Cezary Żołyński, Archiwum prywatne
Wydanie kilkuset złotych na replikę filmowego kostiumu może się wydawać niezrozumiałą fanaberią, przejawem kryzysu wieku średniego czy zwykłą dziecinadą. Ale nie dla członków Legionu 501, którzy upodabniając się do ulubionych bohaterów z "Gwiezdnych wojen", potrafią wydać nawet kilkanaście tysięcy złotych na swoje hobby. Wbrew pozorom wcale nie po to, by robić furorę na imprezach karnawałowych. Idea przyświecająca Legionistom, zrzeszonym w międzynarodowej organizacji liczącej ponad 12 tys. aktywnych członków, to coś znacznie więcej niż maskarada.
Szturmowiec bez nogi
Kiedy "Gwiezdne wojny" wchodziły do amerykańskich kin w 1977 r., Albin Johnson był typowym 8-latkiem, który od razu zakochał się w świecie wykreowanym przez George'a Lucasa. Pierwszy film obejrzał 30 razy, nie zdając sobie sprawy, że 20 lat później jego nazwisko będzie rozpoznawalne na całym świecie. A on sam stanie się wyrocznią dla rzeszy fanów "Star Wars".
Jego niesamowita historia zaczęła się od tragedii. W latach 90. Albin Johnson przeżył poważny wypadek samochodowy i po przewiezieniu do szpitala usłyszał wyrok – amputacja nogi. Dwudziestoparolatek musiał być zdruzgotany, ale nie złożył broni. Przez rok jeździł na wózku inwalidzkim i przyzwyczajał się do chodzenia z metalową protezą. Między innymi po to, by o własnych siłach pójść na premierę reedycji "Gwiezdnych wojen" przygotowanej na 20-lecie serii.
Może to przypadek, a może działanie Mocy, ale dwa tygodnie przed ponownym pojawieniem się "Nowej Nadziei" w kinach, Johnson natrafił na Święty Graal każdego fana "Star Wars" – kompletny strój filmowego szturmowca. Albin dokonał impulsywnego zakupu, który – w jego rozumieniu - miał mu pomóc wrócić do społeczeństwa po długiej rekonwalescencji. - Pomyślałem, że skoro nie mogę wyglądać normalnie, chodząc z metalową nogą, co mi szkodzi chodzić w stroju szturmowca? - wspominał na stronie starwars.com. Poza tym lada dzień do kin wchodziły "Gwiezdne wojny", więc czy można było sobie wyobrazić lepszy moment na kupno gadżetu, o którym marzył każdy fan?
Legion bez granic
Po premierze reedycji "Nowej Nadziei", na której kuśtykający szturmowiec zadziwiał tłumy w lokalnym kinie, pomysł na noszenie filmowych replik zaczął przemawiać do wyobraźni kolejnych fanów "Star Wars". Do Albina wkrótce dołączył jego przyjaciel Tom, a po założeniu strony internetowej "Detention Block 2551" okazało się, że na świecie jest cała masa dorosłych pasjonatów gotowych paradować publicznie w przebraniu kosmicznego żołnierza.
20 lat później 501st Legion to ponad 12 tys. aktywnych członków na sześciu kontynentach i blisko 22,5 tys. zarejestrowanych kostiumów. Niektórzy legioniści nie poprzestają bowiem na kompletowaniu jednego stroju szturmowca czy imperialnego oficera i zgodnie z maksymą: "apetyty rośnie w miarę jedzenia", mają w swojej szafie kilka różnych kostiumów. Polski rekordzista ma ich 19 i pracuje nad następnymi. Michał "YangObi" Żołyński, związany z Legionem od 2006 r., mówi mi, że trzyma w szafie cztery zarejestrowane stroje (Sandtrooper, Snowtrooper, Darth Vader Pre-Armour oraz Tusken Raider), a kolejne dwa są drodze w drodze. I powoli zaczyna brakować mu miejsca, bo dzieli szafę z żoną, która również należy do Polish Garrison.
Aby stać się częścią Legionu 501, trzeba spełniać dwa podstawowe kryteria: należy posiadać profesjonalny pro-imperialny kostium z "Gwiezdnych wojen" oraz mieć ukończone 18 lat. W Polsce takich pasjonatów jest 86, co pozwoliło założyć lokalny garnizon. Dla porównania, niemiecki garnizon ma 736 aktywnych członków, hiszpański 539, zaś w Stanach Zjednoczonych w działalność Legionu włącza się kilka tysięcy osób. Nie brakuje też o wiele skromniejszych oddziałów w takich egzotycznych zakątkach jak Boliwia (3 legionistów), Arabia Saudyjska, Cypr (po 2 osoby) czy Chorwacja, gdzie zarejestrowano jednego fana gotowego służyć sprawie Imperium.
Po ile ta zbroja?
Na pytanie o koszt profesjonalnej repliki stroju z "Gwiezdnych wojen", czyli takiej, w której teoretycznie moglibyśmy wystąpić w kolejnym filmie, nie ma prostej odpowiedzi. - To zależy – mówią mi członkowie Polish Garrison, dając do zrozumienia, że górna granica wydatków na wymarzony kostium praktycznie nie istnieje. Zawsze coś można poprawić, ulepszyć, zmienić. Legioniści nie kupują "gotowców" z marketu – ich stroje nie mają nic wspólnego z masowo produkowanymi kostiumami na karnawał. Większość elementów powstaje w domowych warsztatach, metodą prób i błędów, i po zapoznaniu się z fanowskimi instrukcjami krążącymi po sieci. Można też skorzystać z usług profesjonalistów, którzy na co dzień nie mają nic wspólnego z "Gwiezdnymi wojnami".
- Mój mundur uszyła zwyczajna krawcowa. No, może nie taka zwyczajna, bo uszyła go fantastycznie, a robiła taki kostium po raz pierwszy. Tak więc potrzeba osoby, która wie co robi i zna się na swojej pracy – mówi mi Magdalena "Ithilnar" Stawniak, dumna posiadaczka repliki stroju Orsona Krennica, czarnego charakteru z filmu "Łotr 1 – Gwiezdne wojny: Historie". Stawniak szacuje, że stworzenie kostiumu, z którym możemy zasilić szeregi Legionu 501, to koszt od kilkuset do kilkunastu tysięcy złotych. Za kompletny strój szturmowca trzeba zapłacić ok. 5 tys. zł. - W przypadku mundurów oficerskich ważny jest rodzaj tkaniny, ale także dobry krawiec, który umie taki uniform uszyć. I szewc, który zrobi dobre oficerki - można długo tak wymieniać. Wiadomo, że im wierniejszy kostium, tym niestety droższy – tłumaczy "Ithilnar".
- Wiadomo jednak, że każdy pragnie zbroi, więc często jest tak, że zaczyna się od czegoś prostego, a po pewnym czasie przywdziewa się upragnioną zbroję – mówi mi Żołyński. - Wszyscy zawsze pytają o strój Vadera, niestety należy on do najdroższych i powiedzmy, że jego cena zaczyna się od pięciocyfrowej kwoty.
Damian Stefański, szturmowiec z 5-letnim stażem, podkreśla, że wiele elementów można stworzyć samodzielnie, przy czym jest to pracochłonne i bardzo kosztowne. Na szczęście 20 lat po założeniu Legionu 501 nie ma problemu z dotarciem do wielu specjalistów, którzy parają się wytwarzaniem i sprzedażą galaktycznego ekwipunku. - Wśród legionistów na całym świecie mamy wielu kolegów tworzących pojedyncze elementu lub całe komplety, części do wykonania kostiumu. Dla przykładu, wszystkie elementy kostiumu klasycznego szturmowca można kupić w Polsce, ale już np. elementy kostiumu pilota TIE z filmu "Przebudzenie Mocy" trzeba zamawiać z Ekwadoru, Francji, Holandii, Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii – tłumaczy Stefański, znany w Legionie jako TD 50148.
Oscar za improwizację
Przygodę z kompletowaniem uniformu czy pancerza nie trzeba jednak zaczynać od nawiązywania zagranicznych kontaktów i pozbywania się wszystkich oszczędności. Na początku warto zapoznać się z twórczością Johna Mollo, nagrodzonego Oscarem kostiumografa "Gwiezdnych wojen", który improwizował na każdym kroku. Naglące terminy i niewielki budżet nie przeszkodziły mu jednak w wykreowaniu niezapomnianych strojów i akcesoriów. Jego praca zrobiła ogromne wrażenie i nikt nie przypuszczał, że wojskowy sprzęt szturmowców to plastikowe pudełka na nasiona, kawałek rynny i metalowy stelaż kupiony w sklepie dla skautów, a uniwersalnym galaktycznym obuwiem dla wielu postaci okazały się niemieckie oficerki.
Współcześni fani są w znacznie lepszej sytuacji, gdyż mogą wykorzystać szeroko dostępne "prefabrykaty", a brakujące elementy dorobić nowoczesnymi metodami. - Blastery można wykonać z dostępnych na rynku replik ASG i elementów wydrukowanych na drukarkach 3D albo z ogólnodostępnych materiałów – tłumaczy Stawniak. - Przykładowo, mój blaster DT-29 jest zrobiony z drewna, elementów PCV i metalowych. Wszystko docinane, szlifowane i malowane w domowych warunkach. Natomiast pierwsza wersja blastera była wykonana z miedzianej rurki, nakrętek do śrub i drewnianej ryflowanej deski.
- Świat "Gwiezdnych wojen" pełen jest elementów określanych jako Greeble – dodaje Stefański, tłumacząc, że w rozumieniu twórców filmu "Greeble to coś, co wygląda fajnie, ale nie robi nic". - Przykładem Greeble są choćby cylindry kodowe, noszone przez oficerów Imperium. W rzeczywistości były to brytyjskie dozymetry osobiste – dodaje zastępca dowódcy Polish Garrison.
Czarne charaktery z wielkim sercem
Legionistów z Polish Garrison można bez problemu spotkać na wszelkiej maści zlotach fanów fantastyki w całej Polsce i innych imprezach niekoniecznie związanych z marką "Gwiezdnych wojen". Na tym się jednak nie kończy ich aktywność, gdyż kluczowym elementem działalności Legionu 501 jest angażowanie się w akcje charytatywne. Ludzie poprzebierani za szturmowców, Sithów czy Tuskenów są częstymi gośćmi w szpitalach pediatrycznych. - Sprawienie komuś radości poprzez samo pokazanie się w kostiumie to wielka frajda i satysfakcja, gdy widzi się uśmiechy dzieci (ale także dorosłych) na widok strojów. Wtedy wiadomo, że te godziny spędzone nad kostiumem nie poszły na marne i daje to ogromnego kopa do dalszej pracy – przyznaje "Ithilnar".
Zastępca dowódcy Polish Garrison podkreśla, że Legion 501 jest organizacją niekomercyjną, dlatego ma "błogosławieństwo" Disneya na publiczną działalność charytatywną. Co ciekawe, pasją do galaktycznych kostiumów i chęcią pomagania potrzebującym zarażane są kolejne pokolenia. Stefański przywołuje przykład Krzysztofa Wencla, członka Legionu od 2013 r. i posiadacza kilku profesjonalnych kostiumów, który przez trzy lata zabierał na eventy córkę Natalię. - Pokazał jej, na czym to polega i jakie wartości niesie nasza organizacja. W ten sposób od zeszłego roku Natalia jest pełnoprawną członkinią garnizonu. Co prawda nie jako szturmowiec, ale Jawa - zbieracz złomu z pustynnej planety Tatooine. Razem niosą radość małym i dużym fanom gwiezdnej sagi.
Podobnie było z Michałem Żołyńskim, który wstąpił do Legionu razem z ojcem przebranym za Dartha Vadera. Pasją do zakładania kosmicznych strojów zaraziła się także jego mama i żona. - Śmiejemy się nawet, że częściej spotykamy się na różnego rodzaju eventach niż w domu rodzinnym.
Różowy droid
Działalność charytatywna Legionu 501 ma szczególne znaczenie dla Albina Johnsona. Założyciel organizacji był od lat mocno zaangażowany na tym polu, więc kiedy on i jego rodzina znaleźli się w potrzebie, Johnson mógł liczyć na wsparcie ludzi z całego świata.
W 2004 r. u Katie, 7-letniej córki Albina zdiagnozowano nieoperowalnego raka mózgu. Dziewczynka kochała "Gwiezdne wojny" tak samo jak jej tata, więc kiedy choroba przykuła ją do łóżka, Katie miała tylko jedno marzenie: chciała, by u jej boku czuwał droid, tak jak R2-D2 pilnował śpiącej Padme w "Ataku Klonów".
Wiadomość o marzeniu dziewczynki dotarła do członków R2-D2 Builders Club – międzynarodowej grupy pasjonatów budujących wierne repliki filmowych astromechów. To właśnie oni w zaledwie kilka miesięcy zbudowali w pełni działającego, pomalowanego na różowo R2-KT – "Droida z sercem ze złota". Albin potwiedził, że droid stał przy jej łóżku do samego końca. Katie Johnson zmarła w 2005 r.
Pamięć o niej przetrwała wraz z R2-KT, który jest stałym bywalcem szpitali pediatrycznych, bierze udział w akcjach charytatywnych i pomaga poszerzać świadomość o chorobach dziecięcych. Z czasem "Droid z sercem ze złota" stał się nawet częścią filmowego uniwersum "Gwiezdnych wojen". W 2008 r. zadebiutował w serialu animowanym "Wojny Klonów", a w 2015 r. pojawił się w pełnometrażowym "Przebudzeniu Mocy". W tym samym filmie można także dostrzec flagę z symbolem 501st Legion.
A wszystko to zaczęło się od impulsywnego zakupu kawałków białego plastiku i czarnej tkaniny...