Kobiet w Stoczni Gdańskiej nie brakowało. Ich historie do dziś poruszają, Magda Drozdek, WP.PL

W stoczni, kochanie, zaczęłam pracować w 1962 roku. Fajna to była robota, ale ciężka – powiedziała mi Halina. Razem z mężem przed laty pracowała w Stoczni Gdańskiej. Podobnie jak setek innych kobiet, które tam harowały, i jej historia mogłaby łatwo przepaść. Sprzątały, projektowały, spawały, pracowały w magazynach i przy wykończeniu statków. Wdychały azbest, chorowały, rodziły praktycznie na wydziałach. Dziś dla wielu mogą być prawdziwymi bohaterkami.

Wszystko zaczęło się od jednego spotkania. Rok temu Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku zorganizował spotkanie z byłymi pracownicami Stoczni Gdańskiej. Poszłam posłuchać. Wyszłam oszołomiona. Kilkanaście kobiet pewnie po raz pierwszy miało okazję opowiedzieć publicznie o tym, co przeżyły w stoczni – największym zakładzie w Gdańsku, historycznym dziś miejscu, które pewnie wielu kojarzy się dziś tylko z Lechem Wałęsą. O mężczyznach nikt nie mówił – było za to o kobietach. Sprzątaczkach, traserkach, izolatorkach, przodowniczkach pracy i matkach chrzestnych statków. I tak zaczęła się długa historia…

Igły przymarzały nam do palców

Zaczynałam jako suwnicowa. Zakład przyjmował tysiące osób. Robiłam swoje na suwnicy, potem brałam sobie na górę szydełko i kończyłam sweter dla syna. Gdy zaszłam w kolejną ciążę, wysłali mnie do rozdzielni kart. Mąż był zachwycony i myślał, że ja tam wrócę po porodzie. A w życiu! Ja izolatorką chciałam być.

Autor: Magda Drozdek

Źródło: WP.PL

Łatwa to praca nie była. Nieraz zdarzało się, że igły przymarzały nam do palców. Rękawiczki obcinałyśmy, żeby lepiej się robiło. Chuda byłam, więc dziewczyny wysyłały mnie w te najmniejsze kąty. Kiedyś musiałam wcisnąć się między rury. A panowie w międzyczasie zamontowali te brakujące, przez które się przeciskałam. Nie miałam jak się wycofać i wyjść. Chyba wtedy zaczęły się u mnie problemy z klaustrofobią.

Nikt nie dostrzegał tego, w jakich warunkach pracujemy. Wszyscy mówili tylko o tym, ile zarabiamy. Wiesz, to dopiero Anna Walentynowicz o nas zawalczyła. Dzięki niej zakład zaczął interesować się naszym zdrowiem. Nawet o tym nie wiedziałam. Dopiero po jej śmierci ktoś mi to powiedział. Ona się osiągnięciami nie afiszowała. Robiła swoje. Dzięki niej jeździłyśmy do sanatorium.

Ale co tu opowiadać… Byłyśmy młode. Człowiek nie zdawał sobie sprawy, jak ciężko pracował.

- Ula, izolatorka.

Gdańsk walczy, a ty śpisz?

Dużo się działo. Powiem pani, brałam czynny udział w wydarzeniach z 1989 roku i to przez kilka dni.

Razem z Urszulą byłyśmy na kursie nowej izolacji na terenie stoczni. Było koło 9. O tej porze zawsze schodziłyśmy na śniadanie. Ktoś zaczął krzyczeć, że strajk jest i żeby się szybko zbierać. Akurat robiłyśmy izolację. Miałyśmy w rękach wiaderka ze smarem. "Kibelki" - tak to nazywałyśmy. I z tymi kibelkami poszłyśmy na Gdańsk. Przez całą Zwycięstwa. Tysiące ludzi, tysiące stoczniowców.

Autor: Magda Drozdek

Źródło: WP.PL

Mieszkałam z taką Ireną. Przychodzę do domu i mówię: "Irena! Gdańsk walczy, a ty śpisz?!". Odpowiedziała: "Dobra, Barbara. Idę". Jeszcze wychodząc, wzięłyśmy benzynę do zapalniczek. Ja wróciłam o 2 w nocy, ona nie. Złapali ją. Podstawili samochody i jak ludzie czekali na SKM w stronę Tczewa, to milicjanci ich wszystkich wyciągali i pakowali do samochodów. Ja byłam cwana. Nie dałam się. Irenka się dała. Wypuścili ją po tygodniu. Potem mówiła mi, że głupia była, że dała się namówić. Ja jej na to, że głupia była, bo dała się złapać.

Nie wspominam dobrze pracy w stoczni, bo to była ciężka robota. Z dzisiejszym rozumem nigdy bym się tego nie podjęła. Ale przyjechałam tu z Aleksandrowa Kujawskiego. Mój brat mieszkał w Gdańsku, skończył Conradinum i pracował w stoczni. Któregoś dnia mówi do mnie tak: "Barbara, gdzie chcesz pracować? Na produkcji, na statku i zarabiać więcej, czy chcesz iść do magazynu, do narzędziowni?". Młoda dziewucha byłam. 20 lat jeszcze nie miałam. Na początku pociągały mnie zarobki i perspektywa, że zawsze można się przenieść. Ale sama praca – bardzo ciężka. Robiłyśmy w tych ciasnych tunelach, wciskałyśmy się między blachy. Byłam wtedy jedną z młodszych – starsze koleżanki mnie wpychały w najmniejsze dziury. Później, po 15 latach, to ja robiłam to młodszym koleżankom.

Pracowałam z kobietami. Nas było około 100 osób. Mistrzami byli mężczyźni. Źle nas nie traktowali. Nie wiem jak na innych wydziałach. My byliśmy taką "dolną kastą". Później wszystko się zmieniło. Stocznia wpadała w długi.

W '89 aktywnie działałam. Byłam na sali BHP wtedy, gdy podpisywano porozumienia. Razem z dziewczynami robiłyśmy kanapki. Mieliśmy specjalne przepustki. Wałęsie kręciłyśmy kogel mogel, bo mu głos wysiadał. Odeszłam z pracy dopiero w 1997 roku. Ach, co to były za czasy!

- Barbara, izolatorka.

Kochana, chciałyśmy żyć i pracować

W stoczni, kochanie, zaczęłam pracować w 1962 roku. Fajna to była robota, ale ciężka.

Autor: Magda Drozdek

Źródło: WP.PL

Przy traserni była wolna hala. 18 metrów wolnej przestrzeni. Poprosiłyśmy kierownika, czy możemy trochę przesunąć te wykroje, to sobie w siatkówkę będziemy grywać po godzinach. Przecież wszystko można, jak się chce. Miałyśmy super drużynę. Jak byłyśmy jeszcze pannami, to jeździłyśmy na konkursy międzyzakładowe. Ach, lubiłam siatkówkę. Ale co ja ci tu o siatkówce opowiadam! Chcesz wiedzieć, jak wyglądała moja praca?

Na podłodze traserni leżały szablony, więc cały czas pracowałyśmy na kolanach. W ciąży pracowałam zawsze do ostatniej chwili. Trzy porody i przy każdym to ja prosto z desek leciałam. Brzuch nie przeszkadza w robieniu! Przy tej ostatniej, to kierownik przyszedł i mówi: "Halinka, mi się zdaje, że to już czas". A ja akurat szablony wiązałam. "Kierowniku, ja jeszcze zdążę!" - krzyczałam. To był 30 lipca. Dzień później odeszły mi wody.

Praca kobiet nie była doceniana. Pierwszy kierownik to opowiadał zawsze, jaką baby pracę powinny wykonywać – sprzątać albo poprawiać po starych traserach. Baby są tylko do pomocy. No to się zbuntowałyśmy. Bo jak to tak?! I te same ciężary nosiłyśmy, i linie teoretyczne kadłuba tak samo znaczyłyśmy, i tak samo wszystkiego musiałyśmy dopilnować. Kochana, chciałyśmy żyć i pracować normalnie. Napisałyśmy do kierownictwa i wszystko się zmieniło.

Stocznia była kobietą! Oczywiście, że tak. Kobiety pracowały w stoczni, ale dzisiaj nie chcą tak opowiadać o swoich historiach. Mówią mi koleżanki: "Gdzie ty się pchasz!". A ja chcę opowiedzieć o tym, jak żyło się i pracowało wtedy kobietom. To takie ważne, żeby ich historie były zachowane.

Potem przyszedł czas komputerów. Ja się nie chciałam szkolić. Kierownik powiedział: będę musiał zwalniać.

- Halina, traserka.

Każdy stoczniowiec miał swoją kartotekę

Mąż pracował za granicą, a ja siedziałam w domu z sześciorgiem dzieci. Halina zawsze mi powtarzała: "Idź do pracy!". A jak ja miałam to zrobić? Kto by mnie przyjął? Mówiłam, że jak praca przyjdzie do domu, to ja do pracy pójdę. Mąż po jakimś czasie wrócił do kraju. Spotkałyśmy się z Haliną i ona mówi, że pracę mi znalazła. Był wolny etat w stoczni – w magazynie na wydziale K1.

Autor: Magda Drozdek

Źródło: WP.PL

To było w 1991 roku. Wtedy już nie zatrudniali tak chętnie. Stocznia chyliła się ku upadkowi. Powiem pani jednak, że w magazynie pracowało się dobrze. Ludzie nas lubili. Szefowie byli ze mnie zadowoleni. Potem przenieśli mnie do narzędziowni. Większa hala, więcej pracy. Trzeba było sobie jakoś radzić. I proszę mi wierzyć, nie pamiętam, żeby działy się jakieś złe rzeczy.

Pyta pani, czym się zajmowałam? Mieliśmy na stanie ubrania robocze, kufajki, buty, ręczniki, mydła – wszystko to rozdzielałyśmy pracownikom. Każdy stoczniowiec miał swoją kartotekę. Ubranie robocze, zależnie od stanowiska, należało się tak co 3 miesiące. Ktoś przychodził, prosił o coś z magazynu i jak się należało, to wydawałyśmy. Co kilka dni kontrolowałyśmy stan magazynu.

W narzędziowni było już ciężej. Było mnóstwo sprzętu, w tym elektronicznego. Każdy miał blaszkę ze swoim numerem i nie można było kombinować z wynoszeniem narzędzi. Pracowało się nam dobrze i problemów nie było. Wie pani, jak jest dobra atmosfera, to nie można na nic narzekać.

W latach 90. kierownictwo chciało, żebyśmy więcej pracowali. Dla kobiet było to wtedy dotkliwe. Teraz jest inaczej - mężowie pomagają, więc nie trzeba się tak przejmować każdą godziną. A wtedy ci faceci nie byli tacy skorzy do pomocy w domu. Mało któremu chciało się iść po dzieci, obiad zrobić czy na zakupy pójść.

- Basia, magazynierka.

Nie śpij tyle, bo umrzesz

W 1945 roku poszłam do gimnazjum w Wilnie. Potem liceum, ale trzeba było pracować. Ciężko było. Mieszkałam u cioci. Rok później wyjechaliśmy do Landwarowa. Bomby się sypały, bo wojna była. Poszłam do pracy – były takie punkty, w których zbierali zboże. Ja dobrze znałam ruski, więc mnie przyjęli. Wypisywałam kwity, obliczałam pieniądze. Potem pracowałam w bibliotece rosyjskiej. Wyszłam za mąż. Po dwóch latach mąż zginął. Zostałam z 11-miesięczną córeczką.

Przyjechałam do Gdańska w 1956 roku. Trafiłam do zakładów mleczarskich, gdzie pracowałam w kadrach i przy butelkowaniu mleka. Później poszłam do rozlewania śmietany. No i w końcu po latach zatrudniłam się w stoczni. Miałam 25 lat.

Autor: Magda Drozdek

Źródło: WP.PL

Na jedno miejsce były 2-3 osoby. I trzeba było zapierd..ać.

W 1974 roku wyszła pylica. Pierwsza była Hanka. Po pracy zawsze od razu kładła się spać. Powiedziałam jej kiedyś: "Nie śpij tyle, bo umrzesz". A ona na to, że wie. Leków nigdy nie brała. Azbestozę u niej zdiagnozowano. Niedługo później zmarła. My, izolatorki, miałyśmy chyba najgorzej. Ciągnęłyśmy po stoczni grube sznury wypełnione azbestem. Przy pracy wszystko pyliło. Rwałyśmy azbest pasami, nie miałyśmy okularów, żadnego zabezpieczenia.

Pod koniec lat 70. zrobili nam pierwsze badania. I wie pani, ja też dzisiaj mam przez to problemy ze zdrowiem. Azbest na płucach. Ale co tu się dziwić. Całe życie pracowałam na akord. W stoczni musieliśmy śrubować normy. Pracowaliśmy po godzinach. Człowiek młody był, to nie zwracał uwagi na warunki. Miałam 49 lat, gdy odeszłam na emeryturę.

- Krystyna, izolatorka

Tylko trzeba było kręcić

Miałam być suwnicową. Najpierw trzeba było przejść szkolenie w hali BHP. Nie wyglądała tak, jak dziś. Pozaliczałam wszystko i w końcu trafiłam do swojego wydziału. A tam? 500 chłopów – pajaców. Na tych wszystkich mężczyzn było 27 kobiet. Miałam 19 lat, a oni mnie oglądają jak na targowisku. Włosy miałam długie. Dwa dni miałam kurs, dwa miesiące praktyk i potem egzamin zaliczający. Pensja – 800 złotych. W cukierni miałam ponad 1000. Ale wolność dobrze pachnie. Nie chciałam być niewolnikiem właściciela cukierni.

Autor: Magda Drozdek

Źródło: WP.PL

Lata mijały, człowiek się zadomowił. Udzielałam się społecznie. Byłam 11 lat przewodniczącą Komisji Kobiet na stoczni. Miałam więcej luzu niż koleżanki. Byłam też w komisji zakładowej, radzie socjalnej, która przydzielała miejsca w przedszkolach, wysyłała dzieci na kolonie... Byłam parę razy za granicą. Córka była w Danii w Legolandzie, w Czechosłowacji na wycieczce.

A praca? Widziałaś, jak wygląda suwnica? Widziałaś. To nie jest ciężka praca. Tylko trzeba było kręcić żeliwnymi kołami, które się szybko nagrzewały. Ja nie miałam ani jednego wpisu w książeczce BHP. Ale wypadków było bardzo dużo, ludzie odchodzili.

Nieszczęścia chodziły po ludziach. Był taki wypadek. Dwóch kowali pracowało przy płetwie sterowej. Jeden z nich miał przynieść większy młot. Zarzucił sobie go na plecy i wraca. A akurat suwnica jechała. Podjechała do Kazia, nagle oberwał się strop, spadł dzwon żeliwny, podskoczył i przechylił się na tego faceta. Przygniotło go do rozżarzonej płetwy sterowej. Trup na miejscu. To było w 1978 roku. Kaziu miał dwójkę dzieci – chłopca i dziewczynkę. W niedzielę mieli iść do pierwszej komunii. W kościele wszystko było już załatwione. I teraz kto miał pojechać do domu i powiedzieć rodzinie, co się stało? Że nie ma ojca dzieci? Pamiętam, że pół roku chodziłam tamtą drogą i cały czas czuć było zapach krwi. Ten, co grzał tą płytę, nie zawinił. Ten, co jechał tą suwnicą, też nie. To był najlepszy suwnicowy na stoczni. Zawału dostał, ale wcześniej powiedział, że nigdy nie wejdzie już na suwnicę. Zawinili ci, którzy zakładali ten strop. Lubili sobie pochlać.

Były i romanse. Panie poznawały się z panami. Kilka małżeństw w stoczni powstało. Ja poznałam męża w 1962 roku. Przyszedł z innego wydziału. Pojechaliśmy razem na wycieczkę po innych zakładach. Byliśmy w kilku hutach, oglądaliśmy, jak inni pracują.

Po latach wszystko zaczęło się zmieniać. Nas pracowało w stoczni 17,5 tysiąca osób. Rano wyglądało to tak, jakby pochód pierwszomajowy przechodził przez miasto. Mój wydział liczył 500 osób. Później było nas coraz mniej. Nie było już szans na dobrą pracę.

- Helena, suwnicowa.

Prawdziwy fachowiec

Zaczynałam pracować jeszcze na tych starych statkach. Okładało się wtedy kotły matami. Rozpaloną stal okładało się specjalnymi poduszkami. O wypadki trudno nie było. Nikt nie patrzył na to, czy już wykonałyśmy swoją pracę. Wszystkich goniły terminy. Robota to była okropna. W zęzach pracowałyśmy. To są takie tunele z niewielkimi otworami. Trzeba się było wczołgać do środka ze sznurem do izolacji. Boże, gdyby ktoś mi dziś powiedział, że da mi tysiąc złotych za coś takiego, to bym się nigdy nie zgodziła.

Autor: Magda Drozdek

Źródło: WP.PL

Jak ja tak pracowałam? Przecież gdyby coś się stało, to nawet nie mogłabym stamtąd wyjść. Leżałam tak kiedyś w łóżku i wspominałam to. Ciągniesz ze sobą azbestowy sznur i owijasz cały tunel. W środku sznura wata szklana, która cały czas pyliła. Dziś mam na płucach, jak to napisali, rodzaj matowego szkła.

Jak coś działo się w stoczni, to zawsze przychodzili po mnie. Jakaś awaria? Od razu szukali Krystyny. Ile razy wyciągnęli mnie z domu, jak dzieciom kolację szykowałam. No ale co można było zrobić? Trzeba było iść. Ufali mi, wiedzieli, że jestem prawdziwym fachowcem. Lepszym niż mąż.

- Krystyna, izolatorka

Od autorki:

Kobiet w Stoczni Gdańskiej nie brakowało. Pracowały często na równi z mężczyznami. Harowały, zostawały przodowniczkami, są i takie, które za zasługi zostawały matkami chrzestnymi statków. Dlaczego nie przeczytacie o nich dziś tylu artykułów, co o innych stoczniowcach? Te kobiety nigdy nie pchały się przed szereg. Robiły swoje, nie gwiazdorzyły. Dziś wiele z nich czuje żal, że tak potoczyły się losy stoczni, która była ich domem. Jeden stoczniowiec powiedział mi kiedyś: "Nie tylko stocznia była kobietą! Solidarność też była kobietą. Tylko nikt nie chciał tego przyznać". Coś w tym jest.