Policja

Za tę zbrodnię 12 lat przesiedział niesłusznie oskarżony o zabójstwo na zlecenie Czesław Kowalczyk. Rok temu dostał najwyższe odszkodowanie w historii polskiego wymiaru sprawiedliwości – 3 mln złotych. Oto kulisy morderstwa Adama Kwaśnego, mistrza polski w jeździectwie sprzed dziewiętnastu lat. Dwaj wynajęci kilerzy zastrzelili przystojnego trenera przed stadniną koni w Gdańsku. Kwaśny zginął, bo pokochał byłą partnerkę gangstera.

Gdańsk Orunia. Droga do stadniny koni Kacperskich wije się pod górkę niczym leniwy wąż. W czasie deszczu betonowymi płytami spływa w dół gliniasta, brunatna breja, która zastyga u podnóża wzniesienia. Ale uważać trzeba tutaj zawsze, bo zaraz po skręcie z asfaltówki – traktu św. Wojciecha, samochód zaczyna najpierw podskakiwać na wielokrotnie i byle jak łatanym moście nad Radunią, a potem telepie się pod górkę po kocich łbach i płytach, co rusz wpadając w kolejne dziury.

Na zakręcie stoi stary, parterowy domek, jakich wiele na Oruni. Zamiast tabliczki z numerem ktoś nasmarował na murze grubym pędzlem koślawe metrowe cyfry: 292. Już z daleka świecą zszarzałą nieco bielą na czerwonej ceglanej ścianie.

Droga prowadzi tak blisko domu, że z jego okien można nieomal dotknąć przejeżdżających aut. W tym miejscu jest tak wąsko, że nie ma miejsca, by minęły się swobodnie dwa samochody osobowe – jeden jadący z góry, drugi wspinający się do stadniny. Odcinek przy posesji 292 to przekleństwo kierowców.

Źródło: Policja

Mistrza polski w jeździectwie Adama Kwaśnego zastrzelono na drodze prowadzącej do pobliskiej stadniny w Gdańsku Oruni. Zginął, bo pokochał ex-partnerkę gangstera. Strzałką na materiale zdjęciowym policja oznaczyła kałużę krwi.

MORDERCY W TURKUSOWYM AUCIE

Poniedziałek, 28 grudnia 1998 r. Poranek. Kilkanaście minut po 9.00. Właśnie skończył prószyć śnieg, ale choć to koniec grudnia, jest zbyt ciepło, żeby się utrzymał.

Ledwo minęły święta Bożego Narodzenia i następujący po nich weekend, więc mieszkańcy Oruni odsypiają kaca po kilkudniowej imprezie. Nic więc dziwnego, że na gliniastej drodze do stadniny Kacperskich jest prawie pusto, tylko na jej końcu stoi turkusowy peugeot 106. Z daleka widać, że ma włączony silnik – z rury unoszą się kłęby spalin. W środku siedzi dwóch barczystych mężczyzn. Ubrani w grube zimowe kurtki ledwo mieszczą się w niewielkich fotelach francuskiego autka. Przy każdym ruchu uderzają w podsufitkę wygolonymi głowami, na które założyli bejsbolówki. W samochodzie, który zwykle kupują kobiety – auto niewiele pali, a z uwagi na gabaryty można je praktycznie wszędzie zaparkować – faceci mierzący po 190 cm wyglądają komicznie. Muszą się naprawdę męczyć, bo choć fotele są już maksymalnie cofnięte, nogi mają podkurczone prawie pod brody. Nie ma mrozu, ale wewnątrz huczy ogrzewanie. Bez niego w kilka chwil zaparowałyby szyby. Kierowca i pasażer z napięciem wpatrują się w zakręt. Zaparkowali w miejscu, z którego świetnie widzą, kto akurat wjeżdża na drogę do stadniny. Kierowcą jest Zbigniew Drzewicki, a jego kompan to Piotr Rydzki.

Na Rydzkiego kumple wołają Lechia, bo na potylicy ma wielki tatuaż z emblematem ukochanego klubu. Kiedy "Lechia" nie siedzi akurat w więzieniu, uwielbia bić się na klubowych ustawkach z każdym, kto wydaje mu się wrogiem biało-zielonych. Na stadionie i na ulicy nie cofnie się także wtedy, gdy trzeba przywalić deską lub kamieniem jakiemuś psu, bo policjantów nienawidzi już od dziecka, na równi z kibolami Arki Gdynia. Jego kumpel Zbyszek Drzewicki to typ bandyckiego cwaniaka. W przeciwieństwie do milczącego kumpla gada prawie bez przerwy. Jest nieco niższy, ale równie tęgi. Mieszka kilka ulic dalej od "Lechii" i obaj właściwie znają się od dziecka. Do kumpla z dzieciństwa ma pełne zaufanie i dlatego wspólnie dokonują wielu rozbojów.

Dwójce z peugeota trafiła się robota życia – za chwilę staną się zawodowymi kilerami. Wcześniej były tylko kradzieże i rozboje, a teraz za "odpalenie chłopa" mają dostać do podziału 10 tysięcy dolarów. Takiej forsy na oczy nie widzieli. I choć robotę wzięli głównie dlatego, że skończyła im się kasa z włamań, to wiedzą, że równocześnie z jej zakończeniem w półświatku przeskoczą do wyższej ligi. Dla nich to duża sprawa, może ważniejsza nawet od pieniędzy.

"Lechia", czekając na ważny telefon, nerwowo przerzuca z ręki do ręki porysowaną nokię. Sfatygowany aparat dostał chwilę wcześniej od "Sieny", kumpla od rozbojów. "Sienie" wstyd było się przyznać, ale nie miał pieniędzy, żeby doładować konto w swoim aparacie, więc zamienili się na telefony.

Zdaniem "Lechii" plan morderstwa jest świetny. Jedynym łącznikiem między nimi a zleceniodawcą jest "Siena", a że z nim mają na koncie wspólne napady, więc trzymają sztamę i nie ma niebezpieczeństwa wsypy.

To "Siena" godzinę wcześniej wyprowadza im ze swojego garażu na Niedźwiedniku turkusowego peugeota. "Lechia" nie wie, skąd go wytrzasnął, ale to go nie obchodzi. Tak jak się wcześniej umówili, po auto przyjeżdżają z Drzewickim. Teraz jednak peugeot irytuje "Lechię".

– Co to, kurwa, jest? Tym czymś mamy jechać na zlecenie – denerwuje się. – Przecież to słabizna. Jak trzeba będzie uciekać przed psami, to nie damy rady.

Peugeot, tak samo jak tablice rejestracyjne, jest kradziony. Blachy tuż przed robotą załatwia Drzewicki. Dla niego to nic nowego. W nocy idzie na spacer po Siedlcach. Znajduje uliczkę, gdzie między jednorodzinnymi domkami gasną lampy. Odkręcenie tablic ze starego malucha nie jest problemem. Wręcza je "Sienie", a ten przytwierdza blachy do peugeota. Zanim Drzewicki i "Lechia" odjadą, cała trójka dokładnie czyści uchwyty drzwi, bagażnika i kierownicę – tak żeby gdzieś nie zostały odciski palców.

Źródło: Policja

Skradzionego peugeota bandyci porzucili niedaleko miejsca zbrodni.

– No, paluchów chyba nie ma – filozofuje Drzewicki, gdy wyjeżdżają z „Lechią” z Niedźwiednika. Obwodnicą Trójmiasta jadą na Orunię. Miejsce oglądali już wcześniej, więc wiedzą, gdzie zaparkować. Piętnaście minut i są na drodze do stadniny.

"Lechia" nic nie mówi. Zwyczajnie nie lubi gadać. Drzewicki też milczy. Co chwila nerwowo przyciska tylko pedał gazu, a wtedy małolitrażowy silniczek zaczyna wyć na podwyższonych obrotach.

Kiedy parkują, "Lechia" się denerwuje, bo ze stadniny przez nieoszklone okno hali treningowej zerka w ich stronę jakaś dziewczyna. To Eliza, licealistka, która przygotowuje konia do treningu. Nastolatka wspomina: "Było tak chwilę po dziewiątej, gdy zobaczyłam ten turkusowy samochodzik. Niczym się nie wyróżniał, tyle że był strasznie mały. Wewnątrz siedziało dwóch mężczyzn. Pasażer miał chyba około 35 lat i blond włosy. Widziałam go tylko z profilu i raczej nie pamiętam dokładnie, jak wyglądał. Ci mężczyźni rozmawiali. W pewnym momencie, gdy patrzyłam przez okno, oni też na mnie spojrzeli. Dziwnie się poczułam".

– Ktoś nas widzi. – "Lechia" trąca kumpla i wskazuje głową w kierunku nastolatki zerkającej przez okno. Drzewicki patrzy w jej stronę i z dezaprobatą kiwa głową, że nie jest dobrze. Za chwilę przybywa im kolejny problem, bo na polną drogę, na której stoją, wjeżdża maluch. W wąskim gardle się nie wyminą. Drzewicki klnie i wrzuca wsteczny bieg, przepuszczając nieproszonego gościa. Gdy fiat ich mija, bandyta nie wraca na miejsce postoju, ale zatrzymuje się już nieco dalej, powyżej ceglanego budynku. Nie chce, aby dłużej gapiła się na nich ta dziewczyna ze stajni. Mijają minuty i wreszcie rozbrzmiewa nieśmiertelny hymn nokii. Ale to nie "Siena", bo wyświetla się jakiś nieznany numer. "Lechia" chwilę się zastanawia, ale odbiera.

– Tak? – rzuca do słuchawki.

Po drugiej stronie cisza, ale za chwilę odzywa się niepewny głos: „Daj »Sienę«”.

Rydzki nie za bardzo wie, co odpowiedzieć. Spodziewał się, że będzie dzwonił kumpel, a nie jakiś nieznajomy. Niechętnie, ale podaje numer swojego aparatu – tego, który przekazał "Sienie". Wie, że ten siedzi w swoim audi kilkaset metrów dalej i czeka na cynk, bo to do niego ma zadzwonić zleceniodawca morderstwa. Gdyby peugeot stał niżej, może "Lechia" zobaczyłby, jak "Siena" właśnie odbiera telefon. To dzwoni facet, z którym przed chwilą rozmawiał Rydzki i informuje go: "Jadą. Kurwa, właśnie wyjechali z Witomina".

W tym samym czasie na stadninę Kacperskich przyjeżdża kowal – Maciej Pawlikowski. Nie chce przedostawać się samochodem przez kałuże i spływającą glinę. Parkuje poloneza na końcu brukowanej drogi i dalej idzie czymś do złudzenia przypominającym chodnik. Z daleka widzi turkusowego peugeota, a w nim cienie dwóch postaci. To go nie dziwi. Ot, jacyś rodzice czekają, aż dziecko skończy trening. Zresztą, nie ma czasu na zastanawianie się nad gośćmi w peugeocie. W stajni czeka robota. Przed treningiem musi podkuć jeszcze dwa konie. Przyspiesza kroku i wchodzi na teren stadniny.

NA SPOTKANIE ŚMIERCI

Kiedy Drzewicki i "Lechia" gniotą się w peugeociku, z bloku na gdyńskim Witominie wychodzą Adam Kwaśny i Iwona Ciszewska. Rozluźnieni, przytulają się do siebie i idą na pobliski strzeżony parking, gdzie Adam trzyma swoje stare audi 100.

Razem pojadą na drugi koniec Trójmiasta – o godz. 11.00 Kwaśny, który jest trenerem jeździectwa, ma zacząć zajęcia z dziećmi w stadninie Kacperskich. Obwodnicą to niespełna pół godziny, a o tej porze i dodatkowo między świętami a Nowym Rokiem może być jeszcze szybciej, bo nie będzie korków. Gdy para wsiada do audi, uliczką toczy się osobowy mercedes. Prowadzi go Mariusz Nawrocki, bardziej znany jako "Gajowy". Ze swoim rzadkim wąsikiem i lekko przysadzistą sylwetką przypominał jakiemuś kumplowi leśniczego z czeskich filmów i ta ksywka do niego przylgnęła. "Gajowy" to były partner Ciszewskiej. Byli razem przez dwadzieścia lat. Mają dwójkę dzieci. Kilka miesięcy wcześniej Ciszewska z nim jednak zerwała. Nawrocki wyniósł się co prawda z mieszkania przy ulicy Uczniowskiej, ale wprowadził się zaledwie kilkaset metrów dalej.

Iwona dostrzega "Gajowego", ale to ją nie dziwi, bo zobowiązał się zabrać tego dnia Ewę, ich jedenastoletnią córkę, na trening jeździecki – tyle że nie do Gdańska, a na sopocki hipodrom. Sam się zaoferował, że nie tylko ją zawiezie, ale również odwiezie potem do domu. Ciszewska dostrzega nawet córkę w samochodzie ojca. Zastanawia się tylko, czemu Mariusz tak wolno jedzie i dlaczego tak wpatruje się w nią, i w Adama.

Źródło: Policja

Portret pamięciowy zrobiony na podstawie zeznań Iwony Ciszewskiej, to wykapany Piotr Rydzki ps. Lechia.

Wspomina córka, Ewa: – Umówiliśmy się z tatą na dziewiątą rano. Jak przyszłam pod jego dom, to już na mnie czekał. Gdy ruszyliśmy, trochę zdziwiłam się, bo zmienił trasę, ale powiedział, że po drodze musi coś jeszcze załatwić. Kiedy jechaliśmy obok parkingu, gdzie Adam parkował swój samochód, tata bardzo zwolnił. Cały czas patrzył się w tamtą stronę. Musiał zobaczyć mamę i Adama. Gdy ich minęliśmy, bardzo ostro przyspieszył.

Rzeczywiście, gdy "Gajowy" mija parking i stojące na nim audi Kwaśnego, wciska gaz i z piskiem opon podjeżdża przed budkę telefoniczną na pobliskiej pętli autobusowej. Z samochodu wręcz wyskakuje i biegnie do aparatu. Dzwoni pod numer "Sieny". Szybko nawiązuje połączenie, ale telefon odbiera jakiś nieznajomy. "Gajowemu" udaje się go przekonać, żeby podał mu aktualny numer. Nie bawi się w grzeczności. Rozłącza się i od razu dzwoni do "Sieny".

– Jadą. Kurwa, właśnie wyjechali z Witomina. Teraz twoja kolej. Zabierajcie się do roboty – szepcze do słuchawki.

– Nie wiem, czy ja się dodzwonię do cyngla. Na wszelki wypadek zadzwoń i ty pod mój stary numer – wykrzykuje "Siena", bo boi się, że "Gajowy" się rozłączy.

Córka nie kryje zdziwienia zachowaniem ojca: – Rozmawiał bardzo krótko, dosłownie kilka zdań. Nie wiem, do kogo dzwonił i dlaczego z budki, bo jego telefon leżał w schowku na desce rozdzielczej. Tłumaczył, że woli z budki.

Żeby wrócić na główną drogę wiodącą do centrum, "Gajowy" z córką ponownie muszą przejechać koło parkingu. Audi Kwaśnego właśnie wytacza się na główną drogę, kilkadziesiąt metrów przed nimi. Prowadzi Kwaśny.

– O, popatrz, znowu mama – mówi do córki "Gajowy".

Samochody jadą jeden za drugim jakieś kilkaset metrów, a potem audi rusza w stronę obwodnicy, a mercedes zjeżdża w kierunku Sopotu. Po drodze "Gajowy" zatrzymuje się jeszcze na poczcie. Odbiera listy i ponownie dzwoni pod stary numer "Sieny":

– Dzwonię od "Sieny". Mam przekazać, że właśnie wyjechali – rzuca w słuchawkę. Podejrzewa, że po drugiej stronie znajduje się zabójca. Potem wsiada do mercedesa i już bez przystanków jedzie z dzieckiem na sopocki hipodrom. Zostawia Ewę na treningu i odjeżdża.

W tym czasie Kwaśny i Iwona są już na obwodnicy. Rozmawiają o koniach i wspólnej przyszłości. Znają się kilkanaście miesięcy, a od trzech mieszkają razem, choć formalnie Kwaśny ma jeszcze żonę. Są zakochani, mimo że dzieli ich dziesięć lat. Iwona, chociaż sporo starsza od Adama, nadal pięknie wygląda, a przy młodszym partnerze wprost rozkwita.

Adam jest uwielbiany przez kobiety. Ma niespełna dwadzieścia siedem lat. Jest przystojny, a do tego wygadany. Zawsze uśmiechnięty. Poza namiętnością oboje łączy pasja do koni – Iwona prowadzi na sopockim hipodromie sklep jeździecki. On kilka lat wcześniej zdobył juniorskie mistrzostwo Polski w ujeżdżeniu. Teraz trenuje konie u Kacperskich. Prowadzi też zajęcia z dziećmi. Robotę ma od niespełna roku i regularnie kursuje pomiędzy Gdynią a Orunią. Tak jak myślał, dziś dojechali wyjątkowo szybko. Za chwilę zjadą z głównej drogi, audi przetoczy się mostkiem nad Radunią, a potem wjedzie na błotnistą drogę prowadzącą wprost do stadniny. Kiedy samochód zaczyna podskakiwać, Adam szelmowsko uśmiecha się do Iwony. Zostało im jakieś sto metrów jazdy.

STRZAŁ Z PRZYŁOŻENIA

Drzewicki widzi audi Kwaśnego skręcające na drogę do stadniny. Puszcza hamulec i turkusowy peugeot zaczyna się staczać z górki w stronę posesji o numerze 292. Obaj kierowcy wiedzą, że nie będą w stanie się minąć, tak by nie porysować samochodów, ale tylko jeden z nich się tym przejmuje – Kwaśny wjeżdża w malutką zatoczkę na wysokości okien domu. Chce chociaż trochę schować samochód, ale ten manewr mu nic nie daje. Kierowca peugeota w ostatniej chwili skręca kierownicą w lewo i zderzakiem szoruje przez całą długość audi. Gdy milknie zgrzyt katowanej blachy, peugeot zatrzymuje się kilka metrów dalej, gdzie można już swobodnie otworzyć drzwi. Kwaśny i "Lechia" – pasażer peugeota – wysiadają niemal równocześnie. Z audi wychodzi także Iwona.

– Nic się nie stało. Mój wózek i tak był wcześniej porysowany od tej strony – próbuje tonować sytuację Kwaśny. Uśmiecha się, żeby dobrze nastroić idącego w jego kierunku postawnego mężczyznę. Ten w ogóle się nie odzywa. Nagle, gdy jest już tylko kilka kroków od trenera, z kieszeni kurtki wyciąga pistolet. Jeszcze krok, dwa i z niecałego metra mierzy w głowę Kwaśnego. Pociąga za spust. Adam jest kompletnie zaskoczony. Nawet nie unosi rąk w obronnym geście. Pada w błoto obok otwartych drzwi swojego samochodu. Wszystko rozgrywa się w mgnieniu oka.

Iwona jest przekonana, że człowiek z peugeota podniósł rękę, bo chciał uderzyć Adama. Potem zauważa pistolet. Jest czarny i tak mały, że prawie niknie w wielkiej dłoni napastnika. Ciszewska zaczyna krzyczeć. Podbiega do Adama.

– Kładź się na ziemię! – ryczy do niej "Lechia" i celuje jej prosto w twarz. – Na ziemię, bo i ciebie zastrzelę!

– Boże! Co żeście zrobili? Dlaczego zabiliście Adama? – rozpacza kobieta, ale przerażona posłusznie kładzie się na ziemię. Nie wie, że "Lechia" kłamie, że już zdecydował, że ją również zamorduje. Gdy tak leży, widzi, że bandyta po raz kolejny pociąga za spust, ale tym razem strzał nie pada. Coś się zacięło w pistolecie. Zaskoczony Rydzki patrzy przez chwilę na leżącą w błocie Ciszewską, a potem rezygnuje i błyskawicznie wskakuje do peugeota.

Drzewicki wciska gaz do dechy, ale auto nie rusza, bo koła buksują w błocie. Silnik zaczyna wyć, czuć zapach palonej gumy. W końcu opony łapią przyczepność i peugeot wystrzeliwuje jak z procy. Pędzi po dziurach w stronę ulicy Starogardzkiej.

Bandyci zostawiają za sobą leżącego na plecach Adama. Ramiona ma rozrzucone szeroko, jakby chciał kogoś objąć. Żółte skórzane rękawiczki, w których zwykle prowadzi auto, są ubabrane błotem. Krew z rany postrzałowej płynie wolno, ale nie wsiąka w błotnistą breję – purpurowa plama rozlewa się po betonowych płytach niby delta wielkiej rzeki i spływa w dół, tworząc dwumetrowe ramiona krwawego trójkąta, którego wierzchołek wyznacza głowa zabitego.

Źródło: Policja

Za morderstwo przez 12 lat siedział w więzieniu Czesław Kowalczyk, zatrzymany 9 stycznia 1999 r. Podczas okazania rozpoznała go Iwona Ciszewska. Potem chciała wycofać zeznania, ale prokurator nie przyjął ich do protokołu. Kowalczyk był skazywany dwukrotnie, raz na dożywocie, a potem na 25 lat, choć wszyscy podsądni wiedzieli, kto naprawdę dokonał zbrodni. Mężczyzna wyszedł na wolność w 2012 roku, a cztery lata później otrzymał najwyższe odszkodowanie w historii – 3 mln zł.

Iwona jest w szoku. Wyciąga z kieszeni płaszcza telefon komórkowy. Próbuje wykręcić numer alarmowy policji, ale ręce tak jej się trzęsą, że nie jest w stanie wstukać prawidłowo cyfr.

– Zabili Adama, zabili! – krzyczy w końcu i biegnie w stronę stadniny.

W stajni pracuje już kowal Maciej. Podkuwa pięknego siwka. Jego pracy przygląda się trójka dzieci. Wśród nich jest Matylda, córka właścicieli stadniny. Wszystkie dzieciaki czekają na zajęcia z Kwaśnym. Gdy słyszą Iwonę, wybiegają na zewnątrz.

– Jezu! Janusz, zabili Adama! – wyje Ciszewska.

Do kowala nie dociera to, co mówi. Nie może uwierzyć. Wreszcie nakazuje dzieciom zostać, a sam, ślizgając się po błocie, biegnie drogą w dół. Gdy jest kilka metrów od audi, widzi leżącego przyjaciela.

– Adam nie dawał znaków życia. Leżał na plecach. Na drodze już nikogo nie widziałem. Nachyliłem się i zobaczyłem, że na skroni z lewej strony ma niewielki otwór. Przybiegła też Iwona. Była rozhisteryzowana. Musiałem ją powstrzymywać, żeby nie ruszała Adama. W końcu udało mi się dodzwonić na pogotowie, bo na policji nikt nie odbierał. Krzyczałem, żeby przysłali karetkę i zawiadomili komendę, bo zastrzelili mojego kolegę! – opowiada Maciej Pawlikowski.

– Nie widziałam samego zabójstwa – wspomina licealistka Marta Kawecka czekająca na trening z Kwaśnym. – Chyba nawet słyszałam, jak padł ten strzał, ale pomyślałam, że to jakieś dzieci bawią się petardami, bo to był taki właśnie dźwięk, takie "puf". Nawet nie spojrzałam w tamtą stronę. Dopiero gdy usłyszałam krzyk, zrozumiałam, że stało się coś złego.

Pierwsza na sygnale przyjeżdża karetka. Lekarz i ratownicy przez kilka minut próbują reanimować Kwaśnego. Na pomoc jednak jest już za późno. Adam zmarł niemal natychmiast. Jedyne, co im pozostaje, to zająć się Iwoną. Lekarz podaje jej środki uspokajające i dopiero wtedy kobieta cichnie i siada w karetce przytulana przez jednego z sanitariuszy.

W kilka minut później pod posesję 292 podjeżdża pierwszy radiowóz. – O kurwa! – głośno komentują policjanci, gdy widzą zwłoki leżące w kałuży krwi. Dochodzi godzina 11.00.

Krzysztof Wójcik

Krzysztof Wójcik

Autor: Piotr Wachnik (zdjęcie autora)

Źródło: Wydawnictwo Muza (okładka)

Powyższy tekst to fragment książki "Mafia na Wybrzeżu", historii gangsterów, których krwawe zbrodnie zaowocowały słynnym procesem "klubu płatnych zabójców". Po raz pierwszy w Polsce na sali sądowej w Gdańsku stanęła kuloodporna klatka odgradzająca niebezpiecznych przestępców od sędziego, prawników i publiczności. Zapadły surowe wyroki dożywocia.

Wśród dziennikarzy relacjonujących przebieg procesu był wtedy Krzysztof Wójcik - dziennikarz śledczy zajmujący się tematyką przestępczości. Po latach jeszcze raz wraca do tamtych wydarzeń, rozmawia z przestępcami i mordercami - także tymi, którzy siedzą w izolatkach w najcięższym polskim więzieniu w Sztumie. Przytacza policyjne i sądowe dokumenty, opisuje największe mafijne zbrodnie w Trójmieście. A także kulisy historii, w wyniku której na 12 lat poszedł siedzieć Czesław Kowalczyk "Czester", skazany za morderstwo, którego nie popełnił. W kwietniu 2016 roku otrzymał za to najwyższe odszkodowanie w historii naszego kraju - 3 miliony złotych.