Natalia przyjechała ze Lwowa. Szuka pracy na bazarku w Piasecznie., Witold Ziomek, WP.PL
Piaseczno. Skrzyżowanie ul. Dworcowej i Jana Pawła II. Zrujnowany budynek starej mleczarni ogrodzono siatką. Po przeciwnej stronie ulicy, na trawniku, jeszcze do niedawna od świtu stały grupy kilkudziesięciu osób, szukających pracy.
Dziś jest pusto. Trwa remont drogi. Po Ukraińcach czekających na pracę zostało kilka wyblakłych ogłoszeń, napisanych cyrylicą.
Są też znaki, informujące o przeniesieniu "bazarku".
"Od 1 października skrzyżowanie będzie zamknięte na kilka miesięcy dla ruchu samochodowego. Dlatego prosimy państwa o przeniesienie się i korzystanie z nowego, specjalnie przygotowanego miejsca spotkań, nieopodal, na rogu ulicy Nadarzyńskiej i Żytniej. Miejsce to będzie oznakowane, wyposażone w ławki, toaletę, oraz wygodny podjazd dla samochodów. Nasze działanie ma na celu podniesienie bezpieczeństwa zarówno pieszych, kierowców, jak i gromadzących się osób".
Jeden znak na starej mleczarni, drugi na trawniku. W trzech językach – po polsku, angielsku i ukraińsku.
To już nie targ, a "miejsce spotkań"
Nowy "bazarek" jest niedaleko. Kilka minut piechotą. Tam też stoją znaki. Nieoficjalne "targowisko niewolników" nazwano oficjalnie "miejscem spotkań".
Na pracę czeka ok. 50 osób. Po jednej stronie kobiety, po drugiej mężczyźni. Z przodu Ukraińcy, z tyłu, bliżej płotu, Polacy. Wszyscy mają ze sobą torby z jedzeniem i ubraniami roboczymi.
- To tak na chwilę, dopóki nie znajdę czegoś na stałe – tłumaczy mi Oleg. Po polsku mówi nieźle, ale z wyraźnym ukraińskim akcentem. Do Polski przyjechał ponad 15 lat temu.
- Jestem Polakiem – zapewnia, po czym udowadnia to, recytując z pamięci listę sakramentów świętych. Bezbłędnie.
O pracę jest nieco łatwiej latem, kiedy sezonowych pracowników szukają rolnicy. Zimą ofert jest mniej, ale i tak codziennie ktoś przyjeżdża.
Mężczyźni znajdują pracę przede wszystkim na budowach czy przy remontach. Na kobiety czekają prace domowe, głównie sprzątanie.
Krótko po godz. 8 na bazarek podjeżdża samochód. Zatrzymuje się przy grupie kobiet. Mężczyzna, który z niego wysiada, tłumaczy, że potrzebuje ludzi do obierania owoców. Zaczynają się negocjacje.
- 15 złotych na godzinę – mówi Oleg, wyraźnie zniesmaczony. – Widzisz, jak nas traktują? – pyta.
Negocjacje trwają kilka minut. Ci, którzy lepiej mówią po polsku, tłumaczą pozostałym. W końcu do auta wsiadają dwie osoby.
2 metry na osobę
Natalia jest w Piasecznie od niedawna. Przyjechała niecałe dwa miesiące temu. Po polsku mówi słabo, woli przejść na angielski. Tego języka uczyła, pracując w szkole we Lwowie. Biegle mówi również po francusku.
Z Ukrainy musiała wyjechać, gdy straciła mieszkanie po ojcu - jego druga rodzina kazała jej się wynieść.
Na to, by wynająć mieszkanie i żyć z rodziną za ukraińskie zarobki nie miała szans, choć prawie wszyscy pracują.
20-letnia córka Natalii jest kucharką. Mąż zarabia na renowacji zabytkowych drzwi i mebli. Zarabiają w okolicach minimalnej krajowej, czyli 3 723 hrywien. W przeliczeniu na złotówki to ok. 450 złotych.
Z jednej pensji praktycznie nie da się wynająć we Lwowie mieszkania. Najtańsze, w miarę blisko centrum, kosztują ponad 2 tys. hrywien miesięcznie. Na mieszkanie dla 4-osobowej rodziny, w średnim standardzie, trzeba już przygotować przynajmniej 7 tys. hrywien. Dwie pensje minimalne.
Dlatego Natalia odeszła od tablicy i przyjechała do Polski. Angielski i francuski nie będą jej potrzebne. U nas na zbieraniu warzyw i sprzątaniu zarobi trzy razy tyle, co u siebie na uczeniu dzieci. A jeśli będzie pracować po kilkanaście godzin na dobę, to może i więcej.
Na początku szukała pracy w zawodzie, ale nie znalazła. Za miesiąc wyjeżdża do Kielc, gdzie będzie sprzątać supermarkety. O dorywczej pracy w Polsce mówi wprost: – Współczesne niewolnictwo.
- Kilkanaście godzin dziennie, praktycznie bez przerwy – opowiada o pracy przy zbieraniu selerów. – Przywieźli nam na obiad zupę z selera. Jak chłopom pańszczyźnianym, prosto na pole.
Zarobki, choć znacznie wyższe od ukraińskich, na kolana nie powalają. Praca raz jest, raz nie. Jeśli do domu Natalia wyśle 1 tys. złotych, to jest dobrze. W Polsce też przecież musi z czegoś żyć i zapłacić za mieszkanie.
- Przez agencje nie szukam, bo one zabierają nawet połowę zarobionych pieniędzy - mówi Ukrainka. – Za pośrednictwo, za pokój. Zostają grosze. Teraz wynajmuję pokój z ośmioma innymi kobietami. 16 metrów kwadratowych, po dwa na każdą z nas. Warunki fatalne, ale przynajmniej tanio. 400 złotych miesięcznie za osobę.
Polski pan zatrudnia
Pytam o oszustów, którzy biorą ludzi do pracy i nie płacą.
- Zdarzają się – przyznaje Andriej. – Ale częściej w Internecie, dlatego tu szukamy. Nieraz jest tak, że się jedzie do roboty z ogłoszenia w Internecie i dopiero na miejscu okazuje się, że pracy jest dwa razy więcej, a kasa o połowę mniejsza, bo potrącają niby na podatki, czy mieszkanie.
Szukanie pracy na bazarku ma jednak wadę - w przeciwieństwie do internetowych ogłoszeń, tu nie ma komentarzy pod ogłoszeniem. Nie można prześwietlić potencjalnego pracodawcy i sprawdzić, co myślą o nim poprzedni robotnicy.
Ale wieści o tym, kto i jak traktuje swoich pracowników, rozchodzą się dość szybko.
Na bazarku w Piasecznie znany jest szczególnie jeden, o którym pisaliśmy rok temu. Naprawia drogi. Regularnie potrzebuje ludzi.
- Był dzisiaj, zanim przyszedłeś – mówi Paweł, jeden z niewielu Polaków stojących na bazarku. – Ale u niego nikt już nie chce pracować. Wszystkim wisi kasę. Dzisiaj wziął dwóch Ukraińców, takich, co go jeszcze nie znali. Podobno wczoraj dawał dychę każdemu, kto mu znajdzie Ukraińca do roboty.
Słucham historii o jednodniowych fuchach na lokalnych budowach. Mniejszych i większych. Kwalifikacji nikt nikomu nie sprawdza. Mówisz, że potrafisz, to dostajesz robotę.
Kask? Rękawice? Szkolenie BHP, czy choćby prosty instruktaż, jak obchodzić się z narzędziami? To wszystko jest zbędne.
- Stąd ludzie idą do prostej roboty. Jak ktoś ma fach w ręku, to przebiera w robocie i na bazarku nie stoi – mówi Paweł. – Ale różnie bywa. Czasem się jedzie na robotę, niby sprzątać, a nagle się okazuje, że trzeba maszynę obsłużyć. Nie wiesz jak? Nauczysz się. Nie nauczysz się sam? To nie dostaniesz pieniędzy.
W takich warunkach nietrudno o wypadek. Choć żadnemu z moich rozmówców nic się jeszcze w pracy nie stało.
- Ale jak się coś stanie, to będę miał przerąbane – mówi Paweł.
Na oszustów są sposoby. Jak mówi Oleg, najlepiej do pracy jeździć grupami. Takimi, które się znają.
- Jak taki cwaniak widzi przed sobą kilku chłopa, to zapłaci. Wie, że jak będzie kombinował, to dostanie łomot – tłumaczy.
Natalia też poszła pracować w grupie. Trzech pań, zatrudnionych przy sprzątaniu, pracodawca się jednak nie wystraszył.
- Zatrudnił nas 80-letni profesor – opowiada była nauczycielka. – Miałyśmy pracować 3 dni i dostać po 200 złotych. Gdy skończyłyśmy, nie zapłacił ani grosza. Przepadło. Nie mam się nawet komu poskarżyć, bo nie ma żadnej umowy. Ani śladu po tym, że u niego pracowałam.
Skąd się biorą niewolnicy
Gdy pytam o umowy, słyszę śmiech.
- Jakie umowy? Tu nikt żadnych umów nie daje – mówi Andriej. – Wszystko jest "na gębę".
I, jak się okazuje, wielu tak wygodniej. Pracodawcom, którzy nie płacą podatków, i części pracowników, którym legalny dochód nie jest do niczego potrzebny.
- Jak się ma długi, komornika na głowie, to po co umowa? – mówi Paweł. – Komornik wszystko zabierze. A tak, co zarobię, to moje. Jasne, czasem się trzeba z oszustami użerać, ale i tak wychodzę na plus.
Piotrek mówi wprost: – Jest alimenciarzem.
Ma 12-letniego syna, na którego musi płacić. Ile dokładnie ma długu? Tego nie wie. Ale wie, że nie jest w stanie go spłacić.
- To nie jest tak, że ja dziecku nie daję – tłumaczy. – Jak tylko coś zarobię, to daję. Tyle, ile mogę. Komputer mu ostatnio kupiłem. Na wakacje zabrałem. Ale jak tylko bym zaczął na umowie zarabiać, to zaraz mi komornik wszystko zabierze i sam nie będę miał za co żyć. Pod mostem wyląduję.
Na umowie nie zależy też tym, którzy są w Polsce nielegalnie.
- No, nie wszyscy mają papiery – przyznaje Oleg, a stojący obok przytakują, kiwając głowami.
- To kto nie ma papierów? – sonduję.
Wokół mnie robi się natychmiast pusto.
Niewolnictwo zalegalizowane
"To są jakieś żarty? Pracują na czarno, praktycznie nie generują podatków, generują za to syf i awantury, ale robi się dla nich jakieś specjalne miejsca spotkań, ławeczki itd, dlaczego miasto nie robi tego samego dla rodaków?" – czytam na Facebooku, w jednym z komentarzy pod informacją o przeniesieniu bazarku.
"Ukraina nie jest w Unii i my nic nie musimy dla nich robić" – to kolejny komentarz.
Skąd niechęć? Pytam jednego z mieszkańców Piaseczna. Mieszka niedaleko starej mleczarni.
- Proszę pana, to nie chodzi o to, że oni z Ukrainy. Tu różni ludzie roboty szukają. Są uczciwi, co faktycznie potrzebują, a są i tacy, co już o 8 rano się do żadnej roboty nie nadają, bo tak pijani, że ledwo stoją – tłumaczy pan Władysław. – Nieraz to strach obok takiej pijanej grupki przejść. A jaki bałagan po sobie zostawiają. I nie tylko Ukraińcy, Polacy też. Chociaż mniej ich jest, to aż tak nie widać.
Mieszkańcy narzekają, że zamiast pilnować porządku, czy ścigać oszustów zatrudniających Ukraińców, władze gminy stawiają znaki i uważają problem za załatwiony.
- Tam powinny patrole policji jeździć, a nie znaki stawiają i toaletę przenośną – denerwuje się pan Łukasz.
O legalizację nieoficjalnej giełdy pytam burmistrza Piaseczna. Chcę się dowiedzieć, ile kosztowało oznakowanie "miejsca spotkań" i dlaczego gmina zdecydowała się na legalizację miejsca, w którym wielokrotnie dochodzi do łamania praw pracowników.
Przez ponad tydzień burmistrz jest nieuchwytny – a to jakieś spotkanie mu wypadło, a to wyjechał w delegację. Zostawiam numer, ale nikt nie oddzwania. W końcu wysyłam pytania mailem. Jak na razie, bez odpowiedzi.
Bazarkowa rzeczywistość
- Tak, wiem gdzie to jest - mówi komisarz Jarosław Sawicki z Komendy Powiatowej Policji w Piasecznie. - Bardzo często prowadzimy tam różne interwencje. Albo po doniesieniach mieszkańców, albo ze Strażą Graniczną. Zatrzymujemy osoby, które przebywają w Polsce nielegalnie.
Zlikwidować giełdy policja jednak nie może.
- Stanie pod drzewem nie jest przestępstwem ani wykroczeniem - mówi komisarz Sawicki. - My oczywiście próbujemy angażować lokalną społeczność, mówimy o zagrożeniach, ale ukarać za przebywanie w jakimś miejscu osoby, która ma dokumenty w porządku, po prostu nam nie wolno.
Państwowa Inspekcja Pracy, która ma walczyć z patologiami w zatrudnieniu, też zbyt wiele nie może. Bo żeby wszcząć kontrolę najpierw ktoś musi zacząć dla kogoś pracować.
- My oczywiście wiemy, gdzie jest ta giełda, prowadzimy razem z policją pewne działania, ale z tym że ludzie tam stoją i czekają, niewiele możemy zrobić – tłumaczyła nam Jolanta Koszałka z warszawskiej PiP.
W zeszłym roku, po naszych doniesieniach, inspektorzy usiłowali skontrolować jednego z nieuczciwych przedsiębiorców, który zatrudniał ludzi z bazarku.
Kary pan Andrzej jednak uniknął. Bo kontrolujący napotkali przeszkodę nie do pokonania. Firma, którą prowadzi mężczyzna, jest zarejestrowana w wynajmowanym mieszkaniu, w którym nikogo nie było. Nikt nie odebrał pisma, nie można było też ustalić, gdzie pracują robotnicy.
"Były podejmowane czynności próby przeprowadzenia kontroli, które okazały się nieskuteczne z uwagi na brak możliwości kontaktu z przedsiębiorcą. Ponadto wg ustaleń inspektora pracy z informacji zawartych w CEIDG wynika, że podmiot zawiesił działalność gospodarczą" – czytamy w piśmie, przesłanym nam przez PiP.
Faktycznie, ze wpisu w CEIDG wynika, że "biznesmen" zawiesił działalność miesiąc po naszej publikacji. To jednak nie przeszkadza mu nadal poszukiwać ludzi do pracy. Żeby się tego dowiedzieć, wystarczy iść na bazarek i zapytać.
Do tego jednak PiP nie ma uprawnień.
Od autora
Opłaca się być oszustem. Po co płacić składki, podpisywać umowy, skoro można kupić sobie niewolnika. Niewolnikowi można rzucić 15 złotych za godzinę, a w ostateczności nie zapłacić mu wcale.
Niewolnik się nie upomni o swoje, bo komu? Paweł pracował u Andrzeja 15 godzin. Dostał 50 złotych. Resztę miał dostać później. Za każdym razem słyszy: "Teraz nie mam, jutro przyjdź".
Andrzeja wystawiłem inspekcji pracy na talerzu. Pokazałem gdzie jest, co robi. Ustalenie tego, że łamie prawo, zajęło mi dokładnie jeden dzień pracy.
Minął rok. Andrzej dalej robi to, co robił. Na placu, gdzie stoją jego maszyny, dalej trwa praca. Nadal stoją przyczepy, w których mieszkają jego "pracownicy". Urząd jest bezradny.
Urzędnicy zawinili? Nie. Zrobili to, na co pozwalają im przepisy. Oni nie mogą iść na bazarek i zatrudnić się u Andrzeja na budowie. Nie mogą go śledzić, nie mogą zadawać pytań ludziom z bazarku.
Niewiele mogą też władze gminy, którym mieszkańcy mają za złe zalegalizowanie "giełdy niewolników". Burmistrz nie miał innego wyjścia. Bazarku nie zlikwiduje, bo nikomu nie można zabronić stania. Oszustów też nie skontroluje, bo nie ma do tego prawa.
Jedyne, co może zrobić, to na czas remontu przenieść bazarek w inne miejsce. I postawić przenośną toaletę, żeby "niewolnicy" nie sikali na płot.
Bazarek sam z siebie też nie zniknie. Jedyne co się zmieniło, to stawki, bo jeszcze kilka lat temu niewolnik kosztował około 5 złotych za godzinę. Ceny skoczyły, bo spadło bezrobocie. Ale ludzi stojących na pustym placu i czekających na pana, który ich kupi, jest ciągle tyle samo.
I będzie. Dopóki inspekcja pracy nie dostanie uprawnień do ścigania oszustów na serio, dopóki ludziom zadłużonym chwilówkami nie zaczniemy na prawdę pomagać, polskie drogi będą remontować niewolnicy, a w mieszkaniach polskich panów będą sprzątać niewolnice.