Aleksandra Zbroja / fot. Mateusz Skwarczek
Katarzyna Pawlicka: Czy to polski normal, patrzeć, jak rodzic się upija?
Aleksandra Zbroja: Alkohol jest mocno wpisany w polską obyczajowość. Jego domyślną obecność pokazuję na przykładzie Mireczka, mojego ojca.
Historia zaczyna się w 1962 roku, kiedy się urodził, i trwa właściwie do dziś: idziemy w niej przez PRL, transformację aż po rozbuchany kapitalizm. I choć przyjęło się mówić, niejako z poczuciem ulgi, że "kiedyś to się piło", okazuje się, że teraz wcale nie jest lepiej.
Może pijemy po prostu inaczej, bardziej dyskretnie?
Ostatnio opublikowano dwie prace naukowe na temat konsekwencji polskiego picia. Jedno w amerykańskim piśmie naukowym "JAMA", a drugą pod koniec grudnia w "Lancecie".
Wynika z nich jasno, że alkoholowa marskość wątroby albo zatrucie alkoholowe są niemal naszymi chorobami narodowymi. Można w nich przeczytać, że jeszcze 15 lat temu umierało przez alkohol cztery razy mniej kobiet oraz dwa i pół raza mniej mężczyzn niż dzisiaj. To jedno z wielu oblicz normalizacji picia.
Znalazłaś statystyki dotyczące liczby dzieci dorastających w domach pijących rodziców?
Takie statystyki istnieją, ale nie są precyzyjne. Jedne mówią o 15 proc. dorosłych, inne aż o 40 proc. Ta rozpiętość pokazuje, jak trudno liczbowo uchwycić ten fenomen, bo jak to rzetelnie zmierzyć?
Część osób z problemem alkoholowym nie jest diagnozowana. Wielu, podobnie jak mój ojciec, już nie żyje, a ich dzieci mają po 20, 30 lat i właściwie całe życie przed sobą.
Byłam bardzo zaskoczona, kiedy przyjaciel, którego znam od lat, powiedział mi niedawno, że jest DDA, czyli Dorosłym Dzieckiem Alkoholika.
Pytanie, czy w takich statystykach ujmowani są też weekendowi alkoholicy? Ten problem bardzo trudno wyłapać nawet ich najbliższym.
Znam osoby, które w tygodniu nie piją, ale wpadają w weekendowy hardcore i fundują sobie pijackie soboty i niedziele regularnie od 20 czy 30 lat.
Mówimy o ludziach, którzy świetnie radzą sobie w pracy, chodzą w odprasowanych garniturach, a jednak ich dzieci patrzą na picie i wszystko, co się z nim wiąże.
Skalę problemu pokazuje reakcja ludzi na twoją książkę. Wielu z nich zdecydowało się na napisanie w komentarzu "u mnie w domu też tak było".
To jest taka rodzicielsko-alkoholowa odsłona #metoo. W przypadku ludzi, którzy piszą tylko dwa słowa komentarza, widzę ten sam mechanizm - potrzebę powiedzenia głośno o swoim doświadczeniu.
"Mireczek" pomaga w przebiciu balonika.
Omijają go radosne pląsy do Marszu tureckiego w interpretacji Marka i Wacka, o dziwo ulubionego utworu bobasa. Omija też przewidywanie przyszłości z płyty winylowej, książki i różańca. (...) Mireczek nie może zająć stanowiska w tym sporze, gdyż w tym czasie zatopiony jest w najprawdziwszym horoskopie na najbliższych trzydzieści lat. Od pięćdziesiątki do pięćdziesiątki i po strzemiennym na drogę*
Oswajamy od kilku lat środowiskowe picie młodych, o którym pisała Małgorzata Halber, o którym mówią w swoim podcaście Jakub Żulczyk i Juliusz Strachota. Ale w "Mireczku" są dwa nowe tematy: picie rodzicielskie i picie menelskie.
Napisałam książkę, którą sama chciałabym przeczytać. Halber, Żulczyk i Strachota piszą czy mówią o swoim piciu. Ja jestem w trochę innej sytuacji, bo opowiadam o ojcu. Patrzę na jego picie i staczanie się, choć muszę szczerze powiedzieć, że nie było mi trudno w trakcie pisania.
Papier lubi intensywność i hardcore. Życie ich nie znosi. Mireczek, czyli mój ojciec, zostawił mi gotowy materiał na powieść.
W "Mireczku" piszesz o piciu pokoleniowym, o pradziadach i dziadach, którzy żyli z wódką w symbiozie. Toksyczna miłość do alkoholu to cecha narodowa?
Myślę, że ludzka. Chociaż faktycznie w książce przytaczam tezę Antoniego Kępińskiego o polskim stylu picia. Wyróżnił w jego ramach pewne tendencje, z których dominująca i jego zdaniem arcypolska była heroiczo-samobójcza, zawierająca się we frazie "do dna".
Kępiński charakteryzuje polski naród jako rozmiłowany w czynie patriotycznym, zrywie narodowym i heroicznej matni dowodzenia własnego męstwa. Jednocześnie zastanawia się, co się dzieje z tym kulturowo uwarunkowanym pędem w czasach pokoju.
I uznaje, że znajduje on ujście w piciu do dna i rozpijaniu coraz to nowej butelki wódki.
Z wezwaniami do nieograniczonej konsumpcji miał do czynienia chyba każdy z nas. Przypominają mi się wesołe pokrzykiwania towarzystwa, że "flaszeczka musi pęknąć" lub nazwa fanpage’a "Tu nie Warszawa, tu się wódki nie zakręca".
Mój wuj założył się z chłopakami ze wsi, kto wypije więcej naraz. W ten sam zakład wszedł wuj mojego męża. Różnica między nimi była taka, że jeden umarł, a drugi przeżył.
Kępiński na pewno uznałby to za doskonałą ilustrację swojej tezy. Mój ojciec też przechwalał się, że jest w stanie wypić każdą wódkę, nawet taką, po której inni obawiają się ślepoty.
W trakcie pisania przyglądałam się np. reklamom alkoholi. Jest takie hasło Wódki 69: "Gdy kieliszek czystej strzelę, wtedy mogę zdziałać wiele".
Często nam ten alkohol towarzyszy. Idealnie wtapia się w krajobraz rodzinnych i przyjacielskich spotkań.
Jest tak mocno wpisany w to, jak funkcjonujemy, że aż staje się niewidoczny, znormalizowany. Mówię też o sobie - piję bardzo mało, ale jak idę na wernisaż, biorę lampkę wina machinalnie, bez zastanowienia.
Nie boisz się pisać, jaki ojciec był, gdy nałóg brał górę. Ale nie pozwalasz zamknąć go w słowach "menel" czy "pijak".
Faktycznie używam słów menel czy pijak, ale robię to trochę przewrotnie. Bawię się ich znaczeniami, staram się stosować je w takich sytuacjach, które wołają o słowa inne, zestawiać z momentami w życiu prowokującymi w człowieku czułość czy sympatię.
Śpi na ławce, śpi z jakąś siksą, sika. Zaraz następnego dnia nic nie pamięta i rano od nowa. Nie przypomni sobie nawet, gdy ojciec siksy przyjdzie obić mu mordę. Niepamięć nadpisuje się na pergaminie zdarzeń, potem znowu wydarzenia, niepamięć wyrywa z nich kawałeczek, jakąś bułkę zjedzoną pod Biedrą, jakieś piwko, a resztę znowu pokrywa sobą, płodząc kolejne niepamięci
W Mireczku szukasz taty. Satysfakcjonuje cię to, co znalazłaś?
Nie wiem, czy szukałam w nim taty. Na pewno szukałam człowieka. Mireczek bywał tatą, choć rzadziej i to trzeba sobie jasno powiedzieć. Częściej był jednak osobą potwornie uzależnioną, która wchodzi do domu z drzwiami, łamie matce rękę, krzyczy na klatce schodowej, zasypia gdzie popadnie.
Zresztą ostatnie zdanie książki mocno to podkreśla, bo mówię w nim, że on jest ch..jem. Chcę zresztą mocno podkreślić, że mamy prawo nazywać swoje emocje i uczucia tak, jak nam się jawią. Nawet jeśli będziemy musieli użyć brzydkiego słowa.
Bardzo nie podoba mi się wtłaczanie dorosłych dzieci z rodzin dysfunkcyjnych w rolę potulnych ofiar, które mają zawsze szanować mamusię i tatusia, nieważne, że piją, bo przecież "dali życie". I koniecznie zapłakać na pogrzebie.
Przecież kiedy ktoś się krzywdzi, masz prawo się zbuntować! To chyba najważniejsza rzecz jaką chciałam przekazać w tej książce.
Ty z jednej strony się buntujesz, ale z drugiej szukasz przebłysków normalności.
Mamy prawo do całej gamy emocji. Tych pozytywnych warto szukać przede wszystkim dla siebie, bo nienawiść, złość, wściekłość na dłuższą metę nas drążą i ściągają w dół. Gdybym była cały czas wściekła na ojca, to ja nie mogłabym jeść, spać i normalnie funkcjonować. Jego moja złość by nie dotknęła.
Dlatego namawiam, żeby odkopać w sobie także pozytywne emocje, może współczucie wobec kogoś, kto krzywdził. To pozwala po prostu iść dalej, przynosi ulgę, a jednocześnie nie unieważnia negatywnych doświadczeń.
Co najwyżej doświetla ich pozostałe aspekty. Kiedy dostrzeżemy złożoność świata, ciężko patrzeć na niego wyłącznie w czerni lub bieli.
Psychoterapeutka powiedziała mi kiedyś, że ulubionym dzieckiem w rodzinie dysfunkcyjnej jest to grzeczne, opiekujące się rodzicem, to najmniej wymagające. I wiele dzieci funkcjonuje przez lata w takim modelu. Dlatego niesamowicie oczyszczające jest pozwolenie sobie w życiu dorosłym na bunt, powiedzenie, że nie było dobrze.
Wydaje mi się, że coś pęka. I to zjawisko nie dotyczy wyłącznie osób z rodzin dysfunkcyjnych. Chodzi generalnie o podejście do rodziny, więzów krwi. Wyobraź sobie, że ktoś mówi publicznie w wywiadzie "nienawidzę swojej matki". Już widzę te komentarze…
Tymczasem zaczynamy mieć dosyć rodziny jako uświęconej przestrzeni nie do ruszenia. Fakt, przez stulecia była koniecznością, bo przecież nie dało się zestarzeć bez niej w czasach przedemerytalnych. Ale dziś możemy stworzyć sobie rodziny z wyboru, nie musimy pozostawać w relacji z ludźmi, którzy nas krzywdzą.
Odpowiadając na pytanie Wysokiego Sądu, uważam, że nieobecny dziś Mirosław nie odnajduje się w roli męża ani w ogóle członka rodziny. Od kiedy pamiętam, nie przebywał w domu dłużej niż dwa miesiące, nie opłaca rachunków, nie bierze udziału w życiu rodzinnym, a wręcz to życie nieustannie zakłóca. Sąsiedzi nasi są świadkami licznych awantur, które regularnie urządza
Zdanie, które najbardziej uderzyło mnie w "Mireczku" brzmi: Dzieci, których się nie pragnie, rzadko kiedy żyją długo.
Ono jest oczywiście wstrząsające, ale też, jak wszystko w tej książce, trochę podszyte żartem. Natomiast skoro je przytaczasz, chciałabym powiedzieć coś o dorosłych dzieciach alkoholików. DDA to wcale nie jest tatuaż na całe życie ani choroba, a jedynie zbiór cech, możliwych postaw, emocji czy wzorców zachowań.
W książce zamieszczasz listę tych postaw.
Należą do nich: nadmierny krytycyzm, szukanie aprobaty u innych, lęk przed wejściem w związek albo rodzicielstwem, życie w stanie ciągłego napięcia.
Ważne, żeby sobie uświadomić, że to nie są wyłącznie bolączki osób z syndromem DDA. Pod tą listą mogłoby się przecież podpisać wiele osób. Różnice dotyczą bowiem nie tyle cech, co stopni i ich nasilenia.
W publikacji z ubiegłego roku wyczytałam, że ten stopień nasilenia to około 20 proc., więc nie tak znowu dużo. Na swoim przykładzie widzę zresztą, że wiele rzeczy można przepracować – uczymy się całe życie, ustawiamy tożsamość z chwili na chwilę.
Wszyściutko się sprawdziło. Ojciec wychodzi na ten swój "mityng", po czterech godzinach jeszcze go nie ma i nie odbiera telefonu, po czterech i pół "abonent jest czasowo niedostępny", po pięciu zastawiam na wszelki wypadek drzwi wejściowe krzesłem i stołem, po sześciu słychać ryki na klatce schodowej. Dalej idzie według znanego schematu: sąsiad wzywa policję, lecą "stul pyski" i "ch.. ci w dupy”. Więcej mi się nie chce opowiadać
Brałaś udział w spotkaniach DDA?
Byłam na nich kilka razy, ale nie potrafiłam się odnaleźć. Nie twierdzę, że są złe czy nie pomagają – pomogły setkom tysięcy osób, tylko ja po prostu się do nich nie zaliczam.
I chcę przy okazji podkreślić, że nieodnajdywanie się w grupie nie przekreśla niczyich szans. Po napisaniu książki poszłam na terapię indywidualną, która bardzo mi pomaga. Polecam ją każdemu, nie tylko tym, którzy dorastali w rodzinach dysfunkcyjnych.
Co najbardziej przeszkadzało ci w terapii grupowej?
Kluczowe jest pewnie, że nie trafiałam na nie z własnej woli, bo ciągała mnie na nie babcia. Poza tym te, na które chodziłam, były mocno podszyte duchem religijnym – odwoływały się do filozofii 12 kroków, gdzie pojawia się takie pojęcie jak "Bóg jakkolwiek go rozumiemy" lub "Siła Wyższa".
I to tej sile wyższej masz zawierzać, bo jesteś bezsilny wobec nałogu rodzica.
Te grupy w teorii nie mówiły o Bogu katolickim, ale w praktyce byłam na nich jedyną ateistką. Jak wyjść na prostą, jeśli nie wierzysz lub wątpisz w coś, co ma ci pomóc, czemu "zawierzasz"?
Stawiam też hipotezę, że takie podejście mogło też przeszkodzić w trzeźwieniu mojemu ojcu, który miał epizod wątpiący, a z drugiej strony był wychowany w przekonaniu, że tylko z Bogiem może rzucić alkohol.
Na szczęście dziś dużo jest grup AA i DDA, które nie podążają tą "boską" ścieżką.
Mireczek dorasta w wierze w wiarę. Że jest ona najskuteczniejszym orężem przeciw wszystkiemu. Ojcze Nasz, dziesięć przykazań oraz Anioł Pański odmawiane codziennie rano oraz wieczorem przy posłaniu. Wisząca na ścianie blaszka wyklepana na Matkę Boską Częstochowską. Medalik na szyi. Coniedzielna wędrówka do kościoła. Choćby wiało i padało, Mireczek idzie trzy kilometry. Żeby nie obrazić pana Jezusa błockiem okolicznych dróg, obiera z matką dłuższą trasę, nasypem wzdłuż torów kolejowych, a to, co mimo wszystko oblepia buty, wyciera szmatką przed wejściem
Alkohol wysuwa się w "Mireczku" na pierwszy plan. Ale kiedy zaczynamy czytać uważniej, spokojniej, dostrzegamy, że jednym z tematów jest nieobecność ojca.
O tym też piszą do mnie czytelnicy, którzy wcale nie dorastali w dysfunkcyjnej rodzinie. Ale wychowali się w domu, gdzie ojciec z różnych powodów był nieobecny. To mógł być kryzys wieku średniego, kochanka, pracoholizm lub po prostu kulturowo skodyfikowany podział, w którym mama zawsze jest, a taty raczej nie ma.
Moim doświadczeniem jest ojciec mało obecny, milczący, które swoje stanowisko wyraził tylko raz. Mam wrażenie, że Polska stoi takimi mężczyznami, dziś panami w średnim i starszym wieku.
Taka postawa była do niedawna przyjmowana właściwie bezrefleksyjnie. Faktycznie, osoby, które ze mną rozmawiają, mają zazwyczaj 30-40 lat. To jest pokolenie dorastające w pewnym schemacie kulturowym, który teraz się powoli zmienia, choć oczywiście nie wszędzie.
Pisząc z Agnieszką Pajączkowską poprzednią książkę "A co wyście myślały? Spotkania z kobietami z mazowieckich wsi", przekonałam się, że coś, co ja uważam za zaszłość, wcale dla innych zaszłością być nie musi.
Książka trafiła na półki, tytułowy Mireczek nie żyje. Czy pijacki walczyk ojca z córką dalej trwa?
Prawdopodobnie ta więź będzie trwała, choć nie wiem przecież, jak zmienię się za rok czy za dwa. Na pewno cały czas są we mnie rzeczy, które z niej mam. Na przykład bardzo trudne jest dla mnie funkcjonowanie w stanie ciągłego napięcia. A przez to, jaki miałam dom, jestem przyzwyczajona do tego, że jest źle, a nie dobrze.
Ciągle wyczekuję nieszczęść, co musi być bardzo uciążliwe dla moich bliskich – jadąc na wakacje nie myślę o jeziorze i lodach na patyku, tylko katastrofach komunikacyjnych.
Ale wielu z tych ciężarów można się pozbyć lub przepracować je tak, by działały na naszą korzyść. Kiedy jakieś nieszczęście faktycznie na mnie spadnie, świetnie sobie z nim poradzę. Zatem to nie jest tak do końca wada, tylko moja supermoc, która, mam nadzieję, ujawni się jak najpóźniej.
Wklepuję na fejsa komunikat, że to koniec, że umarł nagle i niezapowiedzianie, że nie miałam okazji poznać własnego ojca, ponieważ on wolał wódę. I jabole, i browary, i pewnie nawet denaturat, bo był uzależnionym typu menela, który zasrywa sobie nogawkę spodni, śmierdzi w autobusie i zalega na dworcach. Potem usuwam to o denaturacie oraz dworcach. Piszę, że ojciec zmarł nagle i że mi smutno
Aleksandra Zbroja – pisarka, dziennikarka, redaktorka. Absolwentka UW i Polskiej Szkoły Reportażu. Publikuje w "Dużym Formacie", "Magazynie Świątecznym", "Wysokich Obcasach".
\* Cytaty pochodzą z książki Aleksandry Zbroi "Mireczek"