Ludzie w pochodzie niosą ciało 18-letniego portowca Zbigniewa Godlewskiego. Gdynia, 17 grudnia 1970 roku, IPN
Niedziela, 13 grudnia
Jest handlowa niedziela. W sklepach tłumy. Poprzedniego dnia Władysław Gomułka, pierwszy sekretarz KC PZPR, ogłosił w telewizji, jak to eufemistycznie ujął, zmianę cen. Tanieją odbiorniki telewizyjne (o 13 procent), pralki, odkurzacze, maszyny do szycia, rajstopy elastyczne, nożyki do golenia Polsilver, zapałki i papa asfaltowa. Drożeją mięso (prawie 18 procent), mąka, przetwory mleczne, ryby, pieczywo, kawa zbożowa, kasze, makaron, a także węgiel, koszule i piżamy popelinowe, rękawiczki skórzane, rowery i pasta do zębów Nivea.
Gomułka nie ma wyjścia. Socjalistyczna gospodarka nie działa, brakuje żywności.
Pierwszy sekretarz, najczęściej nazywany towarzyszem Wiesławem, jest u władzy już 14 lat. Setki tysięcy ludzi słuchało jego emocjonalnego przemówienia na placu Defilad w Warszawie. Jego słynne "Towarzysze! Obywatele! Ludu pracujący stolicy!" przeszło od razu do historii.
Wystąpieniem zyskał powszechną sympatię, ale po latach nie ma już po niej śladu. Tego dnia w sklepach w Gdańsku Wrzeszczu do późna palą się światła.
Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, która już od początku miesiąca prowadzi operację "Jesień 70", obserwują reakcję ludności na ogłoszone podwyżki.
"Wzmożony wykup artykułów trwał w niektórych sklepach do 20 minut po godzinach urzędowych handlu" – informuje komendant wojewódzki MO w Gdańsku pułkownik Roman Kolczyński w tajnej notatce do ministra spraw wewnętrznych.
Funkcjonariusze skrzętnie notują, że u rzeźnika ktoś napisał szminką na szybie: "Gdzie jest smalec, precz z socjalizmem".
Poniedziałek, 14 grudnia
W hali wydziału W3 Stoczni Gdańskiej robotnicy, zamiast pracować, zbierają się i dyskutują o nowych cenach. Zapada decyzja, żeby iść zaprotestować przed budynkiem dyrekcji stoczni. W tym samym kierunku maszerują stoczniowcy z innych wydziałów. Około godziny dziesiątej na placu są już jakieś trzy tysiące ludzi. Domagają się cofnięcia podwyżek i usunięcia Gomułki.
Dyrektor stoczni Stanisław Zaczek tłumaczy, wychylając się z okna, że może dać robotnikom pięć procent premii: – Na resztę wpływu nie mam, idźcie pod komitet.
Stoczniowcy w drelichach i kaskach idą w kierunku komitetu wojewódzkiego PZPR, zwanego Domem Partii. Od bramy numer 2 to niecały kilometr.
Tłum śpiewa Mazurka Dąbrowskiego, Boże, coś Polskę i Międzynarodówkę. Pod komitetem wojewódzkim stoi szaroniebieska nysa z megafonem, którą przysłały władze, żeby negocjować z protestującymi. Z rozmów nic nie wynika, kierowca nysy ucieka, zabierając kluczyki.
Demonstranci wracają do stoczni, pchając przed sobą samochód z nagłośnieniem. W centrum zaczynają się walki. Zaczęła je milicja, atakując manifestantów w okolicy wiaduktu Błędnik.
Około dziesięciu tysięcy demonstrantów ściera się z oddziałami milicji i ZOMO. W kierunku protestujących lecą petardy i chmura gazu łzawiącego, w stronę mundurowych – kamienie. Płoną samochody.
Pod Domem Prasy tłum krzyczy: "Chleba!" i "Prasa kłamie!".
Ulica Garncarska jest biała od rozsypanego cukru. Ludzie rozbijają witryny sklepów i rzucają się na żywność, alkohol, biżuterię i ubrania. W niektórych miejscach robotnicy próbują powstrzymać kradzieże. Stoczniowcy ustawili się przed wejściem do sklepu odzieżowego i nie wpuszczają nikogo do środka. Zdjęcie robi im fotoreporter "Głosu Wybrzeża" Zbigniew Kosycarz.
Na fotografii, która ukaże się w prasie, robotnicy mają wyretuszowane kaski. Podpis: "Zajścia w Gdańsku wywołane przez elementy awanturnicze przejawiały się również w grabieży sklepów".
Wtorek, 15 grudnia
Kilka tysięcy robotników ze Stoczni Gdańskiej znów wychodzi na ulicę. Idą pod Komendę Wojewódzką Milicji Obywatelskiej upomnieć się o aresztowanych poprzedniego dnia.
Milicjanci zaczynają rzucać w tłum granatami z gazem łzawiącym i petardami. Stoczniowcy odpowiadają kamieniami, cegłami i kostką brukową.
45-letni starszy sierżant Marian Zamroczyński, funkcjonariusz ZOMO, czuje, jak ogarnia go furia. Dwa lata wcześniej trzech robotników, których chciał wylegitymować, pobiło go tak dotkliwie, że na miesiąc wylądował w szpitalu.
Wyciąga broń, odbezpiecza i strzela. Trafia w szyję Józefa Widerlika.
26-letni stolarz ze Stoczni Gdańskiej jest pierwszą śmiertelną ofiarą zamieszek.
Tłum rzuca się na Zamroczyńskiego, odbiera mu pistolet, bije i kopie leżącego. Ktoś uderza łomem, hełm na głowie milicjanta pęka na dwoje. Funkcjonariusza udaje się przewieźć do szpitala. Umrze dwanaście dni później.
Groźnie jest również pod komitetem wojewódzkim PZPR. Na miejscu są milicja i wojsko.
Robotnicy podają sobie z ręki do ręki rozpuszczalniki i pastę do podłóg z sąsiedniej drogerii, wrzucają je do piwnic i na piętro komitetu. Powietrze jest szare od gazu, który rozpyla milicja.
Robotnicy napełniają butelki benzyną i celują nimi w okna. Gmach staje w płomieniach. Tłum nie pozwala podjechać straży pożarnej, podpala jeden z wozów.
Arkadiusz Rybicki, młody licealista po latach opowie: "Wraz ze stoczniowcami wtargnąłem do KW. Widziałem, że stoczniowcy wyrzucają z okien papiery, telewizory, zielone sukna, jakieś komunistyczne symbole. Zdobyto także partyjną kantynę, z której wynoszono produkty spożywcze. Milicjanci i wojskowi zaczęli się spuszczać z pierwszego piętra po zielonym suknie. Zostali rozbrojeni. Milicjantów o mało nie zlinczowano. Odarto ich z mundurów, zapakowano na ciężarówkę i wywieziono do stoczni. Stoczniowcy zdobyli kilka sztuk broni".
Wywiezieni do stoczni milicjanci wydostaną się z niej przebrani w kufajki i robocze kombinezony. Pomoże im dyrekcja.
Przez barierkę balkonu komitetu wojewódzkiego przewieszona jest biała płachta. To znak kapitulacji. Na pochyłym dachu budynku wciąż jednak tkwi dwóch milicjantów. Próbują złapać linę spuszczoną z helikoptera, który ma ich ewakuować. Za każdym razem, gdy wiatr znosi ją na bok, stoczniowcy na ulicy krzyczą: "Hurra!". Z drugiego śmigłowca na ulicę lecą petardy i granaty z gazem łzawiącym.
W stoczni coraz większy niepokój. Widać kłęby dymu nad miastem i krążące helikoptery, słychać huki. Około piętnastej część protestujących wraca do stoczni i ogłasza strajk okupacyjny. Powstaje zespół, który ma opracować postulaty załogi.
Walki w Gdańsku nie ustają. Pojazdy pancerne, karabiny i łączność radiowa przeciwko łomom, kamieniom i megafonom.
Robotnicy podpalają czołgi, zdobywają jeden z pojazdów i jeżdżą nim po mieście z rozwiniętą biało-czerwoną flagą. Pod dworcem transporter śmiertelnie potrąca człowieka. Inny leży na chodniku z obciętą nogą.
Władze ogłaszają godzinę milicyjną. Trwa od osiemnastej do piątej rano.
Tego dnia na ulicach Gdańska ginie sześć osób, jest wielu rannych. W szpitalach brakuje miejsc, choć nie wszyscy zgłaszają się do lekarza. Ludzie obawiają się zatrzymań. Przepełniony jest również areszt. Z cel dochodzi wycie. Kto tutaj trafia, przechodzi przez "ścieżkę zdrowia" – ustawieni po obu stronach korytarza milicjanci tłuką pałami przechodzących.
W stoczni w Gdyni również demonstrują. Z robotnikami rozmawia przedstawiciel władz, powstaje komitet strajkowy. Przed północą wszyscy jego członkowie zostaną aresztowani, brutalnie pobici i wywiezieni do więzienia w Wejherowie.
O godzinie dwudziestej przed kamerami telewizji występuje wicepremier Stanisław Kociołek. Demonstrantów nazywa chuliganami, mętami, podpalaczami i zabójcami. Przekonuje robotników, żeby wrócili do pracy. Winę za sytuację w Trójmieście zrzuca na stoczniowców.
Środa, 16 grudnia
Nad ranem mieszkańców Gdańska Wrzeszcza budzi ryk czołgów przejeżdżających ulicą Grunwaldzką. Kierują się w stronę centrum. Wkrótce stoją już przed każdym wejściem do Stoczni Gdańskiej.
Żołnierze nie wiedzą, dlaczego zostali tu skierowani. Niektórzy dowódcy powiedzieli im, że Niemcy napadli na miasto.
Stoczniowcy starają się wyjaśnić młodym żołnierzom, co tu się dzieje. Tłumaczą, że przełożeni ich okłamują.
– Jak kiełbasa kosztuje sto pięćdziesiąt złotych za kilo, a zarabia się sto złotych dziennie, to nie stać nas nawet na to, żeby dziecku kupić cukierków – przekonuje wojskowych i milicjantów Kazimierz Szołoch, spawacz.
Stoczniowcy znów chcą wyjść na ulicę, ale przed bramą numer 2 stoją żołnierze. Za nimi czołgi i transportery. Tłum rusza naprzód, choć dowódcy nawołują, żeby robotnicy wrócili do zakładu. Jest już jednak za późno. Ci z tyłu nie słyszą poleceń i popychają pierwsze szeregi. Tuż po godzinie ósmej padają dwie salwy. Popłoch. Ludzie leżą na ziemi, inni ich tratują. Ginie dwóch stoczniowców, jedenastu zostaje rannych.
Stocznia jest otoczona. Tłum faluje na placu przed dyrekcją. Delegaci z wydziałów opracowują postulaty. Między halami chodzi milicja robotnicza z opaskami na rękawach.
Na budynkach, bramach i dźwigach stoczniowcy wieszają flagi przepasane czarną krepą. Ciemne wstęgi przecinają też kaski zabitych robotników, które ktoś zatknął na bramie numer 2.
Na naradzie partyjnej w gmachu komendy milicji w Gdańsku wicepremier Zenon Kliszko, najbliższy współpracownik Gomułki, przedstawia stanowisko partyjnych towarzyszy:
"Mamy do czynienia z kontrrewolucją i nieważne jest, że zginie dwustu lub więcej stoczniowców. (…) Zostanie zburzona stocznia, a na gruzach starej zbudujemy nową – z nową załogą".
W specjalnym programie telewizji w Gdańsku ponownie występuje wicepremier Stanisław Kociołek. Ogłasza, że na ulice miasta powrócił spokój, i wzywa robotników, by przerwali protest i następnego dnia stawili się w pracy.
W Stoczni Gdańskiej ludzie układają się do snu na wydziałach.
Dyrektor Stanisław Zaczek przekazuje ostrzeżenie: wojsko daje cztery godziny na opuszczenie zakładu. Po tym czasie żołnierze będą strzelać i bombardować.
Nad ranem kilka tysięcy robotników wychodzi. Strajk się kończy, przez następnych kilkanaście dni stocznie w Gdańsku i Gdyni mają być zamknięte. To decyzja z Warszawy.
Czwartek, 17 grudnia
Stoczniowcy z Gdyni, którzy posłuchali wicepremiera Kociołka i wysiadają z kolejki przed godziną szóstą rano, słyszą komunikat nadawany przed dworcowe megafony: "Pracownicy Stoczni imienia Komuny Paryskiej proszeni są o powrót do domu, ponieważ praca w stoczni została zawieszona aż do odwołania".
Grudniowy poranek jest ciemny, okolica stacji słabo oświetlona, z wagonów wciąż wylewają się ludzie. Kierują się w stronę wiaduktu. Nie widzą blokady, którą koło dworca ustawiły wojsko i milicja, ani czołgów.
Dlaczego wicepremier Kociołek kazał robotnikom wracać do pracy, choć poprzedniego dnia zapadła decyzja, że stocznie będą zamknięte? Kto zdecydował, że kolejki SKM mają kursować normalnie? Z jakiego powodu nie wycofano milicji i wojska? Chaos, zaniedbanie, intryga na najwyższych szczeblach władzy?
Do dziś nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
Ostrzegawczy wystrzał z czołgu niemal rozrywa bębenki w uszach i wywołuje panikę. Najbardziej przerażeni są ci z przodu, ale już nie mają jak się cofnąć. Masy pchają ich prosto na żołnierzy. Słychać okrzyki robotników z tyłu: "Pokażemy tym gnojkom!".
Żołnierze strzelają z karabinów maszynowych w bruk. Od rykoszetów ginie kilkunastu młodych mężczyzn. Kilkadziesiąt osób jest rannych. Za chwilę w kierunku centrum miasta rusza pochód ze zwłokami 18-letniego portowca Zbigniewa Godlewskiego.
Takich orszaków pogrzebowych, niosących na drzwiach ciała zamordowanych oraz zakrwawione flagi, będzie tego dnia w Gdyni więcej. Niedługo w pamięci ludzi wszystkie scalą się w jeden. Ten, o którym powstanie ballada.
Walki na ulicach Gdyni trwają do wieczora. W szpitalach ranni i zabici leżą na podłodze. Brakuje łóżek i lekarzy.
W budynku prezydium miejskiej rady narodowej milicja urządza katownię. W sali, do której funkcjonariusze przyprowadzają 17-letniego ucznia stoczniowej zawodówki Wiesława Kasprzyckiego, podłoga klei się od krwi, włosów i odchodów. Maź pokrywa nawet orła ze styropianu. Po kilku godzinach bicia karetka odwozi konającego chłopaka do szpitala. Uratują go lekarze.
Na ulice wychodzą też robotnicy w Elblągu i Szczecinie. Szturmują komitety partii. Płoną budynki sądu, milicji, sklepy, autobusy. Manifestują i walczą z milicją także mieszkańcy Słupska i Krakowa.
Gdańsk w czwartek jest już spacyfikowany. Stocznia nie pracuje. Krajobraz jak po bitwie: centrum miasta wyludnione, spalone samochody, powybijane szyby, kamienie na ulicach i chodnikach. Studenci dowiadują się, że wcześniej rozpoczęły się ferie świąteczne. Większość z nich rozjeżdża się do domów.
Reszta kraju ma nikłe pojęcie, co się dzieje na Wybrzeżu. W Polskim Radio tylko ogólnikowe informacje. O zamieszkach można za to usłyszeć w Radiu Wolna Europa, które nadaje z Monachium.
Rozgłośnia Gdańska Polskiego Radia ma tego dnia dla słuchaczy wyłącznie dobre wiadomości: "W Sopocie zaopatrzenie w sklepach już przedświąteczne, popyt także. Gospodynie kupują mak, rodzynki, wędliny. Na ulicach widziałem ludzi dźwigających choinki. Jakiś pan kupował w kiosku pocztówki świąteczne, wybrzydzając, że nie dość ładne. W szkołach sopockich normalnie odbywają się lekcje. Po południu jak co dzień rozwozi się mleko. Jednym słowem, normalne życie miasta".
Sobota, 19 grudnia
Jest kilka minut po północy. Do willi Edwarda Gierka, pierwszego sekretarza KW PZPR w Katowicach, przyjeżdżają Stanisław Kania (kierownik Wydziału Administracyjnego KC PZPR) i Franciszek Szlachcic (wiceminister spraw wewnętrznych). Reprezentują wpływową grupę państwowych dygnitarzy.
Mają namówić Gierka, by kandydował na nowego przywódcę partii. W kuluarach od lat się mówi, że to on powinien zastąpić starzejącego się towarzysza Wiesława.
Gierek nalewa koniak.
– Mnie tu dobrze, są lepsi. Ja choruję, mam pylicę – kryguje się.
Towarzysz Edward daje się przekonać. Wszyscy trzej jeszcze tego samego dnia wyruszają do Warszawy. W stolicy trwa przesilenie polityczne. Gomułka idzie na posiedzenie Biura Politycznego z lekarzem. Jest tam tylko chwilę. Nadciśnienie, wylew, towarzysze widzą, że jedno oko ma przekrwione. Słania się. Decyduje, że pod jego nieobecność zastąpi go Edward Gierek.
Gomułkę odwożą do szpitala. Posiedzenie trwa do późnej nocy.
Niedziela, 20 grudnia
Gierek jednogłośnie zostaje wybrany na pierwszego sekretarza KC PZPR. W kawalkadzie samochodów jedzie do gmachu telewizji.
Nowy sekretarz jest znany na Śląsku, ale wielu Polaków widzi go po raz pierwszy.
Ostrzyżony na jeża, pewny siebie. Po siermiężnym Gomułce wydaje się wręcz elegancki. Mówi mocnym głosem. Obiecuje, że wyjaśni przyczyny grudniowego nieszczęścia: – Będzie to odpowiedź trudna i samokrytyczna. Ale będzie jasna i prawdziwa.
Umie rozmawiać z ludźmi, używa prostego języka. Przyznaje, że motywy robotników były najczęściej uczciwe, daje do zrozumienia, że wina może leżeć po stronie partii. Apeluje o pracę, spokój, jedność narodu i grozi wrogom socjalizmu.
Służba Bezpieczeństwa natychmiast bada reakcję na jego wystąpienie. Jest pozytywna. Nowy przywódca podoba się Polakom.
Gierek nie dotrzymał słowa, winni nie zostali nigdy rozliczeni. Przez następnych dziesięć lat w oficjalnych mediach na temat grudnia 1970 roku będzie panowała cisza.
W trakcie grudniowej rewolty na całym Wybrzeżu zginęło 45 osób, w tym dwóch milicjantów i jeden żołnierz. Ponad tysiąc zostało rannych.
Tekst powstał na podstawie biografii "Walentynowicz. Anna szuka raju", którą autor tekstu napisał razem z Dorotą Karaś. Książka zdobyła nagrodę czytelników na Grand Press 2020.