Katastrofa w Gdańsku Kokoszkach / fot. Stefan Kraszewski, PAP
Jest 2 maja 1994 roku. Wiosenny, słoneczny dzień. Niby poniedziałek, ale to środek długiego weekendu. Jerzy Marczyński, 39-letni kierowca PKS z Gdańska, pracę ma zacząć po południu, dlatego z łóżka wstaje późno.
Życie mu się ostatnio układa. Jest cenionym pracownikiem z 18-letnim stażem. Niedawno poznał kobietę swojego życia, wkrótce ma być ślub.
Szczegółowy przebieg tragedii w Gdańsku Kokoszkach przedstawia szósty odcinek serii dokumentalnej pt. "Największe polskie katastrofy" na Discovery Channel. Premiera 23 listopada o godz. 21:00
Od półtora roku jeździ na stałej trasie. Z Gdańska do Zaworów, kaszubskiej wsi między jeziorami Małe Brodno i Kłodno. Po drodze mija Chmielno, Kartuzy, Żukowo. Zna na pamięć każdy zakręt tak jak twarze stałych pasażerów. Dziś ma zrobić dwa kursy: do Zaworów i z powrotem.
- Będzie tłok, poprzedni autobus wypadł z rozkładu - uprzedza go dyspozytor.
"Bądź pan człowiekiem, zabierz nas"
Autobus Marczyńskiego to autosan H9-21, typowy pojazd polskiej komunikacji w PRL. To konstrukcja jeszcze z lat 70. Awaryjna, ciągle się psuje, ale da się łatwo naprawić. Żaden cud techniki, po prostu lekkie, metalowe pudło na metalowej ramie, do której z tyłu zamocowano silnik.
Karoseria chroni pasażerów tylko przed deszczem. O wygodzie ani ich bezpieczeństwie nikt specjalnie nie pomyślał. Najważniejsze, że H9-21 jeżdżą.
Autosan Marczyńskiego ma jedenaście lat. Pół roku wcześniej przeszedł kapitalny remont. Słabą stroną jest ogumienie. Nowych opon nie ma, więc kierowcy PKS-u są zachęcani, by tych, co są, używać jak najdłużej.
Takie autobusy to na początku lat 90. najważniejszy środek komunikacji na Kaszubach. Prywatne samochody dla wielu to nadal tylko marzenie, luksus, na który ich nie stać. Dlatego PKS-y są zawsze przeładowane.
Marczyński spodziewa się, że 2 maja będzie jeszcze gorzej niż zwykle. Raz – wypadł jeden kurs, dwa - do stałych pasażerów dojdą gdańszczanie, którzy długi weekend spędzali za miastem.
Jego autobus, zgodnie z przepisami, może zabrać pięćdziesiąt jeden osób - trzydzieści dziewięć na miejscach siedzący, dwanaście na stojących.
To teoria, bo kierowcy zabierają tylu pasażerów, ilu się da upchnąć. Trudno oprzeć się presji, gdy ludzie wykrzykują: "Bądź pan człowiekiem, zabierz nas!".
Bywało też, że niedoszli pasażerowie skarżyli się dyrekcji PKS-u na "nieużytego kierowcę". W przeszłości zdarzało się, że służbiści dostawali nagany.
To taka malownicza trasa
Do Zaworów autobus dojeżdża o godzinie 17.20. Pół godziny później rozpoczyna kurs powrotny do Gdańska. Na przystankach tłumy. Już w Chmielnie ludzie z trudem wciskają się do środka. W Kartuzach ładują się kolejni, w tym wracające z biwaku uczennice gdańskiego liceum.
W Żukowie z trudem wciska się Sabina Krzemińska, młoda mężatka. Dziś wspomina: - Nigdy nie widziałam tak przepełnionego autobusu.
Krzemińska staje tuż obok kierowcy. Jest niewygodnie, ale i tak jest zadowolona, że zdobyła miejsce. Do tego obok z widokiem na drogę. Kobieta robi kurs prawa jazdy, właśnie zdała egzamin z teorii. Czeka ją jeszcze egzamin praktyczny. Zafascynowana obserwuje, jak Marczyński z wprawą operuje pojazdem, zmienia biegi i pokonuje zakręty.
A jest na co patrzyć. Drogi na Kaszubach są malownicze. Wiją się wśród wzgórz i pól. Są też gęsto obsadzone przydrożnymi drzewami. To na Kaszubach tradycja licząca setki lat. Zimą było wiadomo, którędy przebiega zasypana droga.
Teraz wiele drzew urosło ponad miarę, są takie, których pnie mają nawet metr średnicy.
Jest tuż przed 19. Krzemińska oblicza, że będzie w domu przed mężem. Planuje, że zrobi mu niespodziankę i przygotuje kolację, która uświetni zdany egzamin.
W autobusie jest również córka i zięć Henryka Gleinerta. Od rana prosił ich, żeby zostali u niego jeden dzień dłużej. Uparli się jednak, że wrócą do Gdańska, do babci, u której mieszkali. Młodzi mają wyrzuty sumienia, że na dwa dni zostawili ją samą. Gleinert proponuje, że do Gdańska Oliwy zawiezie ich samochodem.
- Pojedziemy autobusem - upierają się. Ze zdobyciem miejsca nie było łatwo, ale udaje im się dostać do środka.
Ostatnią osobą, która wsiadła, jest Arkadiusz Murawski. Jedzie na randkę z niedawno poznaną dziewczyną. Pozwala wszystkim wejść przed sobą. Ludzie już są poupychani jak śledzie, więc staje na ostatnim schodku wejścia z przodu.
W autobusie jest siedemdziesięciu pięciu pasażerów, dwudziestu czterech ponad normę.
Rozdarty niczym kartka papieru
Upychanie pasażerów zabiera czas i autobus ma opóźnienie. Jest już jednak na prostej drodze w kierunku Kokoszek. Do granicy Gdańska zostało pięćset metrów.
Marczyński przyśpiesza, żeby wyprzedzić wlokącą się ciężarówkę. Potem wraca na pas. Biegli oszacowali potem, że autobus jechał z prędkością co najmniej 60 km/h. Sam kierowca będzie twierdzić się, że na liczniku było 40., góra 50 km/h.
W tym momencie, w którym autobus wraca na pas, pęka przednia opona. Pojazd znosi na prawo, prosto na grube drzewo.
- Pamiętam potężny huk - mówi Sabina Krzemińska. Zobaczyła jeszcze, jak Marczewski szarpie się z kierownicą, która wyrywa mu się z rąk. – Wtedy wpadłam w ciemność - wspomina.
Drzewo rozrywa cienką karoserię autobusu niczym kartkę papieru. Policja zmierzy potem, że na głębokość aż czterech metrów.
Impet uderzenia wyrzuca Krzemińską przez przednią szybę. Kobieta omija drzewo, uderza w ziemię i traci przytomność. Pasażerowie, stojący w przejściu pomiędzy siedzeniami lecą prosto w drzewo. Nie mają żadnych szans. Jedno ciało zawisa na wysokich gałęziach.
- Schodek, na którym stałem, zapadł się pode mną - opowiada Arkadiusz Murawski, który również stracił przytomność. - Ocknąłem się dziesięć metrów przed autobusem. Instynktownie czołgałem się przed siebie, byle dalej. Miałem poranioną całą lewą stronę ciała i zmiażdżoną nogę.
Henryk Gleinert jest w domu i właśnie włącza wiadomości. Słyszy, że autobus jadący do Gdańska miał wypadek, że są zabici. Od razu ma złe przeczucia. Wpada w panikę. Wskakuje w samochód i pędzi w kierunku Trójmiasta.
Przed Kokoszkami zatrzymuje się na policyjnej blokadzie. Nie pozwalają mu pojechać dalej.
- Ale moje dzieci są w tym autobusie – wykrzykuje zrozpaczony. Wtedy policjanci kierują go na posterunek w Gdańsku. Oszczędzają mu koszmaru, który rozgrywa się dwa kilometry dalej.
Ciała na skarpie
Jadące za PKS-em samochody zatrzymują się jeden po drugim. Kierowcy rzucają się pomoc. Ktoś dzwoni po pogotowie, straż pożarną, policję.
Pierwsi na miejscu są strażacy z Żukowa. Dopiero niedawno zostali przeszkoleni do pomocy w wypadkach drogowych. Dla większości nich to pierwszy poważny wypadek, który w ogóle widzą. Robią, co mogą. Z wraku wyciągają rannych i zabitych.
W kilkadziesiąt minut po wypadku na miejscu jest 26 karetek pogotowia z Trójmiasta, Kartuz i Kościerzyny. Oświetlony reflektorami teren obstawia policja.
Przyjeżdża operator TVP. Filmuje gorączkową krzątaninę ratowników wokół rozbebeszonego autobusu. I dwadzieścia pięć ułożonych na skarpie ciał pasażerów. Ciał jednak ciągle przybywa. Twarze zakryte koszulkami, ale widać, że większość to młodzi ludzie. Nagranie jest przerażające.
- Jak to zobaczyłem te ciała na skarpie, nie nadawałem się już do niczego – wspomina Zbigniew Treder, jeden ze strażaków.
"Nie obwiniam go o to, co się stało"
Pierwszy do szpitala zostaje przewieziony kierowca PKS-u - nieprzytomnego zabiera jeden samochodów osobowych, które jechały za roztrzaskanym autosanem. Jerzy Marczyński nie ma pojęcia o rozmiarach tragedii.
Marek Górlikowski, dziś reportażysta i pisarz zaczynał wtedy pracę w "Gazecie Wyborczej".
- Razem z reporterem lokalnego radia pojechaliśmy do szpitala. Tam znaleźliśmy tego kierowcę. Ten reporter od razu przysunął mu mikrofon: zabił pan trzydzieści dwie osoby. Jak pan się z tym czuje? Ja, gdy zobaczyłem twarz tego człowieka, nie miałem siły się odezwać.
We wszystkich szpitalach w Gdańsku trwa mobilizacja. Jest blisko pięćdziesięciu rannych. Większość potrzebuje natychmiastowej operacji. Poszkodowani są ratowani na korytarzach.
- Ranni byli we wszystkich gdańskich placówkach. Do nas trafiło szesnastu najciężej rannych. Operowaliśmy całą noc - opowiada Jacek Gwoździewicz, kierownik SOR w szpitalu wojewódzkim.
Sabina Krzemińska jest w ciężkim stanie.
- Byłam nieprzytomna, miałam zgolone włosy, zabandażowaną głowę. Byłam NN numer 3. Moi rodzice, którzy szukali mnie po szpitalach, za pierwszym razem mnie nie poznali. Dopiero jak zajrzeli do salki drugi raz, szwagier powiedział: - Przecież to jest Sabina!
Problem z odszukaniem bliskich ma zresztą większość rodzin. Wielu rannych jest nieprzytomnych, a w czasie wypadku stracili ubrania i bagaże, mało kto ma na sobie jakieś dokumenty. To samo z zabitymi.
Dziesiątki rodzin przez następne dni krąży po szpitalnych kostnicach.
Arkadiusz Murawski: - Mnie pani doktor zszywała na korytarzu. Twarz, szyję. Cały czas traciłem przytomność. Ocknąłem się, gdy wiertarką robiła mi dziurę w pięcie. Noga była tak zmiażdżona, że musiała wsadzić w nią pręt.
Murawski jest na tej samej sali, co kierowca: - Był załamany. Leżał milczący, z twarzą wbitą w sufit. Współczułem mu, nie obwiniam go o to, co się stało.
Henryk Gleinert znajduje córkę jeszcze tej samej nocy. Dziewczyna nie odzyskuje przytomności. Umiera na jego oczach. Jej mąż był jednym z tych, którzy zginęli na miejscu.
Do dziś ojciec obwinia się, że nie odwiózł ich do Gdańska.
33. ofiara wypadku
Śledztwo i proces trwa kilka lat. Biegli nie mają wątpliwości, że przyczyną wypadku, w którym zginęły 32 osoby, a 43 zostało rannych, był wybuch opony w autosanie. Za jej stan odpowiada nie tylko kierowca, ale także pracownicy nadzoru.
Kierowca nie miał szans na reakcję - od chwili wybuchu opony do uderzenia w drzewo minęło tylko 1,8 sekundy. Na niekorzyść Marczyńskiego przemawia wpuszczenie nadmiernej liczby pasażerów. Przez to pojazd był obciążony o prawie dwie tony więcej, niż powinien. Biegli uważają też, że jechał za szybko.
Wyrok zapada w 1999 roku. Kierowca dostaje dwa lata w zawieszeniu. Na krótsze wyroki, również w zawieszeniu, skazani zostają zastępca dyrektora gdańskiego PKS-u oraz mistrz stacji obsługi.
Z Jerzym Marczyńskim wiele lat później spotka się z Ryszarda Wojciechowska, reportażystka "Dziennika. Bałtyckiego".
- Był już wrakiem człowieka. Narzeczona od niego odeszła, do końca życia mieszkał z matką. Opowiadał mi, że bolało, kiedy słyszał: ty morderco – opisuje dziennikarka. - Krył się, żeby go nie zlinczowali. Nigdy już nie poradził sobie z poczuciem winy, zmarł w 2014 roku. Moim zdaniem on był ostatnią, trzydziestą trzecią ofiarą tego wypadku.
Co kilka lat w województwie pomorskim na nowo wybucha spór między obrońcami przyrody a zwolennikami wycinki przydrożnych drzew. Drzewo, o które rozbił się autobus, wycięto dopiero w lutym 2008 roku. Na Kaszubach do dziś są jednak osoby, które nigdy nie jeżdżą tamtą drogą.
Rozmowę na temat katastrofy w Kokoszkach oraz fragmenty reportażu poświęconego tej tragedii można obejrzeć na stronie: dziendobry.tvn.pl. Cały reportaż w ramach cyklu "Największe polskie katastrofy" zostanie wyemitowany w poniedziałek 23 listopada o godz. 21.00 na Discovery. Powtórki: czwartek 22.00, sobota 22.00, niedziela 13.00.