J. Maarten Troost , 22 czerwca 2017

Przeżył szalone przygody na niezwykłej wyspie

East News

Możliwe, że gdzieś na planecie Ziemia istnieje kuchnia jeszcze mniej wyrafinowana niż kuchnia Kiribati. Tak samo jak możliwe jest, że istnieje inteligentne życie w kosmosie. Osobiście nigdy nie spotkałem się z jednym ani z drugim, i trudno mi sobie coś takiego wyobrazić. Owszem, przyjmuję, że statystycznie szanse są. Bardzo, bardzo malutkie.

Jak to? – spytacie. Przecież Kiribati musi być jednym wielkim siedliskiem ryb. Dobrych ryb. Pysznych ryb. Zarzuć linkę z przynętą na sześciu haczykach ze skraju rafy (jakieś sto trzydzieści metrów linki), pociągnij przez chwilę i zaraz masz sześć dużych, apetycznych lucjanów. Ochota na ośmiornicę? Poszukaj trochę na rafie podczas pływu kwadraturowego, w zagłębieniach. Może krewetki? Przeszukaj laguny podczas odpływu, wypatrując charakterystycznych jamek, wsuń tam skrawek mięsa węgorza i wyciągnij krewetkę. Zupa z płetwy rekina? Rozpłataj kilka ryb latających, rozrzuć dookoła łodzi, na haczyk nadziej wątrobę płaszczki, zabełtaj wodę, uważaj na ramię, czekaj na nadpłynięcie rekina, złów go, przywiąż linkę do łodzi, następnie ciesz się morską przejażdżką w oczekiwaniu, aż rekin się zmęczy. Odetnij płetwę. A może żółwia? Nie, żółwia lepiej nie.

Wszędzie na świecie ludzie są gotowi sporo zapłacić za ryby występujące w wodach Kiribati. I płacą. Co rusz jakiś zdezelowany chiński statek zawija do któregoś z portów, żeby załadować setki płetw rekinów złowionych przez rybaków na różnych wyspach. Chińczycy kupują także żywe ryby z laguny – im bardziej kolorowe, tym lepiej, które są następnie przewożone do Hongkongu, gdzie posiłek z prawdziwego zdarzenia najwyraźniej musi zawierać gatunki zagrożone wyginięciem. Ośmiornice i trepangi (gatunek strzykw – czyścili rafy) poławiane są z kolei dla Japończyków, narodu chyba najbardziej na świecie zakręconego na punkcie higieny, najwyraźniej nieświadomego, z czego oczyszczają rafę tutejsze strzykwy.

Jednak prawdziwie cenne są tuńczyki, a na wodach Kiribati znajdują się najlepsze łowiska. Tuziny statków rybackich z Japonii, Tajwanu, Korei Południowej, Hiszpanii i Stanów Zjednoczonych przemierzają ponad trzy i pół miliona kilometrów kwadratowych oceanu należącego do kiribatyjskiej wyłącznej strefy ekonomicznej. Te pływające kolonie trawlerów i przetwórni – Gwiazd Śmierci dla rybiej populacji – składają się najprawdopodobniej z tych samych statków, które wcześniej oczyściły z wszelkich form życia północny Atlantyk i Morze Chińskie. Dodajmy jeszcze nieznaną nikomu liczbę kutrów kłusowniczych (chińskich, tajwańskich, koreańskich czy rosyjskich) i zaczniemy rozumieć, że przemysłowe rybołówstwo to coś zupełnie innego niż łowienie ryb, opiewane w książkach amerykańskich pisarzy z wielkich miast, którzy spędzają lato w Montanie. Bogate kraje doskonale składają słodkie słowa, tworzą ody do wrażliwości ekologicznej, panegiryki dla zrównoważonego korzystania z bogactw Ziemi, haiku poświęcone przyrodzie – ale przecież trzeba też jeść i zarabiać.

Co roku na Oceanie Spokojnym legalnie poławia się tuńczyki o łącznej wartości około dwóch miliardów dolarów. To masa pieniędzy, zwłaszcza dla krajów, w których plastikowe klapki na nogach są oznaką konsumpcyjnego rozpasania. Jednak do państw położonych na wyspach pacyficznych trafia z tego jedynie około sześćdziesięciu milionów dolarów w postaci opłat za licencje połowowe. Kiribati otrzymuje więc sumę nieproporcjonalnie małą. Dzieje się tak dlatego, że – jak by to uprzejmie powiedzieć? – w wyspiarskim państwie na Oceanie Spokojnym przeciętny minister rybołówstwa jest: a) głupi albo b) skorumpowany bądź c) jedno i drugie (najczęściej). Nie pomaga fakt, że licencje bywają bezpośrednio powiązane z zagraniczną pomocą humanitarną. Japonia na przykład odmawia płacenia za licencję więcej niż 5 procent wartości złowionych ryb, argumentując, że resztę rekompensuje z nawiązką w postaci programów pomocowych. Spójrzmy jednak na te programy. W Kiribati japońska pomoc polega na prowadzeniu szkoleniowego ośrodka rybołówstwa, w którym młodzi I-Kiribati uczą się pracy na japońskich statkach rybackich za pensję, na jaką nie zgodziłby się żaden Japończyk, oraz na zbudowaniu nowego portu, obsługującego – a jakże – japońskie statki. Sprytnie pomyślane, prawda?

Oczywiście w Kiribati ryby łowią nie tylko pazerni obcokrajowcy. Kraj żyje na granicy ubóstwa i głównym źródłem pożywienia są właśnie ryby. Ich roczne spożycie na głowę mieszkańca wynosi około stu kilogramów. Czyli przeciętny mężczyzna, kobieta i dziecko w Kiribati zjada każdego roku sto kilogramów ryb. To znaczy, że spożywa ryby codziennie. A w Kiribati ludzie jedzą rybę na dwa sposoby: surową albo gotowaną. Było to bardzo niemiłe odkrycie. Surowa ryba, owszem, istnieje w moim kulinarnym świecie, ale jedzona przed potrzymaniem w lodówce jest, co mogę poświadczyć, doskonałym sposobem na schudnięcie. Za to ryba gotowana – cóż, myślę, że możemy za nią podziękować Anglikom. Niejeden raz żałowałem, że Kiribati nie zostało swego czasu skolonizowane przez Francuzów, zwłaszcza po tym, jak spytałem Bwenawę, czy znajdę na wyspie jakieś przyprawy.

– Przyprawy? – zapytał.

– Tak. Wiesz, na przykład sól, pieprz, szafran, coś w tym rodzaju.

– Aha… na przykład słona ryba.

– Słona ryba?

Na co Bwenawa wskazał dwie deski umocowane jakiś metr nad ziemią, na których leżały porozcinane ryby z laguny, susząc się na słońcu. To znaczy, o ile dobrze zobaczyłem, bo niewiele było widać spod chmary much.

– Rozumiesz – wyjaśnił Bwenawa – woda wysycha i zostaje sól. To jest kang-kang, smaczne. Mówimy na to słona ryba.

– Aha – odparłem. – W naszych stronach mówimy raczej "zgniła ryba".

Ponieważ miałem, jak często zauważała Sylvia, "więcej czasu", moim zadaniem było zdobywanie jedzenia na kolację. Na ogół po południu, po ciężkim dniu spędzonym na myśleniu, wsiadałem na rower. Czasami skręcałem w lewo i jechałem w kierunku jednego końca atolu, a czasami w prawo i jechałem w kierunku drugiego końca. Najczęściej jednak żałowałem, że nie ma żadnego innego miejsca, w które można by pojechać, bo jeżdżenie przez dwa lata wte i wewte po atolu koralowym nie pomaga złagodzić wyspiarskiej melancholii. Ale przynajmniej miałem cel w postaci zdobycia żywności.

Źródło: Fotolia

Szybko przekonałem się, że znalezienie na Tarawie jedzenia, które byłoby smaczne, pożywne i dostępne, jest trudnym zada- niem. Kiedy przejechałem cały atol od początku do końca, zorientowałem się, że jest podzielony na dwie bardzo różne części. Wyspy leżące na południowej osi, połączone prawdziwą drogą, nazywa się Tarawą Południową, natomiast Tarawa Północna to ciągnący się na północ ciąg wysepek, przez które biegnie tylko wąska ścieżka łącząca wioskę Buota z Na’a – końcem lądu, omiatanym przez wiatry i oblewanym przez fale. Tarawa Północna, uznawana tutaj za wyspę "zewnętrzną", jest pełna niesamowitego uroku. Nie ma na niej żadnych śladów nowoczesności. Brak elektryczności, bieżącej wody, większych miejscowości, nie ma porządnej drogi. Za to z powodu światła, fal i rybitw białych jak śnieg sprawia wrażenie prawdziwego raju – poza tym, oczywiście, że jest o wiele za gorąco. Jeździliśmy tam w weekendy, kuszeni długimi grzebieniami złotych plaż, po których chodziliśmy niczym poszukiwacze skarbów, przeglądając to, co wyrzuciło morze, i wypatrując żółwi. Najpierw musieliśmy przedostać się na drugą stronę kanału pomiędzy wioskami Tanaea i Buota (w porze przypływu – czółnem jakiegoś miejscowego, kierującego łodzią na pych), a potem szliśmy ścieżką przez kokosowy zagajnik, aż docieraliśmy do stosownie ochrzczonego Zarwanego Mostu, cementowej płyty wiszącej niczym huśtawka nad pełnym ryb kanałem. Po jego drugiej stronie znajduje się wysepka Abatao, pierwsza z dwudziestu dziewięciu wysp składających się na Tarawę Północną, obmywanych nieustannie przez oceaniczną wodę przelewającą się kanałami w codziennym rytmie pływów. Im dalej się idzie, tym bardziej surowy robi się krajobraz. Wciąż jest morze i jasne słońce, ale wiatr przybiera na sile i wkrótce człowiek zaczyna rozumieć, dlaczego mieszkańcy Tarawy Północnej tak rzadko zapuszczają się do Na’a, na ostatni, wysunięty ku północy cypel atolu. Na’a straszy. Kiedy stoi się w tym opuszczonym miejscu, gdzie susza zmieniła większość drzew w martwe pnie, gdzie fale oceanu spiętrzają się, z maje- statyczną obojętnością uderzając w rafę, człowiek ma nieodparte poczucie upiornej niesamowitości? Czym prędzej zawraca na pięcie i oddala się szybkim krokiem, mijając groby dziesięciu ostatnich japońskich żołnierzy, którzy zmarli na Tarawie – po- pełnili samobójstwo – aż dotrze z powrotem do wioski Buariki, położonej nad przyjaznym brzegiem laguny wśród przyjaznych mangrowców, gdzie z ulgą siada w maneabie, z wdzięcznością popija sok kokosowy i wypytuje lokalnego unimane, jak po kiribatyjsku mówi się "nawiedzony"?.

Poławianie ryb na Tarawie Północnej to nie zawód, lecz styl życia. Tak samo jak woda, jest czymś pierwotnym, życiodajną siłą. I jak wszystkie pierwotne siły otoczone jest magią i obwarowane licznymi tabu. Tutaj, tak samo jak na innych "zewnętrznych" wyspach Kiribati, każda rodzina sama zapewnia sobie pożywienie, a obyczaje i techniki połowów to pilnie strzeżone sekrety, które nie zmieniły swojego charakteru mimo zastąpienia kościanych haczyków metalowymi, a linki z włókien kokosa – żyłką i siecią. Po odpływie buduje się z kamieni pułapki na ryby, przeszukuje rozlewiska morskiej wody, odwraca kawałki skał i tak zbiera się żywność na kolejny dzień. Wodę ludzie czerpią z płytkich studni. W wykopanych dołach hoduje się babai, czyli bulwy taro. Domy buduje się z drewna i liści pandanu. Alkohol jest zakazany. Spory rozstrzyga się w maneabie.

Tarawa Południowa to zupełnie inna historia. W aksamitnym świetle zachodzącego słońca, w porze przypływu, kiedy młodzi mężczyźni wysoko wśród liściastych pióropuszy zbierają sok palmowy, śpiewając melodyjnie o kobiecie bądź rybie, która wymknęła im się z rąk, można uwierzyć, że wszystko jest w porządku, że tutaj, na Tarawie Południowej, daleko od kontynentalnego zgiełku i chaosu, wygrywa proste i dobre życie. I rzeczywiście, wszystko było naprawdę piękne o zachodzie, gdy niebo stroiło się bez umiaru, zapadał słodki zmierzch i łatwo było poddać się złudzeniom i marzeniom. Ale w dzień, w bezlitosnym blasku słońca, podczas odpływu, kiedy ukazuje się nędza rafy koralowej, kiedy cofają się wody laguny i zostaje pustynia, kiedy braknie urody zachodzącego słońca i wysokiej fali, Tarawa Południowa ujawnia swoje ponure oblicze i okazuje się podobna od zapomnianego przez świat obozu uchodźców. Jedyna droga w tej części atolu, prowadząca od Bonriki przez Bikenibeu, obok wielkiej maneaby w Eita, przez Ambo i Bairiki aż po Betio, staje się drogą przez piekło.

Na Tarawie Południowej mieszka po prostu zbyt wielu ludzi, zwłaszcza na wysepce Betio, która ma chyba największą gęstość zaludnienia na świecie, większą niż Hongkong. Ale odwrotnie niż w Hongkongu, mieście wieżowców, na Betio nie ma budynków wyższych niż dwa piętra. Jakieś piętnaście tysięcy ludzi, jedna siódma mieszkańców całego Kiribati, gnieździ się na wysepce o powierzchni niecałych dwóch kilometrów kwadratowych, połączonej z resztą atolu jedną drogą zbudowaną na długiej grobli. Z początku wstrząsnęła nami przerażająca nędza panująca na Betio, ale potem zobojętnieliśmy. Domy budowano przeważnie z drewna kokosowego, plecionki, blachy falistej, sklejki i worków po ryżu, połączonych w dziwaczne konstrukcje. Pomieszczenia dla ludzi niewiele różniły się od okólników dla świń. Plaże na Betio, zarówno od strony laguny, jak i oceanu, stały się jednym wielkim szambem. Smród unoszący się nad wyspą podczas odpływu, kiedy wszystkie ludzkie i zwierzęce odchody gotowały się na słońcu, był nieprawdopodobny. Ktoś, kto znalazł się w pobliżu, czuł, jak odór przenika całe jego ciało, które wkrótce zaczynało protestować. Czysta woda była nie do zdobycia. Większość ludzi pobierała wodę ze studni, których nie trzeba było kopać głęboko – jakieś półtora metra, co byłoby doskonałym rozwiązaniem, gdyby nie porowatość koralowego podłoża. Cokolwiek rozleje się tam na ziemię, czy to uryna, czy olej napędowy, od razu trafia do wód gruntowych, w których tymczasem urządzają sobie wygodny domek całe kolonie interesujących pasożytów. Gotowanie wody było absolutną koniecznością, ale mało kto miał piecyk albo pieniądze na butlę z gazem. Na szczęście na Betio rosło jeszcze trochę palm kokosowych, dostarczających kokosów i soku palmowego, ale nie było już żadnych zarośli dostarczających chrust, który zresztą i tak daje niewiele ciepła. W rezultacie wszyscy mieszkańcy byli zarażeni pasożytami. Każde dziecko cierpiało na żółtaczkę pokarmową. Gruźlica rozprzestrzeniała się jak pożar. Ludzie chorowali na trąd. Wybuch epidemii cholery był tylko kwestią czasu – zdarzył się już i musiał się zdarzyć znowu. Betio przypominało zwykłą miejscowość, ale w istocie to były wielkie slumsy. Reszta Tarawy Południowej zdążała w tym samym kierunku.

Źródło: East News

W tej dziwacznej krzyżówce wyspy Robinsona z favelami Ameryki Łacińskiej trudno o dobre jedzenie. Wszystko, co zostało złowione w lagunie – ryby, ośmiornice, krewetki, ogórki morskie – zapewniało gwałtowne sensacje gastryczne. Co gorsza, na porządku dziennym były zatrucia. Dochodzi do nich, gdy nieoczyszczone ścieki trafiają do wody morskiej, w której rozwijają się toksyczne glony, zjadane następnie przez ryby, poławiane z kolei przez ludzi. Kiedy człowiek zje taką rybę, po niedługim czasie zaczyna czuć drętwienie ust, pierwszą oznakę nadchodzącej zapaści? Ręce i nogi ogarnia paraliż, skóra jest jakby podłączona do prądu. Kości zaczynają trzeszczeć. Dla ludzi starszych, bardzo młodych albo osłabionych takie zatrucie może okazać się śmiertelne. Najlepszej porady, jak postępować w razie zatrucia ciguatoksyną, udzieliła nam wolontariuszka ucząca w szkole na jednej z wysp; sama zatruła się rybą na przyjęciu urodzinowym, po którym zmarło troje dzieci i jeden starszy mężczyzna. Kiedy tylko człowiek poczuje mrowienie, należy natychmiast wsadzić sobie palce do gardła i wymiotować, aż w żołądku nic nie zostanie. Ale i tak może być już za późno.

Chętnie w ogóle unikalibyśmy jedzenia ryb żyjących w lagunie i na rafie, lecz na Tarawie naprawdę nie było w czym wybierać. Niewiele tam rośnie. Częste susze w połączeniu z ubogą glebą nie sprzyjają uprawie owoców i warzyw. Kto wie, czy I-Kiribati nie są jedynym na świecie ludem bez żadnych tradycji ogrodniczych. Dlatego fundacja prowadziła ogródek pokazowy, żeby nauczyć ludzi uprawiania czegoś więcej niż palmy kokosowe. Ogródek był dumą i radością Bwenawy, chociaż między nami mówiąc, wyglądał raczej jak zarośnięte śmietnisko. Porozrzucane wszędzie puszki miały wzbogacić glebę w żelazo. Między grządkami leżały rybie wnętrzności i świński nawóz. A kompost po- zyskiwany z toalety kompostującej rozkładano dookoła drzew bananowych, gdyż pracownicy nalegaliby nie miał styczności z niczym jadalnym. Codziennie doglądany ogródek nie przynosił jednak wielkich plonów. Pomidory osiągały wielkość agrestu. Bakłażany odmawiały urośnięcia do rozmiarów większych niż ołówek. Kapustą pekińską nie najadłby się nawet jeden królik. Bananowce nie chciały kwitnąć bez deszczu.

Przygnębiony kulinarną nędzą panującą na wyspie postano wiłem także założyć ogródek. Podobnie jak wielu pisarzy uznałem, że karczowanie dżungli w promieniach palącego słońca to znacznie ciekawsze zajęcie niż pisanie, więc z maczetą w dłoni przygotowałem grunt pod nasz przyszły warzywnik. Zresztą było to raczej odzyskiwanie ogrodu, ponieważ parę lat wcześniej ten skrawek lądu, położony tak, że trafiały do niego ewentualne przecieki ze zbiorników na wodę, był żyznym pólkiem uprawnym – pewnie dlatego, że parę lat temu padał deszcz. Tymczasem obiecywałem sobie, że niebawem będziemy spożywać lekkie i zdrowe sałatki na zmianę z soczystymi owocami. Zacząłem pytać Bwenawa o kompost, cień, podlewanie i najróżniejsze techniki ogrodnicze, ale zbył mnie machnięciem ręki i powie- dział, że dla ogródka na Tarawie najważniejszy jest solidny płot.

– Psy, świnie, kury i kraby – wyliczył. – Musisz je powstrzymać. Na szczęście miałem resztki dawnego ogrodzenia, więc zacząłem ustawiać coś, co Bwenawa nazywał "tutejszym" płotem. Takie płoty składają się z patyków ciasno powiązanych liną z włókien kokosowych. W efekcie teren ogródka zmienił się w kolonialną fortecę na niby. Na niby, ponieważ w głębi duszy wiedziałem, że jeśli jakaś świnia choćby trąci je ryjem, moje mury obronne runą niczym domek z kart. Ale wyglądały dobrze i miałem poczucie, że udało mi się dokonać czegoś pożytecznego. Sylvia także była pod wrażeniem, chociaż jej podziw dla moich talentów inżynierskich i chyba również mojego zdrowia psychicznego osłabł, kiedy przyjrzała się bliżej.

– Gdzie to znalazłeś? – zapytała, patrząc na furtkę.

– Co?

– To? – Pokazała cienką plastikową rurkę, której użyłem jako zamknięcia.

– A, to. Na rafie.

Wpatrywała się w rurkę jak zahipnotyzowana, z okropnym grymasem na twarzy. Była wyraźnie przerażona. Musiałem zrobić coś nie tak.

– Przecież to od kroplówki ze szpitala. W tym jest pełno krwi. Rzeczywiście. Zabawne, jak można różnych rzeczy nie zauważyć. Szpitalna spalarnia odpadów nie działała już od lat, więc odpady medyczne, tak samo jak większość śmieci na Tarawie, wyrzucano po prostu na rafę koralową, skąd każdego dnia po trochu zabierał je przypływ i roznosił wzdłuż atolu. Odplątałem szybko rurkę – jak mogłem tego nie rozpoznać? – I wrzuciłem do naszego pojemnika na śmieci do spalenia.

– Chyba lepiej pójdę umyć ręce.

Przygoda z ogrodnictwem nie trwała długo. Któregoś ranka odkryłem, że płot zniknął. Od razu zgadłem, co się stało. Każdego wieczora dzieciaki z sąsiedztwa chodziły po zaroślach w poszukiwaniu chrustu i te non, owoców o paskudnym zapachu, używanych jako karma dla świń i materiał zielarski. Z początku były bardzo grzeczne – kilku chłopców przyszło do mnie z pytaniem, czy mogą wziąć sobie te non, które spadły na ziemię, i może zebrać patyki leżące dookoła. Ale nie minęło wiele czasu, a całe armie dzieciaków przeczesywały skrawek zagajnika wokół naszego domu. Chłopcy wspinali się na pnie rzewni i cięli gałęzie wielkimi nożami. Te non zrywali już bezpośrednio z krzaków, potem znikały również krzaki. Kiedy zobaczyłem, jak zaczęli rąbać jedyne drzewo, które dawało nam nieco cienia, zrozumiałem, że nadszedł czas na postawienie granic.

– Hej, dzieciaki! – Zawołałem, czując się nagle strasznie stary. – Zostawcie, proszę, to drzewo w spokoju.

Następnego dnia nasza furgonetka została wysmarowana te non, co na wyspie równa się najgorszym obelgom. W Kiribati, jak wszędzie na świecie, nie ma nic bardziej niszczycielskiego od jedenastoletnich chłopców. Mój płot, tak jak się obawiałem, trafił do kogoś na opał. Ogródek, a wraz z nim drzewo mangowe, które byłem zdecydowany wyhodować choćby nie wiem co, pozostały niespełnionym marzeniem.

Autor: Erin Magee

Źródło: Wikimedia Commons CC BY


Byliśmy więc zdani na dostawy morskie. Co parę tygodni do Tarawy przybijał statek z jedzeniem, które w Australii uznano za nieprzydatne do spożycia: były to na przykład zardzewiałe puszki z bliżej nieokreśloną masą warzywną, peklowana wołowina. Z taką ilością tłuszczu, że jedna porcja wystarczała do wywołania galopującej miażdżycy, wołki zbożowe z dodatkiem mąki albo ryżu, guma, która podobno była mięsem, paczkowane "fragmenty" kurczaka, które tak często rozmrażano i mrożono ponownie, że każde opakowanie przypominało prostokątny brykiet lodu, najróżniejsze produkty, których data ważności minęła co najmniej trzy miesiące wcześniej – a wszystko to w cenach, które mogli zapłacić jedynie ludzie naprawdę zdeterminowani, by zjeść cokolwiek poza rybą. Na szczęście Australijczycy przywozili także piwo, co było dobrą rzeczą, ponieważ na Tarawie Południowej panował na nie ogromny popyt. Od wielkiego dzwonu pojawiały się także ziemniaki, pomarańcze albo ser, ale trzeba się było naprawdę spieszyć, by je zdobyć, bo niektóre żony cudzoziemców zatrudnionych na lukratywnych posadach w organizacjach charytatywnych okazały się pozbawionymi sumienia sępami (tak, tak, dobrze wiecie, że o was mówię). Nazywaliśmy je żonami z Bonriki, bo tam mieszkały w swoich domach kategorii A. Tak czy siak, w społeczności I-Matang zawsze powstawało wielkie poruszenie, kiedy nadpływał statek, a po wyspie rozchodziły się plotki dotyczące smakowitości, jakie trafiły do zwykle pustych sklepów.

– W One-Stop rzucili brokuły! – Zawiadamiała mnie Sylvia, dzwoniąc z biura.

– Cicho. Nie tak głośno.

– Jedź zaraz!

Wskakiwałem na rower i pędziłem co sił po to tylko, żeby zobaczyć jedną z żon z Bonriki – które zwykle mówiły o miejscowych "ci czarni", były tępymi, nadętymi babskami i nigdy nie powinny wyjeżdżać ze swoich domków na przedmieściach Adelajdy – wychodzącą ze sklepu z całym transportem brokułów, ostatnim kilogramem ziemniaków, kilkoma ocalałymi pomarańczami i wszystkimi paczkami sera, który jeszcze nie zrobił się zielony. A ja po raz kolejny zostawałem z pustymi rękami, pieniąc się ze złości. Życzyłem im wszystkiego najgorszego.

Statek podtrzymywał nas przy życiu jeśli nie ładunkiem, to chociaż obietnicą i nadzieją. Zdarzało się, że na wyspie brakowało naprawdę podstawowych artykułów: ryżu, mąki czy oleju napędowego, ale zawsze wiedzieliśmy, że kiedyś, w przewidywalnej przyszłości, nadpłynie statek i pozwoli nam przetrwać. W międzyczasie liczyłem na niespodziewane okazje w naszym miejscowym sklepie, Angirota Store, który mimo skromnej siedziby był jedynym prywatnym przedsiębiorstwem w całości należącym do I-Kiribati. Pięciu I-Matang, zasiedziałych na Tarawie i ożenionych z miejscowymi kobietami, założyło własne interesy: sklep spożywczy One-Stop, sklep żelazny Betio Hardware, komis samochodowy, sklep Yamaha Motors i zakład malarski połączony z serwisem elektrycznym. Inne sklepy na atolu, poza Angirota Store, były spółdzielniami zarządzanymi przez państwo, a na półkach prędzej można było znaleźć zdechłego szczura niż coś jadalnego. Chociaż od czasu do czasu zdarzało mi się trafić na coś zdumiewającego w Nanotasi, na przykład wtedy, gdy całą ścianę zastawiono opakowaniami chusteczek zmiękczających do tkanin. Ciekawa rzecz, bo na Tarawie nie było automatycznych suszarek do bielizny. Ani jednej. Sprawdziłem.

Z kolei Angirota Store oferował siedem różnych kaset z nagraniem hitu La Macarena (doskonały argument przeciwko kapitalizmowi), ale na ogół podziwiałem u właściciela nastawienie "dajmy im to, czego chcą" – w Kiribati wręcz wywrotowe. Jednak możliwości Angirota Store w dziedzinie poprawiania warunków życia były ograniczone. Stała tam lada, za którą wykładano dostępne towary: tuńczyka w puszce, tuńczyka w puszce z sosem pomidorowym, peklowaną wołowinę w puszce, puszki z potrawką z kurczaka Ma-Ling Chicken Curry, suchary "okrętowe", napój energetyzujący Milo w proszku, mleko w proszku i masło orzechowe. Prawie identyczny prowiant można było znaleźć na dowolnym angielskim okręcie w połowie XIX wieku. Za ladą stała też lodówka ze szklanymi drzwiami, zawierająca puszki piwa marki Victoria Bitter, sok jabłkowo-żurawinowy w kartonach, mleko UHT i od czasu do czasu przywiędłą kapustę. Na drewnianych półkach osłoniętych siatką leżały bochenki słodkiego białego chleba. A poza kasetami z Macareną do kupienia były jeszcze inne muzyczne perełki: Techno Christmas, Melanesian Love Songs, Big Band Celebration i coś, co wyglądało na dzieła zebrane Wayne’a Newtona.

Moje zakupy zazwyczaj przebiegały podobnie. Sprzedawczyni tkwiła za ladą, rozłożona na kontuarze w pozycji, która przypominała mi szkolne lata, gdy zmożony nudą w klasie osuwałem się coraz niżej, by – zdarzało się – przysnąć z głową na ławce, dopóki nie trafiły mnie gąbka lub kawałek kredy, celnie rzucone przez nauczyciela. Wchodziłem do sklepu rześkim krokiem
i rzucałem serdeczne pozdrowienie Mauri, a sprzedawczyni z wysiłkiem dźwigała się do pionu, podnosząc brwi. W Kiribati angielski jest jednym z języków urzędowych, więc niezrażony powitaniem mówiłem dalej.

– Są dzisiaj jakieś owoce? Jabłka, pomarańcze, śliwki albo cokolwiek?

Brwi marszczyły się, co znaczyło "nie".

– A może jakiś chleb? Może bagietka albo żytni na zakwasie, albo wiejski ze słonecznikiem?

Na to ekspedientka marszczyła nos i kiwała głową w stronę półki, na której leżały bochenki bardzo lubianej przez wołki zbożowe bułowatej substancji, która na Tarawie uchodziła za chleb. Zapychacz żołądka. Potem pytałem o masło orzechowe i brwi podnosiły się z aprobatą. Sok jabłkowo-żurawinowy? Znowu brwi do góry. Już w domu nieodmiennie okazywało się, że sok jest od trzech miesięcy przeterminowany, a słoik z masłem orzechowym zawiera gratisowo również kolonię mrówek, zadomowionych w kleistej mazi. No cóż, sok zostawał wypity, mrówki wydobyte, wołki wydłubane z chleba, kanapka z masłem orzechowym zrobiona i zjedzona, a ja cieszyłem się z posiłku, który nie zawierał ani trochę ryby.

Jednak przeżycie dnia bez spożywania ryb było trudne. Prawie zawsze jedliśmy tuńczyka, zwykle bonito, ale najchętniej żółtopłowego. Półmetrowa ryba kosztowała około pięćdziesięciu centów, i to w celu jej zdobycia odbywałem moje wyprawy rowerowe. Ponieważ pedałowałem szybko i zawsze – naprawdę chciałbym to podkreślić – panował upał, po dotarciu do celu byłem zwykle spocony. Spocony nie tak, jak mieszkańcy półkuli północnej po sesji w swoich klimatyzowanych siłowniach, ale jak Humphrey Bogart w Afrykańskiej królowej; po prostu zlany potem. Wspominam o tym dlatego, że niełatwo jest, a raczej w ogóle się nie da jechać rowerem po drodze zapchanej świniami, kurczakami, pieszymi i minibusami, kiedy śliską od potu ręką trzyma się wielką rybę. Kobiety, u których kupowałem, miały świetną zabawę. Z początku nic nie wiedziałem o kupowaniu ryb i spędzałem mnóstwo czasu, chodząc od jednej przenośnej lodówki do drugiej, trącając rybie cielska palcem, przyglądając się oczom i obwąchując, co wywoływało u sprzedawczyń napady wesołości. Już to, że stałem tam spocony jak prosiak z powodu wysiłku fizycznego, rzeczy nie do pomyślenia w Kiribati, dowodziło, że jestem głupcem i zasługuję na wykpienie. Gdy zarzucałem im, że są tokonomo (nieznośne), śmiechom nie było końca.

Źródło: Pixelbay

Kiedy już wybrałem rybę, zapłaciłem i przekonałem się, że moja obecność na Tarawie przynajmniej dostarcza komuś rozrywki, wsiadałem na rower, trzymając tuńczyka garścią za ogon i chwiałem się niebezpiecznie, dopóki nie osiągnąłem wystarczającej prędkości, by jechać mniej więcej po linii prostej. W duchu szykowałem się na czekające mnie niebezpieczeństwa. Prawdziwie emocjonujące było przejeżdżanie obok głodnych, wychudzonych, parchatych i złych psów z wielka rybą dyndającą dokładnie na wysokości ich nosów. Trik polegał na tym, żeby jechać bardzo, bardzo wolno, jakby się skradając, zwłaszcza jeśli miało się do czynienia ze stadem. Pod żadnym pozorem nie należało nawiązywać z nimi kontaktu wzrokowego. I nigdy nie można było pozwolić, by wyczuły strach. Ta wiedza, niestety, nie była wrodzona. Straciłem trzy ryby, które przepadły w szczękach warczących demonów, zanim pojąłem, że stado głodnych psów będzie zawsze szybsze niż rowerzysta trzymający kierownicę jedną ręką, a w drugiej dzierżący rybę, którą wymachuje jak maczugą – taktyka skutkująca spektakularnymi niepowodzeniami, chociaż postronni obserwatorzy zwijali się ze śmiechu i zapewne wspominają moje wyczyny do dziś.

Gdy już bezpiecznie dowiozłem całą rybę do domu, zaczynałem przygotowania do kolacji. Najpierw odcinałem głowę. Potem ogon. Potem rozcinałem brzuch, zdejmowałem skórę i dzieliłem ciemne, krwawe mięso, szukając śladów pasożytów. Jeśli ich nie znalazłem, a byłem głodny, zjadałem czasem kawałek na surowo. Pozostawało pytanie, co zrobić z filetami. Jak je przyrządzić? Sylvia pewnie będzie pytać, czy majonez użyty do przygotowania sałatki z tuńczyka jest w ogóle zdatny do spożycia, zwłaszcza że data ważności minęła pół roku wcześniej. Wtykała nos do słoika i zastanawiała się: "Nie wiem, czy jest niedobry, bo się zepsuł, czy dlatego, że jest z Australii?". Do australijskiego majonezu żywiła zupełnie osobistą niechęć, ale jeśli substancja w słoiku nie była ewidentnie zjełczała, sałatka zostawała zjedzona. Gdy zdarzyło nam się wejść w posiadanie pomidorów, robiłem tortille, obsmażałem rybę na sucho i mieliśmy rybne tacos. Kiedy wreszcie zdołaliśmy wyhodować własny jogurt z bakterii jogurtowych, które zdesperowani I-Matang przekazywali sobie niczym świętą relikwię, smarowałem tuńczyka jogurtem i posypywałem proszkiem curry znalezionym w głębi szafki kuchennej. Jadaliśmy też tuńczyka smażonego ze zdobycznymi warzywami, przygotowanego na parze, smażonego konwencjonalnie na patelni, grillowanego, gotowanego i surowego. Jedliśmy nawet carpaccio z tuńczyka. Jedynym pytaniem, którego nie zadawaliśmy, było: "Co na kolację?". Aż do chwili, gdy…

Tuńczyki zniknęły. Przejechałem na rowerze przez całą Południową Tarawę w poszukiwaniu tuńczyka i nic. Nie było ani jednego, tylko koszmarna "słona ryba" i płetwy rekina. Zupełnie jakby zjawiła się jakaś ogromna sieć i zgarnęła wszystkie tuńczyki na wodach wokół Tarawy. Ponieważ tak właśnie się stało. Koreańskie trawlery zebrały się na lagunie, by przeładować złowione ryby na ogromne statki-bazy, a kiedy tylko pozbyły się ładunku, ruszyły opróżniać morze w okolicy Maiana i Abaiang, na łowiskach zaopatrujących Tarawę. Widziałem je z okien naszego domu, wielkie machiny o przemysłowych sylwetkach, jakie ostatnio oglądałem u wybrzeży Stanów Zjednoczonych. Można sobie tylko wyobrażać, jak niebezpieczny jest ich kilwater dla małych czółen. Oczywiście rząd Kiribati wyraził ubolewanie. Strefa ekonomiczna Kiribati, w której obrębie mogą łowić trawlery, to prawie trzy i pół miliona kilometrów kwadratowych oceanu, ale pozwolono im łowić akurat na pięćdziesięciu kilometrach kwadratowych żywiących połowę ludności kraju – piękny przykład nieudolności i korupcji władz państwowych. Sprzedawczynie ryb siedziały przygnębione. Teraz przynosiły tylko po kilka ryb z rafy albo z laguny – to było wszystko, co udawało się złowić ich mężom, braciom i ojcom. Wszystkie ryby żyjące na głębokiej wodzie, które można było jeść bez obaw, trafiły do sieci Koreańczyków. W zwykłych okolicznościach dawaliśmy jakoś radę przetrwać złe chwile, gdy niefart mieszał się z głupotą i złą wolą, ale akurat wtedy było inaczej. Albowiem podczas tych kilku tygodni bez tuńczyków wydarzyło się nieszczęście o rozmiarach apokalipsy, które wystawiło na próbę nasze możliwości przeżycia. Zabrakło piwa.

To było straszne. Życie na Tarawie Południowej zależało od piwa, ponieważ zdecydowana większość męskiej populacji miała – jakby to mógł określić ktoś krytyczny, drobiazgowy i negatywnie nastawiony – problem alkoholowy. W piątki, kiedy ludzie dostawali wypłatę, nie dało się w ogóle jeździć samochodem po Tarawie, nie tylko dlatego, że wszyscy kierowcy byli pijani, ale przede wszystkim dlatego, że spora część mieszkańców płci męskiej leżała pokotem na drodze, kompletnie znokautowana alkoholem. W takie wieczory wiele się działo i pilnowałem, żeby zawsze mieć na podorędziu duży nóż. Teraz lepiej rozumiałem nastawienie Kate do Tarawy. Dach naszego domu był w wielu miejscach podziurawiony – pamiątki po próbach włamania. Większość żaluzji w naszych oknach była uszkodzona przez podglądaczy, którzy wsuwali patyk do środka i po cichu rozchylali zasłonki. Teraz, kiedy ja, mężczyzna, zamieszkałem w domu, takie rzeczy nie zdarzały się często, ale bywało, że wychodząc wieczorem na papierosa, zastawałem pod naszym oknem jakiegoś kretyna wpatrującego się w Sylvię, która czytała książkę. Strasznie mnie to wkurzało i często zaczynałem gonić intruza, wściekle rzucając kamieniami i wywrzaskując przekleństwa; nie miałem jednak szans w klapkach dogonić zboczeńca, który uciekał boso. Nikt nie ośmieliłby się zachować w ten sposób przy domu należącym do I-Kiribati, ale I-Matang nie chroniły obyczaje ani przynależność rodzinna czy klanowa. Zazwyczaj próbowałem dopaść bydlaka, lecz gdy orientowałem się, że mam do czynienia z pijanym, cofałem się cichcem do domu, ryglowałem drzwi i łapałem za maczetę. Na trzeźwo mężczyźni I-Kiribati są zwykle nieśmiali, łagodni i życzliwi, jednak po alkoholu coś w nich pęka (zapewne rozum) i facet z Kiribati staje się najbardziej przerażającą postacią na Oceanie Spokojnym.

Cudzoziemcy na ogół sądzą, że spośród pacyficznych wyspiarzy to Samoańczycy bywają niebezpieczni. Jeśli jednak zapytacie tubylca, od razu wam powie, że najgroźniejszym, najokropniejszym i najbardziej przerażającym mieszkańcem tutejszych wysp jest pijany I-Kiribati. Istnieje nawet specjalne słowo określające stan, kiedy pod wpływem alkoholu mężczyzna I-Kiribati traci rozsądek i wszelkie zahamowania: koko. Termin ten moim zdaniem dobrze oddaje istotę rzeczy. W dni wypłaty zawsze przybierałem swoją najgroźniejszą minę i upewniałem się, że Sylvia nie zapomniała wziąć sprawnego spreju z gazem pieprzowym. Psy w sąsiedztwie miały w takie dni dużo roboty.

Pomijając jednak nadużycia, całkiem lubiłem swobodną, wyluzowaną, a-może-by-tak-jeszcze-jedno-piwo atmosferę na Tarawie. Była tak różna od sztywności panującej w północno-zachodnich dzielnicach Waszyngtonu. Urzędnicy państwowi w Kiribati w niczym nie przypominali waszyngtońskich formalistów. Podczas jakiegoś przyjęcia spytałem na przykład ministra zdrowia, dlaczego w Kiribati papierosy są takie tanie (obaj trzymaliśmy w jednej dłoni papierosa, a w drugiej – puszkę piwa).

– Bo inaczej ludzie nie mogliby sobie na nie pozwolić – odparł. Ta odpowiedź bardzo mi się spodobała. Na zakończenie tego samego przyjęcia wiceminister zdrowia, lekarz z wykształcenia, a polityk z usposobienia, nalegał, żebyśmy zabrali kilka piw na drogę powrotną (samochodem) do domu.

– Ja zawsze zabieram na drogę coś do picia – mówił, machając nam na pożegnanie.

Niektórzy na pewno się oburzą, ale wydaje mi się, że kiribatyjskie nastawienie ("a czemu by nie?") odzwierciedla pewien rodzaj radości życia. Tak czy siak, codzienne spożycie kilku puszek victoria bitter stało się wkrótce niezbywalnym elementem mojej życiowej satysfakcji. Być może dlatego, że z pochodzenia jestem trochę Holendrem, a trochę Czechem, więc upodobanie do piwa mam we krwi, ale również dlatego, że niezwykle przyjemnie jest popijać piwo z ukochaną osobą, siedząc na rafie koralowej i oglądając najwspanialsze zachody słońca na świecie. Poza tym piwo jest zazwyczaj wolne od pasożytów i dostarcza sporo kalorii, czyli ma dwie cechy bardzo użyteczne na Tarawie. Możecie więc sobie wyobrazić moją rozpacz, kiedy poszedłem
do Angirota Store po sześciopak i stanąłem twarzą w twarz z przeraźliwie pustą lodówką.

Źródło: Fotolia

Bia? – spytałem z nadzieją w głosie, używając kiribatyjskiego określenia na piwo, brzmiącego mniej więcej tak jak australijskie.

Akia – usłyszałem w odpowiedzi. Jest to jedno ze słów występujących na wyspie najczęściej i można je z grubsza przetłumaczyć jako "nie ma". Zdanie "Akia te bia" jest chyba najokropniejszą wypowiedzią, jaką słyszałem w Kiribati. Właściciel sklepu, Buorere, wielki facet z najbardziej odjechanymi bokobrodami na południowej półkuli, był tak samo wstrząśnięty jak ja. Będąc jedynym rodzimym kapitalistą na atolu, zdawał sobie oczywiście sprawę, jak brak piwa wpłynie na jego zarobki.

– Co się stało? – spytałem.

– Kiritimati – stęknął gniewnie. – Wysłali całe piwo na Kiri- timati.

Wyspa Kiritimati leży mniej więcej trzy tysiące kilometrów na wschód od Tarawy. Wydawało się mało prawdopodobne, by jej mieszkańcy mieli zamiar odesłać piwo. To była jedna z wpadek jakże typowych dla życia w Kiribati: cały transport piwa na Tarawę zostaje omyłkowo wysłany gdzieś na peryferie. Bez skrupułów porzuciłem lojalność wobec Angirota Store i ruszyłem na poszukiwanie piwa w pozostałych sklepach na wyspie. Przecież rząd musi mieć jakieś rezerwy, dobrze strzeżone i przechowywane na czarną godzinę taką jak ta. Słyszałem jednak tylko: "Akia te bia", raz za razem. Najwyraźniej trzeba było zmienić strategię.

Pojechałem więc do hotelu Otintaii, gdzie w piątkowe wieczory zbierali się na popijawy europejscy i australijscy wolontariusze.

Akia.

Sytuacja robiła się poważna. Gdzieś musi być chociaż trochę, pomyślałem. Tarawa bez piwa wydawała się nie do pojęcia. Życie straci wszelki sens.

– Sprawdziłeś w Betio Saloon? – spytała Sylvia.

Zanim przyjechaliśmy na Tarawę, nie przepadała za piwem, ale po kilku miesiącach spędzonych na wyspie przystosowała się do miejscowych zwyczajów. Sześciopak to była dla niej drobnostka. No dobra, trochę przesadzam – ale zaczęła lubić piwo, i chociaż nie przejęła się nagłym niedostatkiem tak jak ja, bez wątpienia również w jej oczach zniknięcie z Tarawy piwa ujmowało urody wyspiarskiej egzystencji. Miała rację – jeśli gdzieś na atolu znajdowały się zapasy piwa, to z pewnością w barze Betio Saloon, jednoizbowej szopie z blachy falistej w samym środku Betio, gdzie trafiali co bardziej zdeprawowani I-Matang.

– Stary, prawdziwa, kurwa, tragedia – oznajmił Big John, jeden z właścicieli.

Akia. Prawdziwa tragedia, przytaknąłem.

– Musimy ściągnąć trochę samolotem – powiedział.

Big John, który mieszkał na Tarawie od ponad dwudziestu lat, był człowiekiem czynu. Patrzyłem na niego z podziwem. Wkrótce cała wyspa mówiła już o Johnie, który przy swoim wzro ście ponad metr dziewięćdziesiąt pięć górował nad wszystkimi mieszkańcami w okolicy. "Big John ściągnie trzysta skrzynek z Nauru".

Czekaliśmy. Musiało minąć pięć tygodni, zanim piwo powróciło na Tarawę za pośrednictwem maksymalnie obciążonego samolotu Air Nauru. To były trudne dni. Owszem, panował spokój, ale nic nie mogło ukoić melancholii abstynenckiego wieczoru. Nad miską ryżu, z której wyciągała wołki zbożowe, Sylvia mówiła znienacka, tak sobie:

– Awokado.

Nie znosiłem, gdy tak robiła, bo od razu tyle bolesnych wspomnień przychodziło mi do głowy.

– Jagody – odpowiadałem.

– Bajgle.

– Z wędzonym łososiem i serkiem śmietankowym.

– Zupa z porów.

– Szparagi.

– Oliwki.

– Risotto.

– Sałatka. Prawdziwa sałatka.

– Stek. Średnio wysmażony.

– Piwo.

– Heineken.

– Bitburger.

– Pilzner.

– Duvel. Westchnienie.

– Jeszcze ryżu?

Książka "Życie seksualne kanibali" ukazała się 14 czerwca 2017 roku nakładem wydawnictwa W.A.B

Książka "Życie seksualne kanibali" ukazała się 14 czerwca 2017 roku nakładem wydawnictwa W.A.B

Źródło: materiały promocyjne