Gal Gadot w "Wonder Woman 1984", Materiały prasowe
Yola Czaderska-Hayek: Długo na to czekaliśmy, ale druga część przygód Wonder Woman trafiła nareszcie na ekrany. Co prawda, nie do końca w takiej formie, w jakiej można się było spodziewać, bo film jest dostępny nie tylko w kinach, ale i w streamingu. Jesteś nie tylko główną gwiazdą, ale i producentką. Jakie są twoje odczucia?
Gal Gadot: Nie ukrywam, że to była trudna decyzja. Premierę przekładano wciąż i wciąż na coraz późniejszy termin, aż wreszcie doszliśmy do momentu, w którym trzeba było powiedzieć wprost: no dobra, nie wiadomo, ile to jeszcze będzie trwało, nie możemy ciągnąć tego w nieskończoność.
Nikt tak naprawdę nie wie, kiedy życie wróci do normy i ludzie z powrotem zaczną chodzić do kin. Oczywiście wiadomo, że w grę wchodziły pieniądze zainwestowane w produkcję, ale zapewniam, że to nie była jedyna rzecz, jaką się kierowaliśmy.
Zależało nam na tym, by pokazać widzom ten film właśnie teraz, kiedy wydaje się najbardziej aktualny, a do tego niesie ze sobą krzepiący przekaz. Chcieliśmy dać ludziom odrobinę rozrywki w tych trudnych czasach.
Zdaję sobie sprawę, że streaming to nie to samo, co seans w kinie, zwłaszcza że kręciliśmy film z myślą o wyświetlaniu na ekranach IMAX. Ale cieszę się, że wreszcie można go już oglądać.
Uważasz, że streaming ostatecznie już wygrał z kinami, czy jednak uda się je uratować?
Nic nie zastąpi seansu w kinie. Takie jest moje zdanie. Dlatego uważam, że kwestia nie w tym, czy ludzie zaczną z powrotem chodzić do kin, tylko kiedy to nastąpi. Ja sama nie mogę się już doczekać – brakuje mi kontaktu z innymi, takiego fizycznego.
Nawet teraz, w naszej rozmowie, odczuwam to bardzo. Ze względu na pandemię widzę cię tylko w okienku komunikatora, a w normalnych warunkach siedziałybyśmy blisko siebie i gadały. Na przywitanie mogłybyśmy sobie podać ręce czy objąć się serdecznie.
Taka jestem – lubię dotyk, lubię bliskość. Dlatego wierzę głęboko, że zwyczaj chodzenia do kin prędzej czy później powróci. I to niezależnie od tego, jak bardzo rozwinie się streaming. Sam fakt, że ludzie zaczęli słuchać muzyki w Spotify, nie oznacza przecież, że przestali chodzić na koncerty. Kiedyś znów będzie normalnie.
Izolacja, której wszyscy musieliśmy się poddać, z pewnością nie była łatwa. A jak ty zniosłaś ten czas?
Nie tak źle, jak można by się spodziewać. Przy moim zwykłym trybie życia bardzo trudno pogodzić pracę z domowymi obowiązkami. Z jednej strony, gdy ma się dwoje dzieci, to naturalne, że chcesz spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Z drugiej – masz świadomość, że na planie czeka ekipa i trzeba być punktualnie.
Czasami naprawdę bywało trudno. "Wonder Woman 1984" kręciliśmy przez osiem miesięcy. To był długi, wymagający i żmudny proces. Pamiętam, że któregoś dnia moja starsza córka miała do mnie wielki żal, że nie mogę przyjść do szkoły na jej występ. "Inne mamy mogą przyjść, a dlaczego ty nie?".
Musiałam jej wytłumaczyć, że beze mnie inni ludzie zostaną bez pracy. Jeśli mnie nie będzie na planie, to nie będzie czego kręcić. Niestety – sukces ma swoją cenę. Ze swej strony robię, co mogę, żeby dzieciom jakoś wynagrodzić to, że często nie ma mnie w domu. Kiedy już jestem z córkami, to skupiam się na nich w stu procentach.
Zresztą w pracy stykam się z wieloma pracującymi mamami – a także ojcami – i widzę, że każdy na swój sposób próbuje znaleźć równowagę między pracą a domowym życiem…
A raczej próbował, bo nagle koronawirus w jednej chwili wywrócił wszystko do góry nogami. Dla mnie domowa izolacja oznaczała, że nareszcie mam dla dzieci tyle czasu, jak jeszcze nigdy dotąd. I to doświadczenie wiele mnie nauczyło. Przekonałam się, że najprzyjemniejsze, najcenniejsze chwile w życiu wcale nie muszą się wiązać z wyjazdami do jakichś drogich, egzotycznych miejsc, gdzie człowiekowi serwują drinki na plaży.
Wystarczy po prostu pobyć w domu z najbliższymi. Spędzać razem z nimi czas, siedzieć wspólnie przy stole, grać w planszówki… Przekonałam się, jakie to rzeczywiście ważne.
Wydawałoby się, że masz wszystko, o czym można marzyć. Czy można jeszcze chcieć więcej?
W ciągu swojej kariery nauczyłam się jednej ważnej rzeczy, o której już wspominałam: sukces ma swoją cenę. A im większy sukces, tym większa cena. Do tego jeszcze bardzo trudno postawić sobie granicę: dość, mam już, czego chciałam, tyle mi wystarczy. Człowiek jest tak skonstruowany, że zawsze chce więcej. Nawet kiedy już osiągnie wszystko, czego chciał, nadal mu mało. O tym właśnie opowiada nasz film – czasami trzeba się po prostu cieszyć tym, co się ma, bo kiedy zacznie się obsesyjnie gonić za czymś więcej, może się to źle skończyć.
Dla bohaterki filmu tą obsesyjną pogonią – jak to określiłaś – jest tęsknota za ukochanym. W jakim stopniu jesteś w stanie się z nią utożsamić?
Jeśli chodzi o złamane serce i ból po rozstaniu, to nie mam w tej dziedzinie wielkiego doświadczenia. Z mężem jesteśmy w szczęśliwym związku od czternastu lat. Ale jestem w stanie zrozumieć moją bohaterkę w tym sensie, że dla mnie miłość jest dosłownie wszystkim. Kocham kochać i być kochaną. I nie chodzi tylko o to, że kocham mojego męża.
Ja po prostu uwielbiam ludzi, mam bardzo życzliwe nastawienie do świata. Najbardziej cieszę się z tego, że w pracy mam okazję spotykać mnóstwo wspaniałych, cudownych osób. To ogromny komfort. Nie lubię konfliktów, wolę współpracować, szukać porozumienia. Najbardziej cieszę się, gdy wszystko działa, jak należy.
W przypadku "Wonder Woman 1984" można nawet mówić o porozumieniu na skalę międzynarodową. Aktorka z Izraela gra główną rolę, a w czarny charakter wciela się Chilijczyk, Pedro Pascal.
Ta międzynarodowa współpraca to chyba znak czasów. Trudno już dzisiaj mówić o ekspansji amerykańskiej kultury, skoro inne kraje mają coraz więcej do zaoferowania. A dzięki takim platformom, jak Netflix czy HBO reszta świata może bez przeszkód oglądać lokalne produkcje. Dzięki temu także w Hollywood znalazło się miejsce dla zagranicznych aktorów. Z czego akurat ogromnie się cieszę.
Skoro już o nim wspomniałam, to muszę zapytać: jaki Pedro jest we współpracy?
To wspaniały człowiek. Przede wszystkim jest absolutnie szczery. Niczego nie ukrywa, można w nim czytać jak w otwartej książce. Nikogo nie udaje, po prostu jest sobą. I zawsze mówi prawdę, nawet jeśli nie każdemu to odpowiada. A w Hollywood to rzadko się zdarza.
Kiedy Pedro i Kristen [Wiig – red.) pojawili się na planie, dopasowali się idealnie. Nawet przez moment nie mieliśmy poczucia, że przyszli jacyś nowi, którym trzeba wszystko tłumaczyć. Wprost przeciwnie, wrażenie było takie, jakby nasza rodzina właśnie powiększyła się o dwie kolejne osoby. Rozumieliśmy się znakomicie.
Rola Wonder Woman to nie tylko sceny akcji wymagające treningu i długich przygotowań, ale także kostiumy. Cieszyłaś się na myśl o przymierzaniu nowych strojów?
No pewnie! To jedna z rzeczy, które lubię w tej pracy najbardziej: mam okazję nosić fantastyczne kostiumy, o których w innych okolicznościach nie mogłabym nawet pomarzyć. Od pierwszej chwili, kiedy tylko zobaczyłam projekt złotego pancerza Wonder Woman, marzyłam o tym, by go na siebie włożyć. Nigdy wcześniej nie nosiłam nic podobnego.
Oczywiście mnóstwo czasu zajęły prace nad dopasowaniem stroju, by dało się w nim w ogóle ruszać, no i wygodnie go nosić – choć z tą wygodą bym nie przesadzała… Nasza znakomita projektantka Lindy Hemming stworzyła nie tylko złoty pancerz, ale i te cudowne ciuchy w stylu lat 80. dla całej obsady. Uważam, że wykonała niesamowitą pracę.
A ta biała suknia? To też jej pomysł?
To projekt inspirowany suknią z autentycznego pokazu Diora z lat 80.
I pomyśleć, że kiedyś w ogóle nie miałaś zamiaru zostać aktorką! Pamiętasz jeszcze, jak do tego doszło?
Tak. To prawda, że pierwotnie marzyłam o tym, by zostać tancerką. Przez wiele lat doskonaliłam się w tej dziedzinie. Ale pewnego razu nadarzyła się okazja – zaproponowano mi zdjęcia próbne do filmu o Bondzie (chodzi o "Quantum of Solace"). Nie miałam do tego przekonania. Myślałam sobie: nie jestem aktorką, dialogi są po angielsku, chyba nie pójdę. Ale w końcu przełamałam się. Poszłam na te zdjęcia, potem na jeszcze jedne… i w trakcie zorientowałam się, że to całkiem przyjemne zajęcie. A przy tym okazja, by spróbować czegoś nowego.
Moi rodzice nie byli zachwyceni, zależało im na tym, żebym skończyła studia i zdobyła jakiś przyzwoity zawód – mama jest nauczycielką, a ojciec inżynierem, więc sama rozumiesz. Ale wtedy mój wspaniały mąż wstawił się za mną.
Powiedział: "Gal, w każdej chwili możesz wrócić na uniwersytet i studiować prawo i stosunki międzynarodowe. Ale taka okazja może się nie powtórzyć. Jeśli ci na tym zależy, to korzystaj, póki możesz". No i tak się stało. Moi rodzice… No, już mówiłam, że niezbyt im się to podobało. Ale dzisiaj wiedzą, że podjęłam właściwą decyzję. I cieszą się z tego.
Z tego, co wiem, twój kolejny projekt to również film Patty Jenkins. I również nawiązuje do czasów antycznych. Czy to prawda, że zamierzasz zagrać Kleopatrę?
Marzę o tym od bardzo dawna! Rzeczywiście pracujemy nad filmem razem z Patty Jenkins i Chuckiem Rovenem, który wyprodukował również "Wonder Woman 1984". Na razie trwają przymiarki do scenariusza i wszystko pięknie się rozwija. Nie mogę w tej chwili zdradzić zbyt wiele szczegółów, ale powiem, że chcemy pokazać Kleopatrę od zupełnie innej strony.
Co to znaczy?
Gdy mówimy "Kleopatra", to mamy na myśli przede wszystkim film z Elizabeth Taylor. I wizerunek uwodzicielskiej, zmysłowej kobiety. Tymczasem była to postać o wiele bardziej skomplikowana, pełna psychologicznej głębi, zdolna do podejmowania działań o długofalowych skutkach.
Chcemy w naszym filmie pokazać ją jako władczynię w pełni godną tego miana. Naprawdę nie mogę się już doczekać, kiedy ruszą zdjęcia.
A co z kolejnymi częściami "Wonder Woman"?
Nie mam pojęcia, ile ich jeszcze będzie. Tak naprawdę do tej pory, gdy widzę siebie na ekranie w tej roli, mam ochotę się uszczypnąć, bo wydaje mi się, że to sen. Nie mogę uwierzyć, że to właśnie mi przypadła do zagrania taka fantastyczna postać. Pewnie za trzydzieści lat, kiedy nie będę już jej grała, włączę sobie raz na jakiś czas którąś część i zacznę wspominać podczas oglądania: "O rany, ale to była szalona jazda!".