własnych siłach. Nie przyjmuje innego rozwiązania.
Ostatniego dnia idzie non stop dwadzieścia godzin. Nie ma sensu rozbijać namiotu, zaczynać całego rytuału od nowa. Już dzień wcześniej widzi na horyzoncie zarys bazy. Udaje się. Witają ją trzy osoby, dostaje gorącą herbatę. Rozbija namiot, śpi kilka godzin. Później zdjęcia, zwiedzanie stacji badawczej i podróż pięcioma kolejnymi samolotami do domu.
8.
Przeglądam zdjęcia z wyprawy. Na jednym z nich Wojtaczka siedzi obok tłumu pluszowych pingwinów. - Wszystkie były na biegunie. To upominki dla tych, którzy wsparli mnie w ramach zbiórki crowdfundingowej - wyjaśnia. Bez tych pieniędzy wyprawa byłaby prawie niemożliwa. A pingwiny? Prawdziwych podczas wędrówki nie spotkała. Na Antarktydzie zwierzęta żyją tylko przy brzegu.
Od momentu pożegnania z pilotem samolotu w Hercules Inlet do przybycia na biegun nie spotkała żywej duszy. - Kiedy mu machałam, niepewność mieszała się z radością i ekscytacją - mówi.
Wojtaczka nie wygląda na herosa. Niewysoka, drobna. Długie włosy, charakterystyczne rysy twarzy. Sprawia wrażenie zmęczonej, przytłoczonej. Siedzimy w kawiarni przy warszawskim Placu Zawiszy. Z głośników płynie muzyka; wszędzie kolory, ludzie. Widać, że Wojtaczka czuje się nieswojo. Jeszcze niedawno wokół siebie miała tylko biel. - Faktycznie trochę odzwyczaiłam się od ludzi - mówi. I uśmiech, początkowo niepewny, odważniej gości na jej twarzy.
9.
Pytam, czy lubi opowiadać historie. Zaprzecza. Mówi, że przyszła odpowiadać na pytania. Ale po chwili zaczyna snuć bajkę o biegunie. Czasem trudno jej przerwać. Jest w tym sporo frajdy, choć podjęła się przecież misji szalonej.
Co pcha ludzi do takich heroicznych wypraw?
- To duże słowo. Pasuje raczej do wypraw odkrywczych z XIX i XX wieku, do sir Ernesta Shackletona. Mnie na biegun pchnęła chęć podjęcia wyzwania. Podróży w nieznane, niedostępne rejony. I możliwość przebycia samej drogi.
Patrzę i zachodzę w głowę, skąd w niej tyle siły. Widzę błysk w oku. Może to właśnie klucz do sukcesu. Ta odrobina dziecięcej brawury i radości. Pragnienie dwóch podróży: pierwszej, w głąb siebie; i tej drugiej - na koniec świata.
Nauki, refleksje? - Utwierdziłam się w tym, że samotność mi nie przeszkadza. I że warto czasem oderwać się od tego, co nas otacza na co dzień. Spełnić marzenia, zrobić sobie wakacje - mówi. - Przyznaje też, że życie na biegunie jest prostsze. Nie ma listy spraw do zrobienia na wczoraj. Trzeba zmagać się z tym, co tu i teraz. Problemy są fizyczne, nie psychiczne. To trochę jak medytacja.
10.
Wojtaczka i jej życiowy partner lubią przygody. Ona samotnie zdobywa biegun, on pływa jachtem po arktycznych wodach. Razem chodzą po górach, żeglują. Na co dzień organizują rejsy, to ich źródło utrzymania. Pytam Wojtaczkę, czy nie boi się o Piotra, gdy ten rusza w nieznane. Zaprzecza. Często podróżują razem, są świadomi niebezpieczeństw. I własnego rozsądku.
Ich historia to dobry przykład dla mówców ze świata coachingu.
- Po studiach razem z kilkoma znajomymi założyliśmy drukarnię - opowiada Wojtaczka. - To była dość czasochłonna i rutynowa praca. Awarie, dostawy... W końcu uznaliśmy, że to nie dla nas; że może nadszedł czas, aby zacząć robić to, co się naprawdę lubi. Piotr dużo pływał, prowadził rejsy. Sprzedaliśmy drukarnię i z przyjaciółmi kupiliśmy jacht wyprawowy. Nazwaliśmy go Selma Expedition.
Przypomina mi się slogan z książki Wojciecha Cejrowskiego, który apeluje do marzycieli podróżujących palcem po mapie: "Sprzedaj lodówkę i jedź!". Wojtaczka się śmieje. Przyznaje, że to dobre hasło. Jeśli kiedyś napisze książkę, hasło na okładkę ma już gotowe. "Sprzedaj drukarnię i idź na biegun".