Przemysław Wójcik pracował w spółce remontującej elektrownię w Połańcu. Popełnił samobójstwo w miejscu pracy., Archiwum prywatne
Wczoraj po wyjściu z gabinetu dyrektora powiesił się 32-letni chłopak. Zrobił to na terenie zakładu. Wszystkie posty na ten temat na lokalnym forum są natychmiast kasowane. Prasa lokalna też raczej nie zajmie się tematem. Sprawa jest poważna. Od dawna w firmie mówi się o mobbingu.
Komentarz zamieszczony na portalu GoWork. Dotyczy zakładu Elporem i Elpoautomatyka w Połańcu.
Najpierw Przemek przestał jeść.
Wcześniej nigdy się nie zdarzyło, żeby nie pozmywał po sobie talerza. Teraz nie było co zmywać, bo wracał do domu i patrzył w telewizor.
Wyłączony.
KLUCZ DO WARSZTATU
Mariola z Przemkiem znali się od zawsze. W domu byli partnerami, obowiązkami się dzielili. Kiedy przestał jeść, przestał też z nią rozmawiać. Rzucał tylko "no wiesz, w pracy".
We wtorek wrócił i powiedział: "nie wiem, jak mam wziąć urlop”.
Mariolę zatkało. Jak to nie wie? Niech dzwoni i mówi, że musi zostać z dziećmi, bo ona do ZUS-u musi pojechać. Zadzwonił, dostał. Ale w czwartek idzie do pracy, "bo inaczej się nie wyrobi”. W ciągu dnia dostaje telefon, po którym osuwa się na ziemię. Koledzy nie wiedzą, kto dzwonił. W domu tego dnia proponuje żonie wyjazd do Irlandii.
Mariola się dziwi, bo konieczność wyjazdu do pracy za granicą traktowali zawsze oboje jak porażkę. Lubią swój dom, rodzinę mają blisko. Mówi, że przecież nie można tak nagle wyjechać. Dzieci są małe, jest rok szkolny.
Dziś wzięłaby dzieci pod pachę i wyjechała. Nawet by się nie obejrzała.
W piątek rano Przemek rozdziela zadania, bierze klucz do warsztatu, zamyka się w nim i przestaje odbierać telefon.
Światło się pali. Koledzy wyważają drzwi. Przypominają sobie, co czasem mówił.
"W końcu ktoś się tutaj powiesi”.
Tutaj, czyli w firmie Elporem i Elpoautomatyka, która naprawia i remontuje maszyny w elektrowni Połaniec.
PREMIA PREZESA
Połaniec żyje z elektrowni. W ośmiotysięcznym miasteczku nie ma nawet stacji kolejowej. To znaczy tory kolejowe są, ale prowadzą tylko do elektrowni. Do samego miasteczka można się dostać tylko prywatnymi busami lub własnym samochodem. Ponad 500 osób zatrudnia firma Elporem i Elpoautomatyka, która pracuje na rzecz elektrowni. Pozostała część miejscowych pracuje najczęściej już dla samej elektrowni.
Dlatego pracownikom nie przechodzi przez usta słowo "mobbing". Przynajmniej nie oficjalnie. Po śmierci Przemka niektóre języki się rozwiązują. Czworo pracowników firmy zgadza się na rozmowę.
- Tylko niech pan nie ujawni żadnych moich danych, bo nigdzie pracy nie znajdę - mówi jeden z pracowników. Nazwijmy go panem Markiem.
Ci, którzy zdecydowali się na rozmowę, mówią wprost - Przemek był ofiarą mobbingu. A sprawcą miał być Józef W., dyrektor pionu cieplno-mechanicznego.
Kiedy dyrektor W. wchodzi, wszyscy w pomieszczeniu stają na baczność. Widziała to jedna z pracownic. Inni relacjonują, że dyrektor bywa agresywny i wulgarny. "Jesteś do zwolnienia" - to zdanie, które ma bardzo często padać z jego ust. Taka sytuacja: jeden z monterów przychodzi do księgowości podpisać dokumenty. Do gabinetu wpada dyrektor. "A co ty tu robisz? Już!". Monter wychodzi. Nikt nic nie mówi, nie próbuje tłumaczyć.
10 minut później w księgowości dzwoni telefon. To dyrektor W. Pyta, czy ten monter często odwiedza kolegów w czasie pracy.
Tym razem nie spodobało się, że pracownik na chwilę odszedł od stanowiska pracy, ale ogólnie dyrektor jest wiecznie niezadowolony. "Co byśmy nie zrobili, to zawsze jest źle i generalnie nikt się do niczego nie nadaje. Ludzie są zdołowani, i to praktycznie wszyscy. Tylko nie każdy o tym mówi" – słyszę. Oczywiście prośba o anonimowość.
Pracownicy zwracają też uwagę na to, że jest ich w firmie po prostu za mało, przez co terminy, których muszą dotrzymać, są nierealne. Przemek też tak mówił. Przez trzy tygodnie nasilających się coraz bardziej telefonów ciągle słyszał w słuchawce, że coś jest nie tak, że z czymś nie zdąży. Elektrownia działa 24 godziny na dobę. W razie awarii ekipa musi przyjechać natychmiast. W maju przypadała końcówka dużego remontu. Dział Przemka miał najwięcej na głowie.
Pan Stanisław, ojciec Przemka, który też pracował w Elporem i Elpoautomatyka, mówi, że syn rzadko narzekał, ale ostatnio skarżył się, że na ten remont, który ma do wykonania, potrzebuje dwa razy tyle ludzi, ile ma. Pan Stanisław od kilku lat jest na emeryturze, ale Józefa W. dobrze pamięta. Jakim był dyrektorem? Tylko robota, robota i terminy. Ludzie nieważni.
No, oprócz roboty są też imprezy integracyjne. Zatrudnione w Elporem i Elpoautomatyka kobiety wiedzą aż za dobrze, że muszą w nich brać udział. Bo pań w firmie pracuje niewiele i chodzi o to, "żeby to jakoś wyglądało". Jedna raz nie poszła. Dyrektor przestał się do niej odzywać, traktował jak powietrze. Dziś już wie, że jak jest integracja, to musi iść, bo tam jest 400 panów i trzeba z nimi tańczyć.
WSZYSTKOWIEDZĄCY DYREKTOR W.
Wydzwanianie do Przemka nie było wyjątkiem. Józef W. kontroluje swoich pracowników po kilka razy dziennie.
Telefoniczny rytuał zaczyna się przed szóstą rano. Dyrektor dzwoni do mistrzów, brygadzistów, dyspozytorów. Choć formalnie nikt nie jest jeszcze w pracy, każdy odbiera.
Druga runda następuje wieczorem, między dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą. Ale dyrektor dzwoni też po południu albo poza czasem pracy. Pani Renata, mama Przemka, była świadkiem takich telefonów. Na przykład w niedzielę, kiedy syn był na obiedzie. Ale dzwonili do niego też nieraz i po dwudziestej pierwszej.
A w czasie pracy to już w ogóle telefon się urywa. Pracownicy mówią mi, że dyrektor W. musi mieć nieustanną kontrolę.
Każdy z nich ma przecież komórkę. Ale Józef W. dzwoni też do nich po klika razy dziennie na stacjonarny. Nie dzwoni dlatego, że faktycznie czegoś chce – uważa jedna z pracownic zakładu, która zdecydowała się z nami rozmawiać. Dzwoni po to, żeby sprawdzić czy są na miejscu. A przecież oni muszą chodzić, nadzorować pracę. No ale dla dyrektora to już jest powód do szykan.
Dyrektor, według słów pracowników, rozlicza ich z każdej minuty spędzonej w zakładzie. Niezależnie od tego, czy faktycznie mają coś do zrobienia. Gdy siedzą i czekają na zlecenie, tracą przecież czas.
I potem słyszeliśmy od dyrektora: "no, święto im zrobiłeś. Wolne mieli". A co mieli robić, jak nie było żadnego zlecenia? To jest dla dyrektora nieporozumienie i zmarnowanie czasu - opowiada jeden z pracowników firmy.
Czas to pieniądz, więc pewnego dnia pracownicy, którzy wychodzili akurat minutę czy dwie przed czasem, zauważyli przed wejściem panią z kadr. Ustawiała się tam na dziesięć minut przed końcem zmiany i robiła zdjęcia. Pan Tomasz opowiada, jak potem dyrektor wzywał do gabinetu i pokazywał te zdjęcia. Nie krzyczał. Mówił "widzisz, ja ci daję pracę, a ty tak mnie olewasz". Próbował wzbudzić poczucie winy.
DOBRA ZMIANA
Przemek miał 34 lata. W firmie pracował od 2004 roku. To była jego pierwsza praca. W 2017 roku awansował na mistrza.
Co jakiś czas pracownicy Elporem i Elpoautomatyka zmieniają pracę i zaczynają pracować dla Enei - właściciela elektrowni. Zwykle oznacza to lepsze pieniądze i zmianę środowiska pracy.
Ale odejście pracownika to brak kadrowy.
- Do momentu podpisania umowy z nowym pracodawcą ci pracownicy są szykanowani - opowiada jeden z pracowników zakładu. - Są dociskani i gnojeni na wszystkie możliwe sposoby. Niektórzy się boją i nawet nie próbują odpowiadać na ogłoszenia o pracę.
Informacja o tym, że Przemek ma przejść do Enei, wypłynęła w styczniu. - Miał przejść na stanowisko, na którym zamawia się części urządzeń, na których do tej pory pracował - opowiada pani Mariola. - Był szczęśliwy. Mówił: "zawsze o tym marzyłem".
WIELKI BRAT PATRZY
1476 złotych - taką rentę po zmarłym mężu dostaną jego żona i dzieci. Bez nadgodzin. Oficjalnie ich prawie nie było. No, były. Cztery. W elektrowni każde wejście i wyjście pracownika jest rejestrowane. Dotarliśmy do wydruków, które pokazują, że w tygodniu między 20 a 26 maja Przemek pracował każdego dnia, również w sobotę i niedzielę. Na terenie zakładu spędził ponad sześćdziesiąt trzy godziny. Jego najdłuższy dzień pracy trwał ponad dwanaście godzin. Żaden nie był krótszy niż osiem.
W maju miał 3 dni wolne od pracy. Powinien mieć 10. Co z pozostałymi? Pan Karol wyjaśnia, że były rozliczane w tak zwanej nagrodzie dyrektora. Wypłacane co miesiąc. W jaki sposób i kto je wyliczał? Tego nie wie nikt. Ale wszyscy brali nadgodziny, zwłaszcza ci na niższych stanowiskach za mniej niż dwa tysiące na rękę.
Prezes Elporem i Elpoautomatyka, Zdzisław Wojtycha, istnieniu nieoficjalnego systemu premii zaprzecza. Zapewnia, że wszystkie nadgodziny są jawne, ewidencjonowane i wypłacane zgodnie z obowiązującymi przepisami.
- Nie mam ani na przestrzeni ostatnich lat nie miałem żadnej interwencji pracownika, który zgłaszałby wobec firmy jakieś roszczenia z tytułu należnego a niewypłaconego składnika płacowego - mówi prezes.
STO TYSIĘCY ZA MILCZENIE
Ponad miesiąc po śmierci Przemka Mariola na spotkaniu z prezesem firmy dostaje propozycję: sto tysięcy w gotówce jednorazowej zapomogi albo przyjęcie oferty pracy. Nietypowej – nie musiałaby pracować, ale dostawałaby wynagrodzenie.
Gdy odmówiła, na kolejnym spotkaniu nie było już miło. Prezes według jej słów miał być zdziwiony, że wdowa nie chce przyjąć oferty pracy. Kilka razy pytał o powód. W końcu zabrał dane Marioli i przyniósł do podpisania umowę.
A w niej klauzulę, która mówi, że Mariola, w imieniu swoim oraz dzieci, "nie zgłasza wobec Erea (skrót od Elporem i Elpoautomatyka - red.) żadnych roszczeń związanych ze śmiercią samobójczą jej męża i nie będzie takich roszczeń podnosić w przyszłości".
Prezes zastrzegał też, że nie powinna się tym chwalić, bo jak ludzie w Połańcu się dowiedzą, że wzięła pieniądze, to ją "zjedzą". Jak mówi, wtedy zrozumiała, że to nie jest żadne wsparcie, tylko cena milczenia, a życie jej męża wyceniono na 100 tys. złotych.
Pierwszy sygnały o problemach w firmie Przemka dostała Joanna Koczaj-Dyrda, prawniczka współpracująca z portalem GoWork, zajmującym się m.in. zbieraniem opinii o pracodawcach. Mówi wprost: taka klauzula jest niezgodna z przepisami, bo wdowa i jej dzieci mają konstytucyjne prawo do sądu, i prawa tego nie mogą się zrzec.
- Tak to sformułował prawnik, ja specjalnie w to nie wnikam. To jest duża firma, która nie może dać komuś pieniędzy tak po prostu, na wszystko muszą być dokumenty. Jeżeli Pani Mariola Wójcik źle to odebrała, to jest mi zwyczajnie przykro. Mieliśmy jak najlepsze i szczere intencje pomocy tak jej, jak i rodzinie - wyjaśnia prezes Wojtycha.
Mariola była oburzona. Umowy nie podpisała. Stu tysięcy nie zobaczyła. Ale w Połańcu ludzie gadają, że je wzięła. Babcia pytała, czemu jej nic nie mówiła. Że przecież ona się tak o wnuczkę martwiła, a teraz będzie miała trochę lżej, bo przecież wzięła sto tysięcy. Panie na cmentarzu też o tej kasie mówiły. Skąd wiedziały? Mama Przemka, pani Renata, zarzeka się, że nie powiedzieli nikomu. A tylko oni wiedzieli o propozycji od firmy.
MOBBING? JAKI MOBBING?
W 2015 roku Państwowa Inspekcja Pracy dostała niecałe 1200 skarg w sprawie mobbingu. Za zasadne uznano 81. W tym samym roku przed sądami toczyło się ponad 550 spraw o mobbing. Zapadło 241 wyroków. Roszczenia pracowników uznano w 28 przypadkach. Tymczasem rok wcześniej CBOS przeprowadził badanie wśród polskich pracowników. Do bycia ofiarą szykan w pracy przyznał się co szósty.
Prezes Wojtycha jest przekonany, że w jego firmie żadnego mobbingu nie było. Józefa W. ocenia dobrze.
- Mam kilku dyrektorów, on jest jednym z najlepszych. To dobry człowiek - mówi Zdzisław Wojtycha. - To, co mu przypisują, jest niewiarygodne i niegodziwe. Szkoda mi go, bo on to bardzo przeżywa. Czy mobbingiem jest to, że dyrektor dzwoni do dyspozytora i pyta, co zostało zrobione? Firma zatrudnia ponad 500 osób, nie sposób wykluczyć, że jest wśród nich kilku ludzi, którymi kieruje niewytłumaczalna nienawiść i chcą zaszkodzić dyrektorowi. Niestety atmosfera bezkarnego "hejtu” staje się w naszym kraju powszechna.
Pracownicy, z którymi udało nam się porozmawiać, mówią, że o mobbingu w firmie prezes doskonale wiedział, bo problem zgłaszano. Kilka lat temu prezes dostał pismo informujące o mobbingu i nierównym traktowaniu pracowników. Pracownik, pan Grzegorz, pamięta, że każdy, kto się pod tym pismem podpisał, lądował u prezesa na dywaniku i dostawał do podpisu papier, że nie był ofiarą mobbingu.
Jedna osoba nie podpisała. Później, jak wszyscy dostali po 400 zł podwyżki, buntownik dostał 40 zł.
Rozmawiałem z jednym pracownikiem, który mówił mi o mobbingu. Ale moim zdaniem to on wystawił temu dyrektorowi laurkę. Jeśli dyrektor interesuje się tym, co się dzieje w jego pionie, tym, co robią pracownicy, jaki jest stan zaawansowania prac, to nie możemy mówić o żadnym mobbingu. Gdyby był faktycznie mobbing, to na pewno bym zareagował
- Zdzisław Wojtycha, prezes Elporem i Elpoautomatyka.
Dodaje też, że Przemek był bardzo cenionym pracownikiem.
Awansował z "pełniącego obowiązki mistrza" na pełnoprawnego mistrza a dwa/trzy tygodnie przed śmiercią otrzymał 25%-ową podwyżkę z 3250 na 4 tys. złotych brutto płacy zasadniczej. Poinformowano mnie, że jak ją przyjmował, to był bardzo zadowolony. Mówił, że "aż chce się pracować". Jak mi wiadomo, w wydziale, na którym Przemek pracował, panowała rodzinna atmosfera. Kierownik i pozostali mistrzowie razem pracowali, razem jedli posiłki, rozmawiali o wszystkim, zwierzali się, pomagali sobie nawzajem. Wykorzystywanie tej tragedii przez kilka osób, żeby dyskredytować jednego z dyrektorów, czy całą firmę, jest wielkim nadużyciem i brakiem szacunku dla tragedii jaka wszystkich nas dotknęła.
PRAWO OFIARY
Po śmierci Przemka prokuratura wszczęła dochodzenie. Joanna Koczaj-Dyrda podkreśla, że ewentualna sprawa karna zakończona ukaraniem sprawców ułatwiłaby kolejnym pracownikom dochodzenie swoich praw.
Ale potrzebne byłyby twarde dowody, świadkowie, nagrania. I inni pokrzywdzeni. Proces przed sądem pracy też odpada, bo Przemek nie żyje i jego stosunek pracy wygasł z mocy prawa. Mariola ma tylko prawo do wynagrodzenia i innych należności (za nadgodziny czy niewykorzystany urlop), których pracodawca nie zdążył wypłacić zmarłemu.
Pracodawca musi również wydać świadectwo pracy i PIT oraz wypłacić osobom uprawnionym odprawę pośmiertną. Według ekspertki GoWork ofiary mobbingu w Polsce mają jedną możliwość: wziąć kredyt na prawnika i walczyć przed sądem pracy przeciwko pracodawcy i w procesie cywilnym przeciwko osobie mobbingującej.
Jedno pismo o umorzeniu sprawy Mariola już dostała. Od połanieckiej policji, w sprawie o doprowadzenie do samobójstwa przez namowę lub udzielenie pomocy. "Czynu zabronionego nie popełniono". Jednocześnie wszczęto inne postępowanie – w sprawie wywołania poczucia zagrożenia przez uporczywe nękanie.
Sprawcę można skazać na trzy lata.
Od końca października w firmie Elporem i Elpoautomatyka trwa też kontrola Państwowej Inspekcji Pracy. Inspektorzy PiP sprawdzają, czy w firmie dochodziło do mobbingu, czy sposób ewidencjonowania nadgodzin jest zgodny z prawem i czy przestrzegane są zasady BHP.
DYREKTOR W.
Udaje mi się skontaktować z dyrektorem pionu cieplno - mechanicznego. Józef W. początkowo nie chce rozmawiać. Tłumaczy, że musi zweryfikować moją tożsamość. Umawiamy się na rozmowę następnego dnia, o godz. 10:00.
Dyrektor zgadza się odpowiedzieć na kilka pytań. Mówi, że jest stremowany, bo pierwszy raz rozmawia z dziennikarzem. Twierdzi, że bardzo przeżywa śmierć Przemka.
Pytam o to, jakich ma pracowników.
- W moim zespole jest ponad 200 osób. Trudno, żeby wszyscy byli znakomici, zdarzają się tacy, którzy pracują słabiej - mówi. - Ale to są jednostki. Ze zdecydowanej większości jestem bardzo zadowolony.
Przemka też chwali.
- Jeździliśmy razem na zlecenia do Belgii, zawsze byłem z niego zadowolony. Na stanowisku mistrza też radził sobie świetnie. Sprawdził się, dostał podwyżkę.
Czy dyrektor W. chwali swoich pracowników? Nie wszystkich, bo trudno po każdej zmianie podejść do każdego i powiedzieć, że wykonał dobrą robotę. Ale ci, którzy dobrze pracują, jak twierdzi W., mogą liczyć na dobre słowo.
Informacjom o telefonach poza godzinami pracy dyrektor zaprzecza. Przyznaje jednak, że lubi wiedzieć, co się dzieje w firmie.
- Mam taki zwyczaj, że dzwonię do dyspozytorów rano i wieczorem, pytam, co zostało zrobione i kiedy. Jeśli jakaś praca nie została wykonana, to pytam dlaczego, co się stało - mówi dyrektor.
Ale nigdy nie dzwonię na komórki prywatne pracowników, tylko na telefony stacjonarne i komórkowe znajdujące się w firmie. Kontaktuję się tylko z tymi, którzy mają tego dnia zmianę. Muszę być na bieżąco, bo taki jest charakter naszej pracy. Codziennie mam narady produkcyjne z przedstawicielami elektrowni i muszę być do nich przygotowany.
Pytam też o braki kadrowe, na które zwracali mi uwagę pracownicy. Zdaniem dyrektora problemu nie ma. Ludzi wystarczy i nikt nie jest przeciążony pracą.
Choć nadgodziny się zdarzają. Jak mówi dyrektor, dotyczą one sytuacji, które zagrażają ciągłości pracy elektrowni, lub w sytuacji szczególnych potrzeb pracodawcy, ale nikt nie jest do nich zmuszany, są rejestrowane i wypłacane zgodnie z prawem. Nagroda dyrektora przysługuje tym, którzy "wykazują się kreatywnością i zaangażowaniem".
Pytam zatem jak to możliwe, że Przemek formalnie przepracował w maju 4 godziny nadliczbowe, podczas gdy wydruki z bramy wskazują, że codziennie był w pracy, również w weekendy i święta. Po minimum 8 godzin.
- U nas system RCP (wydruki z bramy) nie obowiązuje. Firma zrezygnowała z elektronicznego pomiaru czasu pracy ze względu na to że zdarzały się liczne błędy - wyjaśnia dyrektor. - Każdy może wejść i wyjść na teren zakładu, kiedy chce, jeżeli tylko posiada przepustkę.
Pytam też o drobiazgową kontrolę każdego ruchu pracowników. To, jak mówi dyrektor, "bzdura".
To miały być pierwsze wspólne długie wakacje Przemka z żoną. Wcześniej udawało mu się wyrwać maksimum dzień, dwa urlopu. Mieli wyjechać w sierpniu, z dziewięcioletnią córką i niespełna półtorarocznym synkiem. Mieli jeszcze rower córce kupić i altankę na działce wyremontować.
30 maja Przemek powiedział w domu: "oni mnie zniszczą". Dzień później wyszedł do pracy na poranną zmianę, wziął klucz i zamknął się w warsztacie.
31 maja w firmie skończyły się nieoficjalne nadgodziny, krzyki i poniżanie. Według pana Mariana atmosfera nadal jest zła, bo wszyscy wiedzą co się stało i dlaczego. Ale skończyły się telefony.
- Uspokoił się - mówi pan Grzegorz.
*Imiona, inicjały i niektóre szczegóły dotyczące bohaterów, na ich prośbę, zmieniono.