Część lekarzy może liczyć na stroje ochronne. Salowe i sanitariusze nie mają szans, Marcin Bielecki, PAP
Jest 16 marca. "Licznik" koronawirusa pokazuje 156 zakażonych, 3 ofiary śmiertelne. Wystąpienie premiera: – Wszyscy jesteście naszymi bohaterami. Wiem, że dzięki waszej pracy Polacy są dużo bezpieczniejsi.
W ten sposób Mateusz Morawiecki zwraca się do pracowników służb medycznych, czyli – jak odruchowo przychodzi na myśl – lekarzy, pielęgniarek, ratowników. To do nich są skierowane również gesty solidarności od zwykłych ludzi - dzieci malują dla nich laurki, pracownicy gastronomii dowożą darmowe pizze, sushi, obiady domowe, kawę i ciastka. To wspaniałe. Tyle że na pierwszej linii walki z koronawirusem są też ci, których nie docenia się (ani nawet nie dostrzega) i na co dzień, i w "czasach zarazy".
Jest 21 marca. Bilans epidemii w Polsce: 439 zakażonych, w tym 5 przypadków śmiertelnych.
Sanitariusze, sprzątaczki, salowe mówią wprost: – Jesteśmy pracownikami drugiego sortu.
"Boimy się jak cholera"
Koleżanka uprzedza mnie, że odezwie się do mnie "ktoś ze służb medycznych, chyba sanitariusz".
Na kontakt nie muszę długo czekać. Umawiamy się następnego dnia przy dużym placu. Nie ma gdzie usiąść. Wszystkie knajpy pozamykane - właśnie weszło w życie rozporządzenie ministra zdrowia w sprawie stanu zagrożenia epidemicznego. To oznacza, że obsługują tylko zamówienia na wynos i dostawy do domu. Idziemy do parku.
– Po co chciałeś się spotkać, pogadać? – pytam X, który od kilku miesięcy jest sanitariuszem w jednym z warszawskich szpitali.
My tu robimy wszystko: jeździmy z traumami (pacjenci w stanie nagłym i poważnym), prowadzimy ludzi na zieloną (część z gabinetami lekarskimi, dla najlżejszych przypadków), sprzątamy, wozimy zwłoki.
– Bo już dość mam tych bareizmów – rzuca i bombarduje mnie informacjami o tym, jak pracują sanitariusze, o prowadzeniu pacjentów z podejrzeniem koronawirusa do odpowiednich części szpitala, o problemach z płynem dezynfekującym ("pacjenci sobie odlewali do słoików").
Mówię, że muszę mieć więcej informacji, najlepiej od kogoś, kto dłużej siedzi w zawodzie.
Umawiam się następnego dnia, mam przyjechać pod szpital. Czas oczekiwania na spotkanie, zabijam sobie czytając wszechobecne plakat: "Koronawirus", niezbędne informacje. Po polsku, angielsku, ukraińsku.
Z Y spotykamy się w ustronnym miejscu. Pełna konspiracja. Do szpitala wchodzę jako siostra X. Mimo że nikt nas nie może usłyszeć, rozmawiamy półszeptem.
Y jest w branży od przeszło ćwierć wieku. Intuicyjnie trzymamy się na bezpieczną odległość, półtora metra do dwóch. Y przyznaje, że jest załamany. Wzdycha: – Sytuacja jest beznadziejna, co mam pani opowiadać.
Roboty na co dzień jest od groma, ale jeszcze do niedawna dało się wyrobić: dziesięć osób na zmianie dziennej, przynajmniej siedem na nocce.
– Ale ludzie są na zwolnieniach, więc zasuwa się podwójnie. My tu robimy wszystko: jeździmy z traumami (pacjenci w stanie nagłym i poważnym), prowadzimy ludzi na zieloną (część z gabinetami lekarskimi, dla najlżejszych przypadków), sprzątamy, wozimy zwłoki – wylicza Y.
W temacie zabezpieczenia Y pokazuje jednorazową maseczkę. Dostał ją na najbliższe 12 godzin dyżuru. Jest jeszcze zafoliowana - jeszcze nie zaczął zmiany.
– Rękawiczek akurat mamy pod dostatkiem, ale z płynem do dezynfekcji już jest problem – mówi.
– A fartuchy ochronne? – pytam.
– Są wtedy, jak nas wysyłają, żeby posprzątać po pacjentach z podejrzeniem koronawirusa. Dostajemy taki jednorazowy, urologiczny, wie pani jaki? – upewnia się Y.
Chodzi o fartuch niejałowy, który – jak reklamuje jedna ze stron trudniących się ich sprzedażą (obecnie po 2,90 zł), "stanowi doskonałą ochronę przed cieczami i płynami ustrojowymi".
– Boicie się?
Y mówi to samo, co już słyszałam od jego młodszego kolegi: – Jak cholera.
"Kiedyś byłyśmy koleżankami"
Jest jeszcze jedna grupa, o której na co dzień, jak w dobie zagrożenia epidemią jest cicho-sza: salowe i sprzątaczki.
Znalezienie ich, a tym bardziej chętnych do rozmowy, nie jest łatwe. Najpierw szukam stowarzyszeń, organizacji, forów internetowych. Znajduję właściwie tylko dwa związki zawodowe sanitariuszy i salowych (w tym jeden zakładowy) – nie ma jednak z nimi żadnego kontaktu ani telefonu, ani maila. Tylko adres korespondencyjny: jeden w Radomiu, drugi w Choroszczy.
Większość sprzątaczek/salowych jest zatrudniona w firmach zewnętrznych. Wcześniej były bezpośrednio pracownicami szpitali, ale to się zmieniło. "Szpitale pozbyły się w ten sposób problemu".
W końcu drogą okrężną udaje mi się namierzyć dwie salowe z różnych zakątków Polski.
Jedną z nich jest B, od kilkunastu lat pracuje w szpitalu w średniej wielkości miasteczku. Od razu zgadza się na rozmowę.
– Jesteśmy przerażone tym, co się dzieje – zaczyna swoją opowieść. Szybko wyjaśnia, że większość sprzątaczek/salowych jest zatrudniona w firmach zewnętrznych. Wcześniej były bezpośrednio pracownicami szpitali, ale to się zmieniło. Jej zdaniem "szpitale pozbyły się w ten sposób problemu".
Co to oznacza w praktyce? – Że nie odpowiadają za nasze bezpieczeństwo – mówi B.
Choć sama jest wykształcona w kierunku medycznym, częściej niż z pacjentami obcuje ze ścierką i mopem. Przynajmniej teoretycznie.
– Przecież my wykonujemy te same obowiązki, co pielęgniarki, pomagamy przy pacjentach, stajemy do zabiegów operacyjnych jako "pielęgniarka brudna" z pełną odpowiedzialnością za zabieg – wyjaśnia B. – To znaczy, że przed prokuratorem odpowiadamy tak samo jak reszta personelu.
Problemem jest też atmosfera i stosunki na oddziałach. – Jesteśmy traktowane jak ludzie gorszej kategorii. Kiedyś byłyśmy koleżankami, teraz są panie pielęgniarki i my, czyli nikt – mówi gorzko B.
Od mopa do garnka
Braki kadrowe wśród lekarzy i pielęgniarek to temat wałkowany od dawna. Podobnie jak starzenie się zwłaszcza tych drugich (młodzi za takie pieniądze, z takim obciążeniem i odpowiedzialnością, pracować nie chcą).
W tej dyskusji umyka jednak to, że oba problemy dotyczą również szpitalnych sprzątaczek, salowych, sanitariuszy.
Rozmawiam z K. – Mnie się wydaje, że szpital jest jak jeden wielki organizm. Jeśli któryś narząd nie wyrabia, to wszystko szwankuje – zauważam.
K potakuje. – Podam pani taki przykład: jedna z salowych jest na zwolnieniu lekarskim, zostałyśmy we dwie. Sytuacja jest wręcz krytyczna, bo trzeba szukać dodatkowej osoby, nie jesteśmy w stanie obstawić wszystkich dyżurów – opowiada.
– Jesteśmy już tak wyczerpane, że to jest nie do opowiedzenia. A nikt się nawet nie zapyta, czy możemy, czy jesteśmy w stanie, czy damy radę. Wyobraża sobie pani, że jak kogoś zabraknie, to musimy zrobić swój oddział i drugi i jeszcze, na przykład, pójść wydawać posiłki? – tym razem to K pyta mnie.
Minimalna krajowa i ani grosza więcej. Nie mamy żadnych premii, nie mamy niczego.
– I tak panie kursują od mopa do garnka?
– Właśnie. Ja rozumiem, że trzeba o to zadbać. Ale ile można robić tak za minimalną krajową i nic z tego nie mieć? Dla idei mam sobie zarywać zdrowie i życie?
– A gdzie ja pójdę, jak mam już dawno skończone pięćdziesiąt lat? – przytakuje Y.
Sam ma cukrzycę i zwyrodnienie kręgosłupa, którego dorobił się na kolejnych oddziałach. Finansowo dorobić się jednak nie zdołał. Fakt, co roku jest podwyżka, ale dlatego, że musi być, bo wypłata to najniższa krajowa. Plus, ewentualnie, dodatek niecałe 200 złotych, za kontakt ze zwłokami (przewiezienie ciała zmarłego pacjenta do prosektorium).
Zarówno B, jak i K pod tym się podpisują.
– Zarabiamy grosze, nikt nie płaci nam za dyżury nocne czy świąteczne, nie dostajemy żadnego socjalnego – mówi pierwsza.
Druga z kolei: – Minimalna krajowa i ani grosza więcej. Nie mamy żadnych premii, nie mamy niczego. Do tego szpital jest teraz zamknięty, nie wolno nam w czasie dyżuru wyjść, żeby coś kupić do jedzenia, ewentualnie można zamówić z dostawą, ale to też się trzeba prosić, żeby nas ktoś wypuścił po odbiór.
W przypadku salowych zatrudnionych bezpośrednio przez szpital (a przynajmniej ten, w którym pracuje K), różnica jest taka, że one mają "jakąś odzież ochronną". – Są fartuchy raz na pół roku, obuwie co dwa lata. Ale tylko pod tym względem jest u nas lepiej, bo jeśli chodzi o traktowanie przez personel, to wszystkie mamy tak samo.
– Czyli jak?
– Nikt nawet nie powie: dziękuję, że jesteś. Tutaj każdy trzyma nas na dystans, jakby się nas bał czy co? Nie wiem, o co chodzi, ale tak to właśnie wygląda.
– Czuje się pani jak pracownik drugiego sortu?
– Nawet, powiedziałabym, trzeciego.
X przyznaje wręcz: – Czasem mam ochotę warknąć: "Sam sobie to rób". No, nóż się nieraz człowiekowi w kieszeni otwiera.
"Dobrze o tym komuś powiedzieć"
W czasie zagrożenia epidemicznego sytuacja sanitariuszy, salowych, sprzątaczek jest tylko gorsza.
Niby K już się nie przemieszcza, nie musi obrabiać dwóch oddziałów naraz, nie znaczy to, że roboty jest mniej.
– Jedna osoba w danym dniu musi najczęściej sama wszystkiemu podołać – wydać posiłki, a wcześniej je przygotować, posprzątać i do tego jeszcze ogarnąć cały oddział – wyjaśnia K.
– A gdyby wszystkie salowe z oddziału się pochorowały?
– Przypuszczam, że zostałby zamknięty.
W międzyczasie koresponduję z X. Czeka na informację, co z wynikami pacjentów, którzy przyjechali z podejrzeniem koronawirusa.
Ci, którzy ich przyjmowali, wyszli z pracy po nocce, rozjechali się po Warszawie i okolicznych miejscowościach. Co mieli robić? Chociaż się boją.
– Nie tyle o swoje życie, ile że przyciągną to do domów. A mają dzieci, starszych rodziców – wskazuje X.
Sanitariusze i salowe często słyszą, żeby się nie bać, bo mają kontakt raczej z rzeczami niż ludźmi.
Faktycznie, koronawirus według naukowców przenosi się drogą kropelkową – przy mówieniu, kichaniu, kasłaniu na odległość około metra. Później osiada na powierzchniach i rzeczach.
Nie wiadomo natomiast jeszcze dokładnie, ile czasu wirus może przeżyć właśnie na nich, co oznacza, że "właściwe jest regularnie czyszczenie powierzchni, zwłaszcza wokół osób z COVID-19". Tak podaje w każdym razie Światowa Organizacja Zdrowia w krótkim filmie informacyjnym (z polskim tłumaczeniem m.in. na stronie doktorekradzi.pl).
Stąd od kilku tygodni strach towarzyszy też nieustannie B.
– Nie jesteśmy zabezpieczone w żaden sposób, wszelkie zabezpieczenia dotyczą tylko pielęgniarek, lekarzy i ratowników. Codziennie boimy się o zdrowie swoje i swoich najbliższych, moja rodzina zarzuca mi, że narażam się dla idei. Nie wiem, dlaczego państwo pozwala na to, przecież bez salowych w szpitalach będzie masakra – opowiada. I dodaje: – Jedni nakręcają drugich. Strach jest ogromny i atmosfera straszna.
Udaje mi się po drodze złapać na chwilę M, sanitariusza ze stolicy.
– Jak u nas? Nie bardzo. Po pierwsze pracujemy za najniższą krajową, nie mamy żadnych dodatków szkodliwych, a przecież mamy do czynienia ze wszystkimi pacjentami. A co teraz się dzieje w związku z koronawirusem, to już w ogóle w głowie się nie mieści – mówi.
Tyle dobrze, że mają teraz dostawać po dwie maseczki FFP2 na dyżur, a nie jak dotąd jedną. Z rękawiczkami jest okej, powinno wystarczyć. I fartuchy są, tylko że te cienkie, urologiczne.
– Ochrona przed wirusami? Mnie się wydaje, że nie bardzo. To jest raczej fartuszek, jakby się coś wylało – zauważa M.
Mówi jeszcze, że początkowo mieli kontakt z pacjentami z podejrzeniem koronawirusa, obecnie raczej nie, ale nie wiadomo, czy tak już zostanie.
Innej pracy nikt z nas nie znajdzie, trzymamy się rękami i nogami, żeby nie wylecieć, bo większość z nas jest tuż przed emeryturą. Zaciskamy zęby i idę do pracy, niejednokrotnie ze łzami w oczach.
– Wie pani, ja się nie boję. Ja staram się jak najmniej kontaktować z pacjentami. Moja praca polega głównie na tym, żeby po nich posprzątać.
By ograniczyć ewentualne rozprzestrzenianie się wirusa, w szpitalu K został wprowadzony zakaz opuszczania jego murów w trakcie dyżuru. Ale później każdy wraca w swoje strony.
– Jak kończę pracę, myję ręce, dezynfekuję, jak wszyscy. I tyle – wyjaśnia.
Tyle dobrego, że płynu do dezynfekcji jest pod dostatkiem, rękawiczek, fartuchów jednorazowych, maseczek też. – Na tę chwilę, muszę przyznać, jesteśmy zabezpieczeni. Ale jak będzie w przyszłym tygodniu, tego pani nie powiem.
W rozmowie z K przyznaję, że bezskutecznie szukałam jakiejś organizacji, która by reprezentowała salowe czy sanitariuszy, czy obie grupy razem. I że żadnego kontaktu, przynajmniej takiego, który byłby możliwy na odległość, nie znalazłam.
– Bo każdy się boi o stanowisko, to jest nasze źródło utrzymania. A innej pracy nikt z nas nie znajdzie, trzymamy się rękami i nogami, żeby nie wylecieć, bo większość z nas jest tuż przed emeryturą. Zaciskamy zęby i idę do pracy, niejednokrotnie ze łzami w oczach. Bo co mam innego zrobić? Ja obecnie mam kilka etatów naraz i nie wiem, komu to zgłosić. Chyba tylko samemu Panu Bogu – wyjaśnia K.
I dodaje, że bardzo bała się naszej rozmowy.
– Ale pomyślałam: jeśli się nie odważę, to nikt się o tym nie dowie – przyznaje. – Mam znajome, które mówią, że wszędzie tak jest. Jestem już wykończona psychicznie i fizycznie. Tyle, co łez wylałam, to wiem tylko ja i Pan Bóg. A w obecnej chwili wcale nie jest lepiej.
B stwierdza z kolei: – Pani jest pierwszą osobą, która chce z nami rozmawiać. Wiem, że to nic nie zmieni, ale dobrze o tym komuś powiedzieć. Przynajmniej człowiekowi troszkę ulży.