Mija Gul z rodziną. Fot. Maciej Stanik, WP
Gdy zachodzi słońce, poszczący w ramadanie muzułmanie mogą zasiąść do wieczornego posiłku, zwanego iftarem. Mija Gul, jego żona Sojra i ich dzieci nie jedli cały dzień. Ostatnio na iftar podzielili jednego ziemniaka między sześć osób.
Małżonkowie mieszkają w jednym z pięćdziesięciu czterech obozów dla uchodźców wewnętrznych w Kabulu. To praktycznie slumsy wplecione w dzielnice sześciomilionowej stolicy.
Istnieją od lat. Trafiają do nich mieszkańcy z innych części kraju, uciekający przed trwającą od czterech dekad wojną, problemami ekonomicznymi i brakiem szans na lepsze życie w swoich rodzinnych wsiach oraz miastach. Na miejscu jednak odnajdują równie trudną rzeczywistość, w której utykają bez perspektyw na poprawienie losu.
37-lenti Mija Gul i jego 30-letnia żona Sojra uciekli do obozu Czaman Babrak czternaście lat temu. I tu już pozostali. Tu urodziła się ich czwórka dzieci. Najstarsze ma czternaście lat, a najmłodsze – dwa. Z powodu recesji wywołanej koronawirusem zdarza się, że rodzina musi przeżyć dzień za 12 afgani, czyli równowartość 66 groszy.
W obozie mieszka osiemset trzydzieści rodzin. Każda to około dziesięciu osób żyjących w lepiance lub namiocie. Nie ma prądu ani bieżącej wody, a na cały obóz przypada jedna studnia, z której nie da się zapewnić wody dla wszystkich. Paradoksalnie w obozie najlepiej działa internet mobilny, ale rzadko kogo na niego stać, a tym bardziej na urządzenie, które by go obsługiwało. Jest jeden meczet i szkoła składająca się z dwóch pomieszczeń, dzieci muszą chodzić na zajęcia w trybie zmianowym.
Teraz jednak z powodu epidemii wszystkie placówki edukacyjne w mieście zostały zamknięte. W wolnym czasie biegają wokół prowizorycznych domów, skaczą na skakankach ze sznurków. Niektóre z obozowych wąskich uliczek są pełne śmieci, bo zbieranie ich, obok pracy na bazarze, to jedno z nielicznych zajęć, które mogą podjąć mieszkańcy obozu. Bałagan, odpady i bieda rzucają się w oczy jeszcze bardziej przez to, że z obozem sąsiadują nowoczesne osiedla.
Przez kwarantannę nie ma pracy
Rodzina Miji Gula wraz z sąsiadami siedzi w namiocie zlepionym z różnych tkanin i koców, gdzieniegdzie podziurawionych. Wpada przez nie ładne pomarańczowe światło. Namiot skonstruowany jest z grubych gałęzi. W środku poza matami i materacami w wydzielonym pomieszczeniu stoją baniaki na wodę. Sojra siedzi zawinięta w żółtą kwiecistą chustę, która zasłania jej twarz. Widać spod niej jej gęste brwi i czarne żywe oczy. Za jej plecami bawią się małe dzieci. Natomiast cztery trochę starsze dziewczynki są skupione przy Mija Gulu, siedzącym w tradycyjnej szacie i kamizelce. Ma wąsy i lekki zarost. Na podwórku pod gołym niebem stoi metalowy piecyk, na którym przygotowują jedzenie.
Mija Gul przyznaje, że to najtrudniejszy ramadan, jaki przeżył do tej pory. Po raz pierwszy na to jedzenie ich nie stać.
– Ostatnio piliśmy tylko wodę – mówi. – W zeszłym roku mieliśmy jedzenia pod dostatkiem.
W Afganistanie niemal połowa ludności jest bezrobotna. Uchodźcom wewnętrznym znaleźć pracę jest jeszcze trudniej, a jeśli już, to nisko płatną. Ale w ubiegłym roku Mija Gul był w stanie zarobić dziennie 300 afgani, czyli prawie 16,50 zł. To bardzo niewiele, ale wystarczało na skromne potrzeby. Do tego był potrzebny w pracy praktycznie codziennie. Wraz z synem, dwunastoletnim Ahmedem, byli tragarzami na pobliskim bazarze, gdzie można kupić świeże warzywa, owoce, mięso i niezbędne produkty spożywcze. Wózkami przewozili towary z jednego sklepu do drugiego lub zabierali je do domu klienta, jeśli ten sobie tego zażyczył. Teraz jednak rzadko mogą znaleźć chętnych. Sporadycznie przynoszą pieniądze do domu. Do tego dostają sześciokrotnie niższą stawkę niż przed wybuchem epidemii.
To dlatego że ten bazar praktycznie nie działa, choć niektóre wciąż pozostają otwarte. Policja z powodu częściowego zamknięcia miasta nie pozwala ludziom otwierać sklepów i kramów. Ci, którzy przychodzą, nie chcą, by tragarze nosili ich rzeczy, tylko wolą zrobić to samodzielnie lub zawieźć samochodem i trzymać dystans, by nie narażać się na zarażenie COVID-19.
Tym samym wzrosło bezrobocie i spadły zarobki. Najwięcej tracą na tym najbiedniejsi jak właśnie uchodźcy wewnętrzni. Z powodu recesji wywołanej epidemią już 6 milionów ludzi straciło pracę, a tym samym znalazło się poniżej progu ubóstwa, czyli żyje za mniej niż dolara dziennie.
Z powodu trudnej sytuacji finansowej Mija Gul i Sojra do pracy wysłali też dwunastoletniego syna Ahmeda Gula. Siedmioletnia córka Nadera chodzi po otwartych straganach i prosi o jedzenie.
– Dzięki temu przyniesie nam czasami jednego ziemniaka czy pomidora – mówi Sojra.
Obniżka zarobków jest jeszcze bardziej dotkliwa przez to, że znacząco wzrosły ceny żywności, czasami nawet o 100 procent, na podstawowe produkty takie jak jajka, mąka, ryż czy olej.
35 milionów ludzi i niewiele ponad 10 tysięcy testów
W Afganistanie zgodnie ze stanem na 1 maja stwierdzono 2335 pozytywnych przypadków chorych na COVID-19, w tym sześćdziesiąt osiem osób zmarło. Lekarze, urzędnicy i eksperci jednogłośnie przyznają, że ta liczba nie oddaje skali problemu. W Afganistanie, gdzie mieszka od trzydzieści trzy do trzydziestu pięciu milionów ludzi, wykonano tylko dziewięć tysięcy testów. To znaczy, że niemal co piąty przetestowany okazał się chory.
Afgańska służba zdrowia jest niedofinansowana i nadwyrężona przez dekady trwającej wojny. W wielu miejscach mieszkańcy nie mogą liczyć na opiekę lekarza. W najważniejszej placówce w kraju odpowiedzialnej za przeciwdziałanie koronawirusowi – czyli w Szpitalu Afgańsko-Japońskim w Kabulu, brakuje sprzętu do ich przeprowadzania, przede wszystkim termocyklera. Choć szpital ma do dyspozycji około pięćdziesięciu tysięcy testów, przez brak urządzenia próbki trzeba wysyłać do laboratorium.
– To dlatego czasami trzeba dłużej czekać na wyniki testów – mówi dyrektor medyczny szpitala, doktor Dżawad Nurzaj.
Często pacjenci i ich rodziny narzekają na to, że czas oczekiwania często wynosi ponad tydzień. A wielu z nich zostaje odesłanych z kwitkiem.
Szpital ma sto łóżek, w tym osiem na intensywnej terapii i tyle samo respiratorów dla ciężko chorych. Cała placówka przeznaczona jest dla pacjentów z COVID-19, wcześniej przyjmowano do niej gruźlików. Pozostałe łóżka są rozdzielone na oddziały z przypadkami pozytywnymi, które nie są w ciężkim stanie i po prostu są izolowane, a reszta przewidziana jest dla tych z podejrzeniami choroby.
Nurzaj obawia się najbardziej, że personel szpitala zacznie chorować. Jak do tej pory to się nie stało, ale zagrożenie istnieje.
– Szpital jest na linii frontu w tej walce. To zaraźliwa infekcja, więc za każdym razem, gdy mamy kontakt z pacjentami, jesteśmy zagrożeni, szczególnie, że nie mamy wystarczającej ilości sprzętu – przyznaje Nurzaj.
W kraju choroba szybko szerzy się wśród personelu medycznego. W Heracie w zachodnim Afganistanie, początkowym epicentrum choroby, COVID-19 stwierdzono u pięćdziesięciu jeden pielęgniarek i lekarzy. W prowincji Farjab w północnej części kraju jedyny oddział intensywnej terapii został poddany kwarantannie.
Natomiast w szpitalu w Kundudzie, gdzie trafiają pacjenci z północnowschodniego Afganistanu, 70 z 361 pracowników szpitala zostało poddanych kwarantannie po tym, jak dwudziestu lekarzy i jedna pielęgniarka otrzymali pozytywne wyniki testów. W prowincjach Kunduz i Farjab wciąż trwają walki między siłami rządowymi a talibami.
Według doktora Nurzaja, przyczyną zachorowań wśród personelu medycznego jest niedostateczna ilość przedsięwziętych środków zapobiegawczych, dlatego regularnie apeluje do pracowników, by zachowywali szczególną ostrożność, bo już teraz ledwie wystarcza mu lekarzy i pielęgniarek. Po terenie placówki ciągle chodzą ludzie w kostiumach ochronnych, czasami nawet w dwóch maskach i regularnie dezynfekują cały teren wodą z chlorem.
Strach przed szpitalem
Dr Nurzaj narzeka, że ludzie nie biorą zaleceń afgańskiego Ministerstwa Zdrowia Publicznego i lekarzy na poważnie. To dlatego koronawirus szybko się rozprzestrzenia.
– Ta choroba jest bardzo zakaźna, ale moi rodacy niestety nie słuchają zaleceń, by myć ręce, nosić maski, przestrzegać dystansu o czym codziennie mówią Ministerstwo Zdrowia Publicznego i nasze media – stwierdza Nurzaj. – Ludzie wiedzą co robić, ale się do tego nie stosują.
Afgańskie władze nie zabroniły ludziom wychodzenia z domu, jedynie apelują do tego, by w nich pozostać i nie wychodzić bez potrzeby. Wielu kabulczyków nie stosuje się do tego i często skupiają się blisko siebie nie zachowując dystansu, co prawda ludzie niemal całkowicie zaniechali zwyczaju podawania ręki.
Codziennie do Szpitala Afgańsko-Japońskiego przychodzi trzysta, czterysta osób, które obawiają się, że mają koronawirusa. To mało jak na tak duże miasto. Wielu Afgańczyków wstydzi się tego, że mogliby mieć zdiagnozowaną chorobę i tym samym zostać poddani ostracyzmowi społecznemu. Trzydziestoczteroletni Abdul Manam jednak uważa, że nie ma w tym żadnej hańby.
– To choroba jak każda inna. Jestem odpowiedzialnym człowiekiem i żyję z rodziną, więc przyszedłem do szpitala, by być pewnym, że nie zarażę bliskich.
Od kilku dni ma gorączkę. Gdy w innym szpitalu zrobili mu badania, lekarz powiedział, żeby udał się do Szpitala Afgańsko-Japońskiego, bo ma objawy podobne do koronawirusa. Zwlekał przez kilka dni, w domu poddał się samoizolacji, aż wreszcie przyszedł się zbadać. Czeka na swoją kolej w masce. Odpowiada na pytania lekarza, sprawdzają mu temperaturę i puszczają do domu.
W szpitalu, mimo stu łóżek i rosnącej liczby chorych w Kabulu, tylko dwanaście z nich jest zajętych. Wielu chorych decyduje się na przebycie choroby w domu i lekarze nie mają żadnej możliwości, by takiego pacjenta zatrzymać.
Dezynfekcja, izolacja, higiena. Luksus "pierwszego świata"
W ostatnich dniach w Kabulu, mimo szybko rosnącej liczby chorych, czuć rozprężenie. Zniknęła część blokad policyjnych, na ulicach znowu panuje większy ruch. Rzadziej też widać ubrane w charakterystyczne srebrne kostiumy ekipy dezynfekujące miasto. Mniej ludzi nosi maski.
Wielu mieszkańców afgańskiej stolicy trwająca miesiąc kwarantanna pozbawiła ostatnich pieniędzy. Aby mieć za co żyć, musieli kwarantannę po prostu przerwać.
Dla Mija Gula i Sojry zalecenia lekarzy niewiele znaczą. W obozie nie ma dostępu do bieżącej wody. Biorą ją z cysterny. Kilkulitrowy baniak wody kosztuje 10 afgani – dwa razy więcej niż przed ramadanem. Ledwie im starcza, by zaspokoić pragnienie. Nie mówiąc o zakupie wciąż dostępnych masek, rękawiczek czy płynów do dezynfekcji rąk. Na małej powierzchni namiotu trudno się samoizolować. Dlatego pozostaje im mieć nadzieję, że koronawirus ominie szerokim łukiem ich obóz. Wtedy być może ten wyjątkowy trudny post uda im się przetrwać. Mimo nieustannie pustych brzuchów.
Współpraca Aliszer Szachir.