"Przystanek Apostazja" na Rynku Głównym w Krakowie, listopad 2020 r., Getty Images
Jakub Zagalski: Dzień dobry, chciałbym dokonać apostazji.
Roman Bielecki OP: Co się takiego stało, że chciałby pan podjąć taką decyzję? Dlaczego chciałby ją pan sformalizować? Co ja mogę dla pana zrobić, żeby pana przed podjęciem takiej decyzji powstrzymać?
Załóżmy, że po takich pytaniach nie ma widoków na dialog. Machnie ojciec ręką?
Nie traktuję tego tematu lekko, dlatego zapytałbym i porozmawiał. Czasem można usłyszeć że "jeden odchodzi, ale stu zostaje", i że liczy się większość. Ale przecież każde odejście to porażka. Bo to znaczy, że ktoś uznał, że w Ewangelii nie ma dla niego nic wartościowego. Nic, czym można żyć. To kościelna porażka świadcząca o tym, że nie zdaliśmy egzaminu, by kogoś o tej wartości Ewangelii przekonać.
Zdarza się ojcu rozmawiać z ludźmi myślącymi o apostazji?
Często.
I co ojciec słyszy? Czy jest wspólny mianownik tych rozmów?
W ostatnich miesiącach takich rozmów jest rzeczywiście znacznie więcej niż kiedyś. Z wiadomych względów. I najczęściej pierwsze, co słyszę, to: "Nie chcę już być w takim Kościele".
W "takim Kościele", czyli w jakim?
Takim, w którym kryje się sprawców przestępstw seksualnych. Takim, w którym nie rozwiązuje się trudnych spraw i przeciąga się je w nieskończoność. W którym co innego mówi się z ambony, a inaczej się żyje. W którym jest więcej polityki niż Ewangelii.
Pragnę zauważyć, że stawianie takich zarzutów często świadczy o dużej wrażliwości duchowej osoby, która je stawia. Bo taki obraz Kościoła nie składa jej się z tym, co wyniosła pozytywnego z katechezy, domu czy rodziny. Oburza się na takie sytuacje i ja też się oburzam, gdy słyszę, jak niektórzy ludzie są traktowani w Kościele. Nie mówię już nawet o poważnych przestępstwach kleru, ale o zwykłej nieuprzejmości. Ktoś przychodzi do biura parafialnego po dokumenty potrzebne do ślubu, a tam słyszy litanię, że nie chodzi do kościoła, albo że nie przyjął kolędy.
Zależy, na kogo się trafi.
W moich rozmowach próbuję pokazać, że rzeczywistość wiary może być inna i jeżeli się da, to wpłynąć na czyjąś decyzję. Do mnie przychodzą najczęściej ci, którzy chcą porozmawiać. Natomiast jak już ktoś idzie do biura parafialnego, to rzadko kiedy chce zostać w Kościele. Taka osoba chce już tylko dokumentu, pieczątki i oficjalnego zaświadczenia, że dokonała aktu apostazji.
Ojcu udaje się wpłynąć na taką decyzję?
Rozmowa ze mną to jeszcze etap negocjacji. Mówię: "Dajmy sobie trzy miesiące albo pół roku". Bo jeżeli ktoś ze mną rozmawia, to jemu jeszcze zależy, skoro przyszedł. Podpowiadam, by spróbował poszukać takiego kościoła, parafii czy mszy, gdzie to wygląda inaczej. Jeżeli się nie uda – no to trudno. Nie mam w sobie wewnętrznego imperatywu, że muszę za wszelką cenę zmienić czyjąś decyzję. Szanuję wolność drugiego człowieka. Jeżeli ją podjął, to nie ma powodu, by go traktować niepoważnie.
W marcowym numerze miesięcznika "W drodze" pada stwierdzenie, że osoby decydujące się na apostazję często jako powód wskazują niezgodę na pewne zasady obowiązujące w Kościele. Przy czym chodzi im bardziej o zasady moralności katolickiej niż kwestie dogmatyczne.
Trzeba zrozumieć, że gdy ktoś jest częścią wspólnoty, niezależnie od tego, czy "na papierze", bo przyjął chrzest, czy jest bardziej zaangażowany w życie Kościoła - to nie znaczy, że nie może stawiać pytań. Zastanawiać się nad kwestiami, które Kościół proponuje, np. odnośnie relacji państwo-Kościół lub religii w szkole. Jeżeli ktoś te rozwiązania krytykuje czy się nad nimi zastanawia, to nie znaczy, że z miejsca stał się osobą niewierzącą. "Ludzie wierzący" to nie jest grupa spod znaku "wszyscy myślimy tak samo". Kościół to nie są Chiny Ludowe.
W porządku, ale w przypadku moralności katolickiej raczej nie ma miejsca na dyskusję i podważanie zasad. Antykoncepcja, aborcja – tu katolik chyba powinien mieć jasne stanowisko?
Jeżeli chodzi o aborcję, to co do istoty i ochrony życia ta nauka się nie zmienia. I myślę, że ludzie w większości nie mają problemu z tym, żeby powiedzieć, że są za życiem. Problem wynika z tego, jak ta prawda jest implikowana do życia społecznego. Czyli do rzeczywistości, w której musimy się ułożyć z ludźmi o różnych światopoglądach.
Antykoncepcja – tutaj też mamy w Kościele ogromny problem w sposobie mówienia o zasadach moralności. Z tym, jak się o tym mówi i kto tego naucza. Myślę, że wiele osób pamiętających swoje przygotowania do ślubu powie, że kursy, na których omawiano relację między małżonkami, po prostu trąciły myszką. Niezgoda na pewne elementy nauki moralnej może wynikać z niewłaściwej komunikacji. Z tego, że kurs przedmałżeński prowadził ksiądz albo osoba sześćdziesiąt plus, a nie na przykład para małżonków po trzydziestce. Oczywiście każda z tych osób może mieć wiedzę i przekazywać prawdę, ale sposób komunikacji też ma znaczenie.
"Ludzie mają dość Kościoła, który przestał być ewangeliczny". To cytat z głośnego filmiku ojca Adama Szustaka OP. Co to znaczy "ewangeliczny"? Rozumiem, że chodzi o drogę, którą wyznaczył Jezus. Ale przecież Kościół katolicki nie kończy się na Ewangelii. To z niej wyłaniają się prawdy wiary i wspomniane wcześniej zasady moralności, które dla wielu ludzi myślących o apostazji są nie do przyjęcia. Innymi słowy – z Kościołem ewangelicznym nie jest im wcale po drodze.
Większość osób w Polsce jest ochrzczona, ale gdyby je zapytać, z czym to się właściwie wiążę, to czuję, że byłoby słabo. Myślę, że 30 lat katechezy szkolnej wychowało wielu ludzi obojętnych na sprawy religijne albo wierzących kulturowo. Czyli chodzących do kościoła na Wielkanoc, obchodzących Wigilię, odwiedzających groby bliskich na Wszystkich Świętych, a może nawet posypujących głowę popiołem. Tyle tylko, że na co dzień tej wiary zupełnie nie widać. Wystarczy zapytać czy ktoś daje jałmużnę i ma stałe zlecenie przelewu dla osób potrzebujących. Albo jak wygląda sprawa miłosierdzia i wybaczenia w praktyce. Wtedy zaczynają się schody.
Jednocześnie mówiąc o Kościele nieewangelicznym, nie bagatelizowałbym hipokryzji duchownych, która jest źródłem ogromnego zgorszenia. Ludziom brakuje autentyczności, która jest na przykład cechą życia papieża Franciszka. To, że on mówi i robi to samo, jest dla wielu zaskakujące. Kiedy kilka lat temu zaczął w Wielki Czwartek jeździć do więzień i obmywać nogi więźniom i imigrantom, ludzie widząc to, mówili: "Co to jest? Czy to nie jest rozmycie doktryny?". Tymczasem on pokazywał w praktyce, czym jest gest, który opisuje ewangelista Jan, gdy Jezus klęka przez apostołami i mówi: "Muszę umyć wam nogi". To znaczy: "Muszę się pochylić nad waszą słabością", a potem wy mnie w tym naśladujcie, zachowując się tak wobec siebie". Myślę, że dla wielu to jest odkrywcze.
Mimo to coraz częściej słyszy się o "wypisaniu z Kościoła", bo tak dziś się mówi o apostazji.
Trzymając się definicji Katechizmu Kościoła katolickiego apostazja jest to całkowite odrzucenie wiary chrześcijańskiej. Natomiast mam wrażenie, że dziś jest to kojarzone raczej z zerwaniem z instytucją. Pójdę do proboszcza, on mnie skreśli w swoich księgach i nie będę miał już nic wspólnego z całą tą administracją. Z takiego błędnego rozumienia biorą się potem sytuacje, że ktoś dokonał apostazji, a później się dziwił, że nie może zostać rodzicem chrzestnym. Natomiast powody do dokonania apostazji i stopień rozumienia tego aktu mogą być różne. Gdy widzę "licznik apostazji" (internetowa inicjatywa Wiosny Biedronia – dop. JZ), hashtagi w stylu #jateżodchodzę…
…ostatnio widziałem #apostazjachallenge…
To wszystko składa się na zjawisko, które ja nazwałbym "świeckim sakramentem". Chodzi o to, żeby zamanifestować swoją postawę i dzięki temu odnaleźć się w rzeczywistości. Odcinam się od jednej jej części, a zostaję po drugiej stronie. Oczywiście można to zmienić i nie trzeba być apostatą do końca życia. Ale nie można mieć ciastka i zjeść ciastka. Być matką chrzestną i formalnie zadeklarować, że chce się być poza Kościołem.
Niektórzy nie chcą być w Kościele, ale nie decydują się na apostazję, bo to "nie zmazuje" chrztu. Uważają, że Kościół trzyma ich w swoich szeregach na siłę.
Tego nie da się cofnąć. Taka jest prawda teologiczna. Ale umówmy się, skutek chrztu to nie jest odium i wypalone znamię Harry'ego Pottera na czole. To dowód bycia we wspólnocie z Chrystusem. To pokazuje, że Kościół to coś więcej niż reguły i zasady. Kiedy poznamy rzeczywistość Wspólnot Jerozolimskich w Warszawie, benedyktynów w Tyńcu, franciszkańskiego życia, sióstr dominikanek w Broniszewicach, wspólnoty Chleb Życia Siostry Małgorzaty Chmielewskiej, puckiego hospicjum księdza Kaczkowskiego, ruch rekolekcji ignacjańskich, akcji pokroju "Zupa na Plantach" w Krakowie czy prawosławia na całej wschodniej stronie Polski, to zobaczymy chrześcijaństwo w jego pełnym rozkwicie.
Nie ma ojciec wrażenia, że apostazja stała się w pewnym sensie modna? A może to początek laickiej rewolucji?
To opuszczenie Kościoła, o którym rozmawiamy, jest pewną formą prawno-administracyjną. Ale też bądźmy uczciwi – takie odejścia będą się dokonywały niezależnie od tego, czy ktoś podpisze dokument, czy wpisze się na internetową listę i doda hashtag w mediach społecznościowych.
Jednak te wszystkie działania, które namnożyły się po październikowych protestach, stanowią pewien symbol. Ludzie nigdy tak otwarcie i na taką skalę nie mówili: "Mam dość. Odchodzę".
Jest to bardziej widoczne, ale nadal uważam, że te odejścia były zawsze. Czy się o tym pisało, czy nie. Ważniejsze według mnie jest zjawisko rosnącej obojętności społecznej. Bo to, czy ktoś na Kościół narzeka, czy go krytykuje, to znaczy tyle, że ma on jeszcze znaczenie w jego życiu.
Natomiast zjawisko, które najbardziej dotknie życie Kościoła w Polsce i będzie rewolucją w myśleniu i zachowaniu, to będzie obojętność. Czyli amputacja duchowego odniesienia ewangelicznego ze swojego życia. Bez względu na to, co się będzie w Kościele działo dobrego czy złego, będzie to ludziom obojętne i będą go omijać szerokim łukiem. I to jest prawdziwe wyzwanie. Znaleźć sposób na to, jak do nich dotrzeć. A takich ludzi przybywa. Oni nie dokonują formalnego aktu apostazji, bo im się nie chce tego robić, ale są apostatami w praktyce. Jest im po prostu obojętne, czy są w Kościele, czy też nie.
Mówił ojciec o apostazji jako o porażce duchownych. Trudno jednak pominąć wątek polityczny, który przewija się w tle od zeszłorocznych protestów w sprawie aborcji.
Obecna sytuacja, o której rozmawiamy, nie jest efektem ostatniego roku. To jest następstwo wydarzeń z ostatnich 20, może nawet 30 lat. Przez te wszystkie lata byliśmy w stanie kościelnego uśpienia. Było nam dobrze. Nie mieliśmy problemów. Jesteśmy krajem jednolitym kulturowo, wyznaniowo, etnicznie. Nie musieliśmy o nic zabiegać, to wszystko było i jakoś dalej jest. W takich warunkach wiara dość łatwo staje się obyczajowa i rytualna, daleka od świadomego przekonania w co wierzę. I odwrócenie tych tendencji może zająć tyle samo, jeśli nie jeszcze więcej lat.
Nie wiem, czy tego doczekam. Natomiast mam wrażenie, że przed nami bardzo ciężka praca u podstaw. Bo jak się okazuje, ludzie kończą szkolną katechezę i Bóg im się kojarzy z kimś, kto jest okrutny i chce im zepsuć życie. A katolicy na wszystko narzekają, sami nie mogą i innym nie pozwalają. To jest popularne streszczenie życia chrześcijańskiego. A skoro tak jest, to kto przy zdrowych zmysłach chciałby się w coś takiego pakować?
Faktycznie nie brzmi zachęcająco.
Znajdujemy się w sytuacji, w której ogromny nacisk kładzie się na etykę i moralność, nie potrafiąc odpowiedzieć, kim jest Bóg, jaki jest, co o nim mówi Pismo Święte.
Papież Franciszek przypomniał kiedyś, że dawniej, kiedy chciało się kogoś wprowadzić do Kościoła, to nie zaczynało się od tłumaczenia przykazań, tylko od wytłumaczenia sensu modlitwy "Ojcze nasz". Jaki obraz Boga przedstawia? O jakiej relacji między ludźmi mówi? I jeśli taka perspektywa się w człowieku zakorzeni, to dopiero później można przejść do zasad.
Dominikanie, benedyktyni i inne wspólnoty, o których ojciec wspominał, udźwigną to wyzwanie? Skoro przeciętny ksiądz diecezjalny, a z takim wierni mają najczęstszy kontakt, nie dał rady skutecznie katechizować.
W historii Kościoła zwykle bywało tak, że wszelkie odnowy wypływały z życia zakonnego. Zakonność ma w sobie jakiś magnes przyciągający ludzi. Ze względu na formę życia i inne rozłożenie akcentów. Wyraźniejsze pokazanie modlitwy i życia duchowego. Ludzie za tym tęsknią. Więc są poruszeni, kiedy widzą w środku miasta, przy stadionie Legii, klasztor Wspólnot Jerozolimskich. Wchodząc tam doświadczają zupełnie innej rzeczywistość zaraz obok "kotła" sportowego Warszawy.
Papież Benedykt XVI mówił swego czasu, że księża mają być specjalistami od Ewangelii i Boga. Podoba mi się to zdanie i chciałbym, żeby tak było. Ksiądz może oczywiście zajmować się sprawami administracyjnymi, ale naprawdę nie musi, bo są od tego inni ludzie. Mamy taką sytuację, że ksiądz-ekonom, ksiądz-dyrektor, ksiądz-księgowy źle się kojarzy. Ludzie, kiedy myślą o dobrym księdzu, to mają w głowie obraz dobrego spowiednika, kogoś, kto mówi przejmujące kazania i jest wrażliwy duszpastersko, a nie w pierwszej kolejności korporacyjnego menadżera.
Martwi ojca potencjalnie duży odpływ wiernych z Kościoła?
Nie jestem miłośnikiem licytowania się na liczby i ekscytowania prognozami, że oto teraz w Polsce jest 90 proc. katolików, a za jakiś czas będzie 60. A te 30 proc., które odejdzie, to są "ci gorsi". A w Kościele zostaną ci bardziej świadomi i zaangażowani. Nie mam pojęcia skąd się biorą takie wyliczenia i takie przekonanie o jakości wiernych. Nie upatruję siły Ewangelii w procentach.
A to, że jako duchowni jesteśmy coraz częściej krytykowani, i że doszliśmy do takiego momentu, w którym na autorytet trzeba zapracować i nie dostaje się go z automatu święceń, to trzeba się z tym zmierzyć. Przez wiele lat zapracowaliśmy na obecną sytuację, np. milczeniem. I takie mamy konsekwencje. Ale to wcale nie znaczy, że Ewangelia straciła na sile przekazu. Ona dalej jest aktualna i jest wyśmienitym sposobem na życie. Naśladowanie Jezusa to coś, czemu warto poświęcić życie. Bez względu w jakiej formule – czy małżeńskiej, czy duchownej.
Brzmi jak nowa droga życia nawet dla tych, którzy od lat są w Kościele, ale sami nie do końca wiedzą po co i dlaczego.
Dawniej się mówiło, że chrześcijaństwo jest drogą. I my na tej drodze dojrzewamy do zrozumienia tego, co nam Jezus zostawił. I to nie może polegać na tym, że do 18-latka przyjdzie urzędnik w habicie i go przeegzaminuje zadając mu pytania z kościelnej ankiety. Może całe życie nie będziemy w stanie sprostać niektórym słowom Jezusa. Tych o miłości do nieprzyjaciół, nadstawianiu drugiego policzka, niesieniu krzyża czy kochaniu bliźniego jak siebie samego. To nie zmienia jednak faktu, że to są stałe punkty odniesienia, które pomagają iść przez życie. Bo chrześcijaństwo to jest droga, a nie tak jak się teraz często mówi – system.
Matka Teresa z Kalkuty mówiła, że my to byśmy chcieli iść do Jezusa piękni, wyprostowani jak na defiladzie. A ona miała wrażenie, że częściej idziemy na czworaka. Ale co z tego? Najważniejsze, że idziemy. To jest siła chrześcijaństwa i Kościoła, że każdy z nas ma ciągle i nieustannie szansę, by zmienić swoje życie.
ROMAN BIELECKI – dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, od 2010 roku redaktor naczelny miesięcznika "W drodze". Ostatnio wydał książkę "Dwa grosze. O Bogu bliskim". Mieszka w Poznaniu, gdzie w niedzielę odprawia msze o godzinie 21.00.