Jacek Marczewski, Agencja Gazeta

Morderstwa, krwawe intrygi, śmiertelne wypadki. Co najmniej 17 osób straciło życie na krótkim odcinku warszawskiego Kanału Żerańskiego w ciągu ostatnich 20 lat. Najgłośniejszy był mord na maturzyście Tomku Jaworskim. Chłopak został spalony i zakopany nad akwenem. Nie brakuje innych, do dziś nierozwikłanych zbrodni. - To idealne miejsce dla przestępców i samobójców - mówi kryminolog prof. Brunon Hołyst.

Jeszcze kilka lat temu brzeg Kanału Żerańskiego w rejonie warszawskiej dzielnicy Białołęka był dziki i niezamieszkany. Teraz jedno za drugim wyrastają tu duże osiedla ze słowami "riviera" i "marina" w nazwie. Za ziemię w tej okolicy deweloperzy daliby się pokroić. Wzdłuż akwenu ciągnie się popularny szlak rowerowy. Od roku kursuje prom, który wozi turystów nad Zalew Zegrzyński. Ale równie dobrze można by tu zorganizować rejsy "szlakiem zbrodni". Osoby płynące promem, a nawet okoliczni mieszkańcy, nie mają bowiem pojęcia, że mijają miejsce śmierci wielu osób, które zginęły w rejonie kanału.

"Słychać morderców krzyki"

- Dobij mnie – powiedział do jednego ze swoich oprawców 19-letni Tomek Jaworski. Chwilę później zmarł. Niełatwo znaleźć miejsce, gdzie doszło do tej zbrodni. Od czasu, gdy mordercy przywieźli nad Kanał Żerański skatowanego chłopaka, minęło właśnie 20 lat. Samochodowa nawigacja prowadzi przez rejon licznych przedsiębiorstw i hal. W pewnym momencie mijam znak "droga prywatna" i szlaban. Korzystam z okazji, że jest otwarty i podjeżdżam do krańca drogi. Ktoś wcześniej zrobił dziurę w ogrodzeniu, dzięki czemu mogę przejść nad brzeg kanału. Wzdłuż ciągnie się piaskowa droga, z której korzystają wędkarze i biegacze. Wreszcie widać wąską zaśmieconą ścieżkę. Skręcam w nią i nagle spośród drzew wyłania się duży obelisk.

Autor: Magda Kazikiewicz

Źródło: WP.PL

"Przeżyłem tylko 19 lat, bo tu, nocą 14 czerwca 1997 roku, odebrano mi ziemskie życie. Choć wyschła ziemia z krwi potoku, wciąż słychać morderców krzyki. Ale to ja zwyciężyłem i trzymam w ręku księgę wyroków – Tomek Jaworski" – czytam na obelisku, który rodzina postawiła na miejscu zbrodni. Początkowo lokalne władze nie chciały się zgodzić na taki sposób upamiętnienia ofiary morderstwa. Próbując zniechęcić do tego rodzinę przekonywały, że będą się tu gromadzić... sataniści.

20 lat temu było to idealne miejsce, by pozbyć się zwłok. Hal i biurowców jeszcze nie było. Przeważały łąki, a brzeg kanału był gęsto zadrzewiony. Nic dziwnego, że nikt nie zauważył osób, które przyjechały samochodem ze skatowanym nastolatkiem.

Katowali 20 godzin

Był piątek, 13 czerwca. Tomek Jaworski, świeżo upieczony maturzysta, właśnie zaliczył pierwszy egzamin na wymarzone studia architektonicznie na Politechnice Warszawskiej. Zadzwonił do ojca, by pochwalić się, że dobrze mu poszło. Bardzo się z tego cieszył. Wieczorem poszedł z grupą 30 znajomych świętować na polanie w Lesie Młocińskim. Mieszkańcy stolicy często organizują tu ogniska i grille.

Przed północą imprezę zakłóciła grupa pijanych mężczyzn, którzy zaczęli atakować młodzież kijami bejsbolowymi. Spośród uciekających maturzystów złapali Tomka Jaworskiego. Szukali mężczyzny, który chwilę wcześniej uszkodził ich samochód i liczyli na to, że chłopak go zna. Bili go bardzo mocno. Na jego głowie złamali kij bejsbolowy. W sądzie świadkowie zeznali, że Tomek błagał: "Przestańcie! Nie bijcie, nic wam nie zrobiłem! Oddam wam wszystko!".

Tomek Jaworski

Tomek Jaworski

Źródło: PAP

Potem wrzucili go do bagażnika fiata i odjechali. Trzem mężczyznom przewodziła 24-letnia kobieta. To do jej mieszkania na warszawskim Bródnie zawieźli porwanego maturzystę. By wyciągnąć z niego nazwisko mężczyzny, który uszkodził ich samochód, przywiązali go kablem do kaloryfera i przez 20 godzin katowali, obcinali mu włosy, przypalali lokówką. - Piją, jedzą, oglądają telewizję, spółkują ze sobą, wyjeżdżają na zmianę do domu. Po prostu się bawią. Bo dla nich to, co się dzieje w mieszkaniu, jest po prostu rozrywką - mówiła sędzia, odczytując wyrok.

Gdy uznali, że Tomek zna ich twarze i będzie potrafił wskazać miejsce przetrzymywania, podjęli decyzję, by go zamordować. – Z niego już nic nie będzie – stwierdziła Szymańska. W wyroku sędzia stwierdziła, że to ona zaplanowała i kierowała zbrodnią. Kazała przynieść nóż, benzynę i kupić sznurek. Ok. godz. 22 Monika Szymańska, Tomasz K. i Marek Sz. zaciągnęli skatowanego Tomka do samochodu. Był bez butów, bo jego ubranie było całe we krwi, więc zarzucili na niego koszulę kobiety. Oprawcy bali się, że to zwróci czyjąś uwagę.

"Wyrwaliśmy chwasta"

Pojechali nad Kanał Żerański. Mężczyźni ruszyli do lasu, w samochodzie została Szymańska z Tomkiem. Uspokajała go, zagadywała. W tym czasie jej kompani kilkadziesiąt metrów od drogi kopali mu grób. Według sądu to Szymańska poleciła Tomaszowi K., by zabił chłopaka. Gdy zaprowadzili go na miejsce, ledwo trzymający się na nogach Tomek Jaworski wydusił: "dobij mnie". Mężczyzna zadał mu cztery ciosy nożem w okolice serca. Szymańska sprawdziła jeszcze, czy Tomek żyje i nadepnęła butem na jego ciało. Gdy usłyszała rzężenie, stwierdziła: - To zawsze tak po nożu. - Musieliśmy go zaj...ć, bo gdybyśmy tego nie zrobili, to by nas wydał - przekonywała swoich kompanów. Ciało chłopaka oblali benzyną, podpalili, a następnie zakopali.

Początkowo policja miała zlekceważyć sprawę zniknięcia maturzysty, przekonując jego zaniepokojoną matkę, że pewnie upił się i śpi u dziewczyny. Drugiego dnia po zaginięciu poszukiwania jednak ruszyły.

Jeden z oprawców Marek Sz. przyznał się koledze Robertowi W., który na początku brał udział w znęcaniu się nad Tomkiem, że chłopak nie żyje. - Wyrwaliśmy chwasta - stwierdził. W tym czasie dzięki pomocy świadków policja ustaliła, że na polanie maturzystów atakował m.in. mężczyzna o pseudonimie "Biały". Poszukiwanym okazał się Robert W., który sam zgłosił się na komendę.

Funkcjonariusze ustalili, że ostatnie dni spędził w mieszkaniu Moniki Szymańskiej. Pojechali do niej. Na miejscu zaskoczyło ich, że mimo brudu w mieszkaniu, podłoga jest wyjątkowo czysta. W piwnicy znaleźli dywan z plamami i włosami. Po kilku dniach badania potwierdziły, że należały do Tomka Jaworskiego.

W trakcie przesłuchań zatrzymanych osób policja ustaliła miejsce, gdzie wywieźli Tomka. - Rozpoznaliśmy je łatwo po świeżo ruszanej ziemi. Kryminalni kopali przez pół godziny. Im głębiej, tym silniejsza była woń benzyny. W pewnej chwili zobaczyliśmy kawałek dżinsów. Chłopaki odłożyli łopaty i żeby nie uszkodzić ciała, dalej odgrzebywali gołymi rękami… Kiedy ukazały się zwłoki chłopca, z przerażenia znieruchomieliśmy... Chłopiec miał całkowicie zniekształconą twarz, ogoloną głowę, kilka ran kłutych klatki piersiowej i częściowo spalone spodnie – mówiła "Miesięcznikowi Policja 997" Grażyna Biskupska, dziś już emerytka policyjna, wówczas komisarz w wydziale dochodzeniowym komendy rejonowej na warszawskim Żoliborzu.

Monika Szymańska (z prawej)

Monika Szymańska (z prawej)

Autor: Adam Urbanek

Źródło: PAP

Rok później, ruszył proces. Na ławie oskarżonych zasiadło dziewięć osób. Monice Szymańskiej, Tomaszowi K. i Markowi Sz. postawiono zarzut zabójstwa, pozostałym sześciu m.in. udział w rozboju, uprowadzenie i niepowiadomienie o zabójstwie. Podczas rozpraw sądowych kobieta nie okazała żadnej skruchy. Nawet wiele lat po zbrodni przekonywała, że próbowała ratować Tomka i padła ofiarą kolegów. Powołani przez sąd biegli psychologowie określili ją jako osobę o ponadprzeciętnej inteligencji i silnej, dominującej osobowości. – Ona, zdaniem sądu, jest mózgiem tej akcji – mówiła sędzia.

Szymańska i Tomasz K. zostali skazani na karę dożywotniego więzienia, Marek Sz. na 25, a Robert W. na 12 lat więzienia za udział w porwaniu. Został zwolniony po 10. Po wyjściu na wolność zgwałcił 14-latkę.

Uzasadniając wyrok, sędzia Małgorzata Mojkowska powiedziała: – Żadna zbrodnia nie znajduje uzasadnienia, ale takie nagromadzenie okrucieństwa, wyrachowania i bezprzykładnego bestialstwa zasługuje na potępienie szczególne.

- Nie powiem, że mam koszmary w związku z tym, bo nie mam. Tomek śnił mi się nieraz i zawsze żywy. Bo takim go pamiętam. Dwa sny z nim miałam całkiem niedawno, kiedy ściągnęłam akta do wglądu. Jakaś łąka, dużo zieleni. Nie śni mi się smutny, tylko uśmiechnięty - mówiła kilka lat temu w rozmowie z "Polityką" Szymańska.

Grób pod dębem

Nad brzegiem Kanału Żerańskiego wzdłuż ulicy Krzyżówki w ostatnich latach wyrosły dwa nowoczesne osiedla. Ich mieszkańcy przyzwyczaili się już do widoku rozłożystego dębu obwieszonego maskotkami, złotymi wstążkami i lampkami choinkowymi. Ale ludzie, którzy pierwszy raz tamtędy przechodzą, zatrzymują się i pytają: - To grób? Człowieka chyba nie można pochować w takim miejscu.

Autor: Magda Kazikiewicz

Źródło: WP.PL

Pod drzewem zbudowano prowizoryczny grobek. Jest mały drewniany krzyż, a płonące znicze osłaniają od wiatru i deszczu betonowe płytki. Są tam rozrzucone cukierki, obok siedzi pluszowy miś, samochód i wiele innych zabawek. Próbowałam się skontaktować z osobą, która zapala znicze i zostawia zabawki. Mimo kilku próśb o kontakt, nikt się nie odezwał. "Grobek" często odwiedza mężczyzna. Ma około 50 lat. Przyjeżdża na rowerze. Filmuje okolicę, robi zdjęcia. Nie sposób nawiązać z nim jednak rozmowy. Sprawia takie wrażenie, jakby nie rozumiał, co się do niego mówi.

Co tu się wydarzyło? Zabawki wskazują, że mogło tu zginąć dziecko. Wśród wszystkich przypadków śmierci w tej okolicy z ostatnich lat, jest jedna taka historia. W pierwszych dniach sierpnia 2008 roku przez Warszawę przeszła potężna nawałnica. Przy ul. Płochocińskiej, która biegnie wzdłuż Kanału Żerańskiego, 15-letnia Iwona D. pomagała ojcu przy sprzedaży owoców i warzyw. Gdy rozpętała się burza, schronili się przed deszczem i wiatrem w zaparkowanym w pobliżu samochodzie. Na auto spadł jednak duży konar topoli. Dziewczynka w krytycznym stanie trafiła do Szpitala Bródnowskiego. Przeszła operację mózgu. Nie przeżyła. "Rodzice czuwający pod szpitalna salą szaleli z rozpaczy. Matka w szoku prosiła rodzinę, by zaniosła dziewczynie buciki. Ojciec upadł na podłogę, płakał i po prostu krzyczał z bezsilnego bólu" - pisał wówczas "Super Express".

"Bo cię, k..., nie lubię"

Równo 17 lat temu nad Kanałkiem Żerańskim doszło do głośnej w tamtym czasie zbrodni. Danuta D. zgłosiła na policję zaginięcie swojego 24-letniego syna Marka. Mężczyzna zaginął pod koniec czerwca 2000 roku. Jego 20-letnia żona Karolina D. twierdziła, że się pokłócili i wyrzuciła go z domu. Danuta D. nie wierzyła w jej historię i wielokrotnie zgłaszała sprawę policji. Po kilku miesiącach nad Kanałem Żerańskim znaleziono szkielet mężczyzny. Badania DNA potwierdziły, że to zaginiony Marek D.

Prokuratura odtworzyła jego ostatnie tygodnie życia. Mężczyzna poznał swoich zabójców, gdy pojechał łowić ryby nad Kanał Żerański. Jego żona związała się z jednym z nich - Dariuszem M. - i namówiła kochanka, by zabił jej męża. 27 czerwca 2000 roku wieczorem mężczyźni namówili Marka D. na wspólne wędkowanie. Dariusz M. kilkukrotnie wbił mu nóż w okolice serca, a Mariusz S. roztrzaskał głowę kamieniem. Gdy mężczyzna wiedział już, co go spotka, zapytał: dlaczego robią mu krzywdę. "Bo cię, k..., nie lubię" - zeznał w śledztwie Mariusz S.

Po morderstwie mężczyźni spotkali się z Karoliną D. Spalili swoje ubrania. - Darek opowiedział Karolinie z detalami, jak go zabiliśmy. Przyjęła to bez emocji. Na nim też nie zrobiło to wrażenia. To było dla niego coś zwykłego, jak przekroić chleb. Ja byłem przerażony - mówił Mariusz S. Tylko on przyznał się do udziału w zabójstwie. Dariusz M. i Karolina D. zaprzeczają. Morderstwo dobrze zaplanowali. Od kilku tygodni dosypywali mężczyźnie psychotropów do jedzenia, by jego bliscy uznali, że brał narkotyki.

Autor: Jacek Marczewski

Źródło: Agencja Gazeta

Sąd skazał Karolinę D. na 15 lat więzienia, Dariusza M. na 25, a Mariusza S. na 7. - Jako jedyny przyznał się do udziału w zbrodni i opowiedział o niej. Obciążał nie tylko współsprawców, ale i siebie - mówiła w uzasadnieniu wyroku sędzia Agnieszka Zakrzewska. Sędzia podkreśliła, że niewiele brakowało, by skazani uniknęli kary. - Tylko serce matki i wyjaśnienia Mariusza S. spowodowały, że znaleźli się w sądzie – mówiła.

Mimo wyroku skazującego miłość Dariusza M. do Karoliny D., która namówiła go do zbrodni, nie osłabła. "Bez ciebie konam jak kwiat podczas suszy" – pisał do niej zza krat. Nie otrzymał odpowiedzi.

"Który następny?"

Na betonowym brzegu z daleka widać biały krzyż. Został namalowany niemal 17 lat temu, w grudniu 2000 roku. Dwa miesiące po śmierci Damiana. Ktoś dopisał pod nim czarnym sprayem: "Który następny?". Kanał Żerański to popularny szlak kajakowy. Pływają amatorzy, ale i wioślarska kadra Polski.

Autor: Magda Kazikiewicz

Źródło: WP.PL

22-letni Damian Świerczyński, kajakarz Klubu Sportowego Spójnia Warszawa, członek młodzieżowej kadry olimpijskiej Ateny 2004, pływał tędy regularnie. Wędkarze zaczepiali go kilkukrotnie. Raz jeden z nich trafił go kamieniem, bo chłopak miał mu płoszyć ryby. W październiku 2000 roku Damian miał kolejny trening. - Przepłynęliśmy około 700 metrów. Ja bliżej brzegu, Damian dalej. Gdy skręciliśmy w stronę Zegrza, usłyszeliśmy: "Gdzie płyniecie! Wody wam za mało skur..., spierd..." – mówił wówczas "Gazecie Wyborczej" Krzysztof Foltyn, najlepszy przyjaciel Damiana. - Dziadku, co się rzucasz? Sam spier... – miał krzyknąć Damian.

Wywiązała się kłótnia. Kajakarz podpłynął do brzegu, na którym łowił ryby 75-letni Feliks S. Mężczyzna wyciągnął scyzoryk. Kolega Damiana krzyknął: "On ma nóż". Chłopak nie zdążył uciec. Otrzymał dwa ciosy. Razem wpadli do wody. Kajakarzowi udało się wyjść na brzeg, ale mocno krwawił. Zmarł na stole operacyjnym.

Feliks S. w trzecim procesie został skazany na 3,5 roku więzienia. Nie trafił za kraty, ponieważ sędzia orzekła nadzwyczajne złagodzenie kary. Sąd uznał, że wędkarz przekroczył granice obrony koniecznej. We wcześniejszym procesie mężczyzna został uniewinniony. Od początku nie przyznawał się do winy i przekonywał, że kajakarze go zaatakowali.

W ustnym uzasadnieniu wyroku sędzia Przemysław Filipkowski powiedział, że żadna ze stron tragedii nie miała racji. Podkreślił, że S. nie powinien był wyzywać kajakarzy, a Damian nie powinien był wysiadać z kajaka. - S. nie powinien był chować noża, a potem nim uderzyć. Gdyby Damian pozostał w kajaku, do zdarzenia by nie doszło - mówił sędzia, dodając, że zamiarem kajakarza z pewnością nie było zabójstwo, ale zapewne "naruszenie nietykalności cielesnej" wędkarza.

Autor: Jacek Marczewski

Źródło: Agencja Gazeta

Zamordowany wisielec

Jak wynika z danych policji oraz archiwów gazet, w ostatnich 20 latach w rejonie Kanału Żerańskiego na terenie Białołęki zginęło w różnych okolicznościach co najmniej 17 osób. W lipcu 2002 roku nad brzegiem znaleziono wisielca. Samobójstwo zostało jednak upozorowane, o czym świadczyła rana postrzałowa. Rok później podczas bójki między pracownikami pobliskiej elektrociepłowni Żerań a wędkarzami zginął jeden z nich. W 2007 r. na kanale awaryjnie lądowała awionetka. Pilot nie zdołał dopłynął do brzegu i utonął.

W 2012 roku na budowie osiedla przy ul. Krzyżówki 28 w jednym z baraków z wychłodzenia zmarł mężczyzna. Rok później w kanale ciepłowniczym, który ciągnie się wzdłuż Kanału Żerańskiego, znaleziono zwłoki kobiety. Zimą jest to miejsce, w którym ogrzewają się bezdomni. Z kolei w 2014 roku policja wyłowiła zwłoki Agnieszki G. 27-latka zaginęła po tym, jak opuściła pobliski ośrodek MONAR-u.

Zagadkę licznych zgonów nad Kanałem Żerańskim rozwiązuje kryminolog. Prof. Brunon Hołyst uważa, że przestępcy nieprzypadkowo wybierają okolice Kanału Żerańskiego. - Połączenie wody i lasu, dzikiej przyrody to bardzo dobre miejsce dla osób, które chcą popełnić przestępstwo. Wybierają często tereny zalesione, na uboczu, poza obserwacją ludzi. Tu łatwo ukryć zbrodnię, ciało. Zbiorniki wodne przyciągają przestępców. Mówi się, że oko odpoczywa, gdy patrzy na zieleń, ale woda wywołuje u jednych agresję, a u innych zachowania depresyjne. Stąd też często samobójcy są znajdowani w takich okolicach - mówi prof. Hołyst.