Michał Fabian , 1 września 2017

Od śmierci dzieliły go milimetry. I to dwukrotnie

Getty Images

Krew tryskała z jego szyi jak z fontanny. Nie chciał, by jego matka widziała, jak umiera. Do dziś to jedna z najstraszniejszych i najbardziej pamiętnych kontuzji w sporcie. Na szczęście bez tragicznego zakończenia, bo lekarze stanęli na wysokości zadania. 9 lat później Clint Malarchuk targnął się na swoje życie, ale i tym razem został uratowany. Kanadyjczyk dostał kolejną szansę od losu, którą chce spożytkować jak najlepiej. Teraz to on ratuje innych.

*22 marca 1989 r. *

Siedział sam w szatni przed meczem z St. Louis Blues. Wpatrywał się w podłogę i przygotowywał na to, co wydarzy się za kilkadziesiąt minut. Wizualizację stosował przed każdym meczem. To był jego rytuał. Oczyma wyobraźni widział, jak broni strzał parkanami, a w kolejnej akcji łapie krążek. Później wyszedł z szatni, stanął przed ścianą i rozpoczął ćwiczenie, które podpatrzył kiedyś u legendarnego bramkarza ZSRR Władysława Tretiaka. Prawą ręką rzucał o ścianę gumową piłkę, którą następnie łapał lewą ręką. Później zmiana - rzucał lewą, łapał prawą. Ciskał piłkę z coraz większą siłą. I za każdym razem lądowała w drugiej dłoni. W ten sposób ćwiczył refleks, tak potrzebny podczas gry w hokejowej bramce.

Clint Malarchuk, zawodnik Buffalo Sabres, wyjechał na rozgrzewkę. Hala Memorial Auditorium w Buffalo wypełniała się kibicami. 27-letni bramkarz zaledwie od kilkunastu dni był zawodnikiem "Szabli". W kilku meczach pokazał się z dobrej strony, bardzo zależało mu na tym, by wkupić się w łaski kibiców. Mecz zaczął się dla jego zespołu znakomicie, od szybko zdobytej bramki. Kanadyjczyk w pierwszych minutach miał niewiele do roboty. Obronił kilka niegroźnych strzałów.

Nic nie zwiastowało nadciągającego dramatu. W 16. minucie pierwszej tercji jeden z zawodników gości posłał krążek wzdłuż bramki strzeżonej przez Malarchuka. Adresatem podania był 23-letni Steve Tuttle, rozgrywający pierwszy sezon w NHL. Tuttle'a powstrzymał Niemiec Uwe Krupp. Jednak interwencja obrońcy Buffalo miała straszliwe konsekwencje. Tuttle stracił równowagę i wjechał w Malarchuka. Jego prawa łyżwa przypadkowo znalazła się na wysokości szyi bramkarza Sabres. To działo się tak szybko, że żaden z nich nie mógł zapobiec nieszczęściu.

O Boże! Proszę, zdejmijcie stamtąd kamerę. Nawet jej tam nie kierujcie. Proszę. O mój Boże. Proszę, zabierzcie ją. To jest okropne. O mój Boże, co się stało? - przekrzykiwali się dwaj komentatorzy telewizyjni.

- Nie czułem bólu, zdjąłem kask. I wtedy zobaczyłem krew - wspominał ten moment Clint Malarchuk. Kibicom - tym w hali i tym zgromadzonym przed telewizorami - ukazał się przerażający widok. Klęczący bramkarz ściągnął maskę i złapał się za szyję, z której krew tryskała niczym z fontanny. W ciągu ledwie kilku sekund przed polem bramkowym powstała czerwona kałuża. - Chciałem zatamować krwawienie, ale krew przeciekała mi przez palce. Wszystko stało się dla mnie rozmazanym obrazem. Jedyne, co widziałem, to krew płynącą do czerwonego morza wokół mnie. Myślałem, że umieram - mówił Kanadyjczyk.

Malarchuk doznał przecięcia tętnicy szyjnej i uszkodzenia żyły szyjnej.

- To był ewenement, przypadek, który będzie wspominany przez wiele lat. Z trybun wyglądało to dosyć niewesoło. Tyle krwi... Wielu ludzi było w szoku. Niektórzy mdleli, były także zawały serca - mówi nam Sebastian Królicki, właściciel największego portalu hokejowego w Polsce hokej.net. - Malarchuk miał niesamowitego pecha, że akurat w tej sekundzie i w takiej pozycji łyżwa zderzyła się z szyją. W ostatnim czasie była podobna sytuacja w lidze KHL. Zawodnik zahaczył łyżwą o szyję rywala (Witalija Sitnikowa z Jugry Chanty Mansyjsk - przyp. red.), ale nie było to aż tak drastyczne. Nie było tyle krwi - dodaje.

300 szwów, półtora litra krwi

- Dawać nosze, wykrwawi się na śmierć - krzyczał sędzia Terry Gregson. Do bramkarza jako pierwszy podjechał Jim Pizzutelli, trener przygotowania fizycznego Buffalo Sabres. Wyciągnął gazę z apteczki i z całej siły ucisnął gardło poszkodowanego. Pizzutelli był weteranem wojny w Wietnamie. Niejedno w życiu przeszedł, niejedno widział.

- Clint, uratujemy cię - mówił ze spokojem Pizzutelli. W głowie Malarchuka kołatała jedna myśl. "Jak najszybciej zjechać z lodowiska". Wiedział, że liczy się każda sekunda, ale był także drugi powód. Matka bramkarza, Jean Malarchuk, była jego wierną fanką. W domu w Calgary oglądała - dzięki telewizji satelitarnej - każde spotkanie. - Nie mogłem pozwolić na to, by widziała, jak umieram. Nie na lodzie, nie w telewizji - wspominał kanadyjski sportowiec.

Pizzutelli pomógł wstać Malarchukowi. Opuścili lodowisko. Zaraz pojawili się klubowi lekarze, którzy z ogromną siłą uciskali szyję zawodnika, by zapobiec dalszej utracie krwi. Poszkodowany leżał na stole w pokoju trenera. Szykowano transport do szpitala. Malarchuk poprosił Ripa Simonicka, człowieka odpowiedzialnego za sprzęt w zespole z Buffalo, by zadzwonił do Calgary, do jego matki. Druga prośba dotyczyła księdza. - Uznałem, że Bóg może być moją jedyną nadzieją na przeżycie. Ale akurat na tym meczu nie było klubowego kapelana - dodał Malarchuk.

Clintowi wydawało się, że upłynęły wieki, zanim przyjechała karetka. W rzeczywistości była to kwestia kilku minut. Robił wszystko, by nie stracić przytomności. - Gdybym zamknął oczy, już bym się nie obudził - wspominał. Nagle podszedł do niego Rip Simonick. - Rozmawiałem z twoją mamą. Mówi, że cię kocha - usłyszał. Hokeista Buffalo Sabres w karetce próbował żartować. Pytał, czy zawiozą go z powrotem na trzecią tercję meczu. Jednak na twarzach ludzi, do których mówił, nie pojawił się nawet najmniejszy uśmiech. Wszyscy zdawali sobie sprawę, jak poważna jest sytuacja.

W szpitalu w Buffalo lekarze stoczyli walkę o życie hokeisty. Malarchuk stracił półtora litra krwi. Od śmierci dzieliły go milimetry. Gdyby została przecięta tętnica szyjna wewnętrzna, szanse na jego uratowanie byłyby minimalne. Obrażenia szyi były tak poważne, że lekarze musieli założyć aż 300 szwów.

Wreszcie można było ogłosić: życie Malarchuka nie jest zagrożone. Po tej informacji mecz został wznowiony. Buffalo Sabres przegrali 1:2. - Kontynuowaliśmy grę, ale to nie miało prawa się wydarzyć. Jego krew nadal była wszędzie na lodzie. Nikogo nie obchodziło granie. Nikogo nie obchodziło, że przegraliśmy ten mecz - wspominał Dave Andreychuk, jeden z najbardziej doświadczonych zawodników Buffalo Sabres, który w momencie nieszczęśliwego wypadku był pod bramką i widział z bliska to, co się wydarzyło.

Kontuzji z hokeja nie da się wyeliminować. Ta dyscyplina - obok piłki ręcznej - jest w czołówce sportów kontuzjogennych. Każda partia ciała jest narażona na uderzenie krążkiem, zderzenie z bandą. To jest męski sport, urazy się zdarzają i zdarzać będą. Zawodnicy nie będą przecież grali w pancerzach, bo to krępowałoby im ruchy. Ich sprzęt musi być trochę mobilny, nie może być wszystko w 100 proc. zasłonięte - kontynuuje Sebastian Królicki z hokej.net

Tymczasem szpital (Buffalo General Hospital) przeżywał prawdziwe oblężenie. Przedstawiciele mediów usiłowali dostać się do środka, by uzyskać informacje na temat stanu zdrowia bramkarza. Niektórzy uciekali się do perfidnych oszustw - udawali krewnych hokeisty lub obsługę medyczną. Na drugi dzień po wypadku - by przerwać ten "cyrk" - zorganizowano dwie konferencje prasowe. Podczas drugiej Malarchuk nie wytrzymał z emocji. Rozpłakał się przed dziennikarzami. Aż trudno w to uwierzyć, ale tego dnia został wypisany ze szpitala.

Autor: Rick Stewart /Allsport

Źródło: Getty Images

A dziesięć dni (!) po straszliwym urazie wrócił na lód, ponownie stając w bramce Buffalo Sabres w meczu z Quebec Nordiques. Popełniał wielki błąd, z którego nie zdawał sobie sprawy. Błąd, za który później przyszło mu drogo zapłacić. Zrozumiał to dopiero po wielu latach.

7 października 2008 r.

Siedział sam w stodole na swoim ranczo w Fish Springs (stan Nevada). Żona Joanie poprzedniego wieczoru wyprowadziła się do hotelu. Miała już dosyć. Nie mogła znieść jego popijaw. Nie mogła patrzeć na to, jak Clint rujnuje sobie życie. Lekarze zabronili mu pić, a on nadal sięgał po alkohol. Joanie była bezsilna.

On zresztą też. W głowie 47-latka kotłowały się tysiące myśli. - Nie sposób było ze mną wytrzymać. Piłem przez całą noc i przez kolejny dzień. Czułem, jak mój umysł wyrywał się z mojej głowy. Chciałem, by zakończyły się moje męki - relacjonował Malarchuk. Problem zamierzał rozwiązać raz na zawsze. Problem zamierzał rozwiązać raz na zawsze. Żona wielokrotnie do niego dzwoniła, ale on nie odbierał telefonu. Zdecydowała się więc wrócić do domu, by sprawdzić, co się z nim dzieje. Gdy Clint ją zobaczył, wypalił: "Zobacz, do czego mnie zmusiłaś". Przystawił karabin do brody, z lufą skierowaną w górę, i pociągnął za spust.

Amerykańskie media powołują się na wyniki badań dotyczących prób samobójczych przy użyciu długiej broni (takiej jak karabiny i strzelby) przystawionej do głowy. W 99 proc. kończą się one zgonem. Malarchuk i tym razem jednak uszedł śmierci. Kula wybiła mu kilka zębów, wyszarpała kawałek języka, przeszła przez podniebienie i zatoki. Zatrzymała się w sąsiedztwie prawego oka. Tkwi tam do dziś.

Żona Malarchuka wspominała ten moment tak: - Byłam w szoku po tym, co się wydarzyło. Pomyślałam, że jestem świadkiem śmierci swojego męża. Naprawdę nie wiem, jak byłam w stanie chwycić telefon i wybrać 911 - mówiła. Gdy policja i pogotowie przybyli na miejsce, Clint nie chciał z nimi współpracować, odmawiał zgody na leczenie. Początkowo Malarchukowie próbowali zatuszować sprawę. Podawali następującą wersję: to był wypadek podczas polowania na króliki. W końcu jednak żona przestała ukrywać prawdę. Trzy dni później Joanie powiedziała prowadzącemu śledztwo szeryfowi, że była to próba samobójcza.

Przełom w terapii

Była gwiazda ligi NHL po kilkudniowym pobycie w szpitalu trafiła do ośrodka rehabilitacyjnego. Najpierw na 30 dni. Malarchuk był zrezygnowany, traktował pobyt jako kolejną niepotrzebną bzdurę. Już jako dwunastolatek trafił na terapię po tym, jak był świadkiem scen przemocy w swojej rodzinie.

Nie wierzył w skuteczność tych metod. Nie chciał przyjmować leków. - Myślałem, że spędzę tam swój czas, wyjdę i wrócę do życia. Dostałem terapeutę, faceta, ale go nie lubiłem. Skierowali więc do mnie terapeutkę Tinę Galordi. Myślałem, że to też będzie strata czasu. Byłem wściekły na Joanie. Obwiniałem ją za to, że jestem w tym miejscu. Nienawidziłem go. Myślałem, że jest dla mnie jak więzienie - wspominał Clint Malarchuk. Buntował się. Gdy terapeutka powiedziała żonie, że konieczny jest pobyt zdecydowanie dłuższy niż 30 dni, Clint uciekł z ośrodka San Rafael w Kalifornii. Nie miał jednak przy sobie ani pieniędzy, ani karty kredytowej, by wrócić do domu w Nevadzie. Chcąc, nie chcąc, ponownie stawił się w ośrodku leczenia.

Tina Galordi zdiagnozowała u niego zespół stresu pourazowego. Dostrzegła u Malarchuka, że wciąż tkwią w nim złe wspomnienia i emocje z wypadku na lodzie sprzed 19 lat. Były hokeista z czasem przekonywał się do metod stosowanych przez jego terapeutkę. W końcu nastąpił przełom.

Załamałem się w jej biurze, płakałem trzy dni. Pomogła mi zdać sobie sprawę z tego, że byłem chory psychicznie, a nie słaby psychicznie. Uświadomiłem sobie, że trochę popłakać jest czymś normalnym. Nie musiałem już być tym gościem, który myślał, że nie może pozwolić na to, by ktoś zobaczył, że coś go boli - podkreślił Malarchuk.

Przez lata gry w hokeja miał wizerunek twardziela. Mówiono na niego "Cowboy Goalie". Nosił kowbojski kapelusz i dżinsy. Podczas przerw w sezonie brał udział w rodeo. Wszyscy patrzyli na niego z podziwem, a jednocześnie nie przypuszczali, że w jego wnętrzu rozgrywa się dramat.

Autor: Rick Stewart /Allsport

Źródło: Getty Images

Malarchuk dzięki pracy z terapeutką zrozumiał, że przez wiele lat niepotrzebnie chował w sobie problemy. Cierpiał w ciszy. Wystarczyło poprosić o pomoc, ale nie potrafi tego zrobić. Nie tak go wychowywano, nie tego go uczono. - Wiedziałem, że miałem problemy, ale byłem zbyt uparty, a może za bardzo obawiałem się poprosić o pomoc. Uczono mnie, że jak zostajesz zrzucony z konia, to wstajesz, otrzepujesz się i na niego wracasz - wyjaśniał.

Wszystko zaczęło z niego "wypływać"

W 1989 r. miał nie wracać na niego od razu. - Po wypadku pomyślałem, że mogę po prostu iść dalej, tak jakby nic się nie wydarzyło. Byłem "Cowboy Goalie", twardy facet. Myślałem, że poradzę sobie ze wszystkim, co pojawiło się na mojej drodze. Jak się okazało, nie do końca - mówił po latach. Zamiast spełniać oczekiwania mediów, udzielać wywiadów w szpitalu, a następnie w ekspresowym tempie być ponownie do dyspozycji pracodawcy, powinien był poprosić o pomoc psychologiczną. Po tym, jak prawie się wykrwawił, miał koszmary. - Za każdym razem, gdy próbowałem zasnąć, pojawiała się ta łyżwa i się budziłem. Nie spałem - wspominał.

Po powrocie do gry kibice innych drużyn próbowali go wyprowadzić z równowagi. Bestialsko zachowywali się zwłaszcza fani Boston Bruins, którzy wykonywali gest podrzynania gardła. - Przypominało mi to o śmierci - mówił Malarchuk. - W obecnych czasach dostałbym terapeutę, który wyjaśniłby mi psychologiczny wpływ traumy. Powiedziałby mi, że nie muszę wracać szybko. A ja bym go posłuchał - dodał.

28 lat temu Malarchuk ze swoim problemem był sam. Ucieczki szukał w alkoholu. Później mieszał go z lekami przeciwbólowymi. W 1992 r. nieomal skończyło się to tragicznie. Wypił butelkę whisky i wziął tabletki. Doszło do zatrzymania akcji serca. U bramkarza zdiagnozowano wówczas zaburzenia obsesyjno-kompulsywne i depresję. - To był pierwszy raz, gdy chaos w mojej głowie otrzymał etykietkę - mówił Kanadyjczyk w rozmowie z "Daily Mail".

Dopiero kilkanaście lat później, po terapii zastosowanej przez Tinę Galordi, były bramkarz NHL stanął na nogi. - Zacząłem sobie radzić z rzeczami, które tak długo chowałem w sobie. Zapewniono mi właściwe leczenie. Zacząłem pracować nad lepszymi relacjami z Bogiem. Wszystko zaczęło ze mnie "wypływać". Wreszcie zdałem sobie sprawę, że nie muszę tego robić sam - podkreślał.

Po półrocznym pobycie w ośrodku przyjechała po niego żona. Zabrała go do domu. - Znów był tym mężczyzną, w którym się zakochałam. A nawet lepszym. To było jak cud - mówiła Joanie Malarchuk.

W NHL i w najlepszych zawodowych ligach na świecie zmieniły się czasy. Teraz z bardzo poważnymi kontuzjami, szczególnie urazami głowy, się nie gra. Jest konsultacja z wieloma specjalistami. Kiedyś nie było czegoś takiego, że zawodnik pauzował pół sezonu, bo miał wstrząs mózgu. Gdy tylko lepiej się poczuł, to za parę dni albo już w następnym meczu grał. Nie robiono sobie nic z tego - przypomina Sebastian Królicki z hokej.net. - Dopiero po filmie "Wstrząs" z Willem Smithem (pokazano w nim dowody na powiązanie urazów głowy sportowców z ich późniejszymi samobójstwami - przyp. red.) zostało to nagłośnione. W lidze NHL obecnie bardziej dba się o zdrowie zawodników. Sydney Crosby po wstrząsie mózgu nie grał przez wiele miesięcy - dodaje Królicki.

Nadal notuje świetne interwencje. Poza lodem

Styczeń 2017 r. Kanada. Yorkton. Prowincja Saskatchewan. Clint Malarchuk prowadzi wykład. Opowiada historię 20-letniego chłopaka, który chciał popełnić samobójstwo. Napisał list pożegnalny. Na całe szczęście jego ojciec znalazł go, zanim mężczyzna targnął się na życie. Powiedział mu: "Poszukaj informacji o Malarchuku, otwarcie mówi o depresji, niepokoju, samobójstwie".

- Gdy podpisywałem moją książkę w Edmonton, ten chłopak przyszedł do mnie i powiedział: "Uratowałeś mi życie" - mówi z dumą 56-letni Kanadyjczyk, który od kilku lat jeździ po USA i Kanadzie. Prowadzi wykłady, pracuje dla organizacji zajmujących się tematem zdrowia psychicznego. Na swoim - jakże bolesnym i smutnym - przykładzie stara się pomóc innym ludziom. To stało się jego misją.

Malarchuk zwraca uwagę na fakt, że ludzie cierpiący na chorobę psychiczną są stygmatyzowani w społeczeństwie. Na dowód stosuje wymowne porównanie.

Masz raka. Idziesz do szefa i co on mówi? "O mój Boże, co możemy dla ciebie zrobić? Weź wolne. Albo pracuj z domu". A teraz masz chorobę psychiczną - depresję, lęki, samobójcze myśli. Nie pójdziesz do szefa, bo spojrzy na ciebie tak, jakbyś miał trzy głowy. Chciałbym, żeby choroby psychiczne były tak samo akceptowalnymi rzeczami. Żebyś mógł iść do szefa i powiedzieć: "mam depresję". I żeby było to tak samo akceptowalne jak słowa o raku - tłumaczy były zawodnik m.in. Quebec Nordiques, Washington Capitals i Buffalo Sabres.

"Clint Malarchuk has made his biggest saves off the ice", czyli "Clint Malarchuk najlepsze interwencje notuje poza lodem" - czytamy w kanadyjskiej gazecie "The StarPhoenix".

Były hokeista - z pomocą dziennikarza Dana Robsona - napisał w 2014 r. książkę. Jej tytuł to "The Crazy Game" ("Szalona gra"), a w USA - "A Matter of Inches: How I Survived in the Crease and Beyond" ("Kwestia cali: Jak przeżyłem w bramce i poza nią"). Wspomnienia wywołały u niego niepokoje. - Przeszedłem terapię i czułem się dobrze, ale potem otworzyłem wiele zaleczonych ran. Wycofywałem się z pisania tej książki z dwanaście albo piętnaście razy. - mówił. Emocje były tak duże, że znów sięgnął po alkohol. Na szczęście trwało to krótko. Z pomocą Tiny Galordi i dzięki lekom pozostaje od tego czasu w trzeźwości.

Twierdzi, że jest szczęśliwy, ale nigdy nie powie, że wyleczony. Choroba czasem daje znać o sobie. - Nadal są dni, gdy budzę się i nie chcę wstać z łóżka. Jestem niespokojny, depresyjny, biorę leki. Zdarzają się ciężkie dni, ale jest ich mało. Jestem szczęśliwą osobą, radzę sobie świetnie w porównaniu z tym, co było. Gdy przyłożyłem sobie lufę i pociągnąłem za spust - zauważa Malarchuk na łamach "The StarPhoenix". - Mam przed sobą długą i trudną podróż, ale kontroluję sytuację. Bo życie jest szaloną grą, a ja jestem zdeterminowany, by ją wygrać - podkreśla były hokeista.

Presja jest ogromna, hokej to sport dla twardzieli

Rozmowa z Mariuszem Czerkawskim, najwybitniejszym polskim hokeistą, który w latach 1994-2006 występował w lidze NHL (w barwach Boston Bruins, Edmonton Oilers, New York Islanders, Montreal Canadiens i Toronto Maple Leafs).

Wirtualna Polska: Pamięta pan przypadek Clinta Malarchuka?

Mariusz Czerkawski: Tego przypadku akurat nie, bo w 1989 r. byłem jeszcze w Polsce, a takie newsy nie dochodziły wtedy do naszego kraju. Wiem natomiast, że podobny przypadek miał miejsce w Szwecji (Mariusz Czerkawski mówi o tragedii, która wydarzyła się 15 października 1995 r.; w meczu towarzyskim z Brynas IF śmierć poniósł 28-letni Bengt Akerblom z Mora IK, który został przypadkowo trafiony łyżwą w szyję przez kolegę z zespołu - przyp. red.). Wyjechałem ze Szwecji w 1994. r, wróciłem po dziesięciu latach na jeden sezon. Zdziwiłem się, że wszyscy grają w "kołnierzykach" na szyi. Dowiedziałem się, że właśnie z tego powodu. Szwedzi zmusili zawodników do gry z ochroną na szyi. Do dziś to obowiązuje. Zawodnicy próbują ściągnąć czy naciągnąć "kołnierzyk", bo to przeszkadza. Za brak ochron są kary.

Jakie groźne urazy przypomina pan sobie z czasów gry w NHL?

- Jeśli pyta pan o urazy spowodowane łyżwą, to zdarzały się, ale bardziej były to urazy łydki czy ścięgien przy nodze. Oprócz tego uderzenia kijem w okolice kolana, po których dochodziło do uszkodzenia nerwu, częściowego paraliżu. Po takim uderzeniu kolega miał około roku przerwy, nie potrafił poruszać stopą. Pamiętam też przypadek, gdy jeden z zawodników blokował strzał. Po jego kiju krążek poszedł prosto w krtań i ją złamał. Lekarze musieli mu ratować życie. Otworzyli krtań, robili tracheotomię. Później za bardzo nie mógł wrócić do gry. Ale to są marginalne przypadki.

Mariusz Czerkawski

Mariusz Czerkawski

Autor: Dave Sandford/NHLI

Źródło: Getty Images

A pana kontuzje w NHL?

- Trochę ich było. Wstrząsy mózgu, krwiaki, jakieś złamania, potłuczone biodro, krew w kolanie, woda do ściągnięcia. W ciągu kilku tygodni wracało się jednak do gry. Takich poważnych kontuzji, które eliminowałyby mnie na wiele tygodni, na szczęście nie miałem.

*Clint Malarchuk po makabrycznym urazie bardzo szybko wrócił na lód, co okazało się błędem i doprowadziło go do choroby psychicznej. Wtedy jednak uważał, że jako sportowiec-twardziel nie może okazać słabości, a do tego był pod presją środowiska i kibiców. *

- Nie da się ukryć, że presja jest ogromna. Hokej to sport dla twardzieli. Wystarczy spojrzeć na jakiś mecz NHL, jak to wszystko wygląda. To najszybszy zespołowy sport na świecie. Bandy "trzeszczą", ale nikt się nad nikim nie lituje. Potrafię zrozumieć Malarchuka. Nie dziwię się też, że po tak poważnym urazie można mieć takie "doły". Takie przypadki się zdarzają, ale na szczęście rozmawiamy o kilku w ciągu kilkudziesięciu lat.

*Czy odczuwał pan presję, by zagrać mimo niezaleczonej kontuzji, z bólem, będąc nie w pełni sił? *

- Absolutnie tak. Człowiek sam na sobie wywierał presję. Jak są play offy, ważne mecze, to sztab medyczny robił wszystko, by postawić zawodnika na nogi. Rozgrywało się mecz z blokadą, to było naturalne.