Łukasz Pawłowski pokazuje zwycięskie zakłady, Materiały prasowe
21 października 2018. Na zegarze godzina 21. Właśnie skończyło się głosowanie w wyborach samorządowych. Stacje telewizyjne odpalają wstępne wyniki.
W sztabach wyborczych gorączka sięga zenitu - w którym dużym mieście prezydenta będzie miał PiS, gdzie zwyciężył człowiek Koalicji Obywatelskiej, czy SLD wróciło do gry, jak wypadli ludowcy?
Pytań wiele, odpowiedzi właśnie nadchodzą. Jedni politycy już mogą świętować, inni z trudem ukrywają rozczarowanie.
W telewizory wpatruje się również kilku pracowników serwisu samorządowego Lokalna Polityka i Instytutu Badań Samorządowych. Oczywiście też są ciekawi, kto wygrał. Przez całą kampanię prezentowali własne sondaże wyborcze. Chcą wiedzieć, czy ich przewidywania się potwierdziły.
Mają jednak jeszcze jeden powód. Tym razem postanowili się zabawić i obstawili zakłady u bukmachera. To drobne kwoty, niewiele ryzykowali.
- Przyznam szczerze, że trochę wątpiłam w sens tej zabawy. Niby wyłożyłam tylko 50 zł, ale raczej z przekonaniem, że właśnie wszystkie pieniądze przepadają. Nawet się nie przyznawałam w pracy, że postanowiłam zaryzykować. A wygrałam. Tysiąc razy więcej niż postawiłam - mówi Kamila, jedna z grających.
Jest jedną z tych, którzy "oskubali" bukmachera.
Cyk, trafiony. I tak siedem razy
Pierwszy zakład? Cyk, trafiony. Ze złotówki robi się 15, bo w Warszawie z wyborczego zwycięstwa cieszy się Rafał Trzaskowski. Właśnie pokonał w I turze Patryka Jakiego.
Drugi zakład? Cyk, trafiony. Złotówka warta jest już 127 - to w Katowicach kolejną kadencję „bierze” dotychczas urzędujący prezydent Marcin Krupa.
Trzeci zakład? Cyk, trafiony. Stan konta to już 892 zł - we Wrocławiu triumfuje Jacek Sutryk. Zakład czwarty? To samo. Licznik pokazuje już 2275 zł. Takich trafień było dokładnie 7.
Z około 300 zł, które łącznie postawili ludzie z serwisu, zrobiło się 700 tys. Typowali, jak wyborcy zachowają się podczas pierwszej tury. Czy będzie potrzebna dogrywka, czy wygrane niektórych kandydatów będą pewne już po pierwszym głosowaniu.
W sumie stawiało sześć osób. Obstawiali w dużej mierze odwrotnie niż specjaliści bukmachera (a to ich przewidywania decydują o wysokości wygranych).
I to właśnie bukmacher i jego analitycy ponieśli porażkę. Spektakularną. O wygraną trwa jednak sądowy spór. Wygranych pieniędzy nikt jeszcze nie zobaczył. Ustąpić nie zamierza żadna ze stron.
Z jednej padają oskarżenia o uciekanie od wypłaty i szukanie kruczków prawnych. Z drugiej o utworzenie grupy, która złamała wewnętrzny regulamin zakładów.
- Tłumaczenia i ucieczki bukmachera są absurdalne - uważa Łukasz Pawłowski. To twórca portalu Lokalna Polityka i jednocześnie prezes Instytutu Badań Samorządowych, który przygotowuje przedwyborcze badania. - Na portalu prezentowane były sondaże polityczne, głównie te na podstawie badań IBS. Każdy miał do nich dostęp, były zupełnie darmowe - podkreśla.
Pawłowski też postawił. Stawka wynosiła 15 zł. Wygrana 120 tys. zł, bo założył się o wynik wyborczy w siedmiu miastach: Katowicach, Lublinie, Poznaniu, Białymstoku, Łodzi, Wrocławiu i Warszawie. W każdym przypadku obstawił, że drugiej tury nie będzie. I nie było.
Nie wierzyli w Jakiego i mieli rację
Skąd tak duża, na razie wirtualna, wygrana? To efekt kumulacji zakładów. Na jednym kuponie można postawić na kilka wydarzeń. Kupon wygrywa tylko wtedy, kiedy wszystkie skreślenia będą po myśli stawiającego. Wystarczy jeden błąd i zarabia bukmacher.
Im więcej wydarzeń, tym wyższy kurs łączny.
I tak za typ, że w Warszawie nie dojdzie do drugiej tury (czyli któryś z kandydatów wygra w pierwszej) bukmacher płacił piętnastokrotność stawki. Z 1 zł wygrana rosła do 15 zł. A to oznacza, że za wygraną w jednym głosowaniu bukmacher płacił krocie.
Warto przypomnieć, że sondaże IBS dawały Rafałowi Trzaskowskiemu 52 proc. poparcia. Sondaż Kantar na tydzień przed wyborami dawał poparcie na poziomie 48 proc. Oba nie wykluczały, że pierwsza tura może wszystko rozstrzygnąć. Bukmacher był innego zdania, co widać po zaoferowanym kursie.
Wysokie były również kursy dotyczące losów wyborów w Katowicach. Tutaj wygrana urzędującego prezydenta w pierwszej turze była wyceniona na 7-krotność stawki. Z 1 zł robiłoby się 7 zł.
Tymczasem sondaże dawały ponad 60 proc. poparcia dla jednego z kandydatów. IBS prognozował 61 proc., sondaż Otawa Group 63 proc. I sondaże się nie pomyliły. Pomylił się za to bukmacher.
Wystarczyło jednak połączyć te dwa zakłady i kurs szybował do poziomu 105. Z 1 zł byłoby zatem 105 zł (minus 12 proc. podatku od wygranych).
Brak drugiej tury w Poznaniu bukmacher wycenił na poziomie 2,55. To oznacza, że z każdej postawionej złotówki robiło się 2,55 zł. I tutaj sondaże były bliższe wygranej w pierwszej turze. IBS dawał Jackowi Jaśkowiakowi 62 proc. poparcia.
O tym, jak bardzo bukmacher się poślizgnął przy typach, najlepiej świadczą wypowiedzi jednego z analityków firmy. W serwisie internetowym Super Expressu mówił, że "druga tura wyborów w Warszawie to pewniak". I dopiero w niej miał wygrać Rafał Trzaskowski. Wygrał szybciej, choć Patryk Jaki, jego największy konkurent, usmażył chyba tony kiełbasek i rozdał tony jabłek.
- Jedni wyłożyli kilkanaście, ktoś inny kilkadziesiąt złotych. Żadne wielkie granie, bardziej zabawa. A skąd pomysł stawiania? Z każdym kolejnym opublikowanym sondażem śmialiśmy się, że bukmacherzy nie znają się na polityce. I stracą. Nie musieliśmy się namawiać, spotykać, umawiać. My wrzucaliśmy sondaże, a bukmacherzy zdawali się ignorować fakty - śmieje się Pawłowski.
I podkreśla: - Każdy, kto chciał, zagrał dla zabawy. Według swojego pomysłu i sondaży, które publikowaliśmy.
Tak na przykład zrobiła właśnie Kamila Gaweł, ówczesna stażystka Lokalnej Polityki. Wyłożyła 50 zł, a do wzięcia ma 50 tys. zł. Taka nieoczekiwana premia na start.
- Dwa lata temu byłam na stażu, odpowiadałam za redagowanie treści, wrzucanie sondaży, lokalnych wiadomości. I czasami wpadały do nas na skrzynkę informację, co przewiduje bukmacher. Raz zobaczyliśmy, że idzie zupełnie w poprzek sondaży, które publikujemy. I to pewnie zachęciło niektórych do stawiania - opowiada Kamila.
- Przyznałam się dopiero na wieczorze wyborczym, bo cały czas czułam się głupio. Nigdy nie grałam, nie miałam doświadczenia. A trochę czułam, że to stracone pieniądze. Okazało się, że jest zupełnie inaczej. I nasze typy się sprawdziły - opowiada.
- To był pierwszy rok działalności serwisu, więc zorganizowaliśmy sobie mały wieczór wyborczy. I to tam się okazało, że tyle o tych zakładach mówiliśmy, że kilka osób faktycznie zagrało – tłumaczy Pawłowski. - Nie wszyscy, nie w jednym czasie, nie z jednego sprzętu. A skorzystaliśmy z oferty tego bukmachera, który oferował naszym zdaniem najdziwniejsze kursy. Najdziwniejsze, czyli zupełnie inne niż wynikałyby z sondaży. Tam, gdzie bukmacher widział dogrywkę, sondaże wskazywały na wygraną w pierwszej turze. Tak, jakby wysokość kursów ustawiał ktoś, kto się na tym zupełnie nie zna.
Jak zaznacza, już chwilę po wygranej "zaczęło się rozprawianie o tym, na co wydamy, co zrobimy z pieniędzmi".
- Dość długo czekaliśmy na wyniki z Wrocławia, bo tam zadecydowało kilkaset głosów. - opowiada. - Cóż, wygranych na razie nie zobaczyliśmy.
Bukmacher grozi "odpowiednimi organami"
Bukmacher, czyli licencjonowana polska firma Totalbet, zablokowała konta wszystkich graczy: Pawłowskiego i jego współpracowników.
Dlaczego firma uznała, że nie wypłaci nagród? Jak wynika z dokumentów, które otrzymał szef IBS, bukmacher jest przekonany, że to jedna osoba miała kilka kont, że to w zasadzie sam szef stawiał.
Reszta wykonywała jego polecenia i założyła na siebie konto. Po co? Tego już firma w dokumentach nie uzasadnia. Identyczne informacje dostali inni gracze – że zmówili się, że mieli dostęp do innych kont.
Skąd takie podejrzenie? Bo przyjęte zakłady były po prostu podobne. Najprawdopodobniej niewielu grających stawiało na długie kombinacje i to po wysokich kursach. Innego uzasadnienia w dokumentach wysłanych zainteresowanemu nie ma.
"Spółka uznała, iż inni gracze udostępniali panu swoje konta. Powyższe stanowi naruszenie regulaminu" - napisał bukmacher w liście do Łukasza Pawłowskiego wkrótce po wyborach.
W innym piśmie sądowym bukmacher zaznacza, że kilka kont było założonych na adres e-mailowy w popularnym serwisie Gmail. Firma powołuje się na zapisy regulaminu, w którym faktycznie są przepisy dot. blokowania wielu kont jednego gracza.
"W wyniku zaistniałej sytuacji spółka (…) rozważa skierowanie zawiadomienia o podejrzeniu przestępstwa" - pisze wprost w jednym z listów wiceprezes Marcin Giera oraz Łukasz Seweryniak, członek zarządu bukmachera Totalbet.
Na pytania Wirtualnej Polski firma nie odpowiedziała. Pierwszy zestaw pytań wysłaliśmy jeszcze w lipcu. Pozostały bez odpowiedzi. Drugi w środę. Również i tym razem firma nie odpowiedziała.
Pytaliśmy o stanowisko w tej sprawie oraz o powody niewypłacania środków. Prosiliśmy o informację, czy firma planuje dogadać się z graczami.
W 2019 roku sprawę opisał dziennik "Rzeczpospolita". Wtedy również Totalbet nie odniósł się do sprawy. Firma jednak odpisała na pytania i zasłoniła się tajemnicą przedsiębiorstwa.
W kolejnych pismach pomiędzy bukmacherem a graczami pojawiają się te same argumenty.
W kwietniu 2019 roku Totalbet pisał tak: Spółka podtrzymuje dotychczasowe stanowisko. Firma pisała już tym razem, że przekazuje sprawę do "odpowiednich organów".
"Wygrałam legalnie. Nie zrezygnuję"
- Na każdym etapie tego sporu chcieliśmy się dogadać. Dla nas to była zabawa, potwierdzenie sondaży i naszej ciężkiej pracy. Z drugiej strony słyszymy za każdym razem, że zgłoszenie pójdzie do odpowiednich organów, że być może popełniliśmy przestępstwo. To dość dziwna taktyka negocjacyjna - ocenia Łukasz Pawłowski.
I przypomina, że firma bukmacherska od każdego gracza żądała okazania dowodu osobistego podczas tworzenia konta. - Jak więc jedna osoba miała założyć wiele kont? Tego nam nie wyjaśniają - mówi.
Spór będą rozstrzygać sądy. Jeden już wydał nakaz zapłaty, od którego bukmacher się odwołał. Miał taką możliwość, skorzystał. Teraz na świadków będą za to wzywani pracownicy i serwisu Lokalna Polityka, i bukmachera.
Pierwsze rozprawy zaplanowane są na październik.
- Jestem młoda, mogę poczekać na rozstrzygnięcia sądu. Dziwi mnie to, że nikt ze strony firmy bukmacherskiej nie chciał się z nami skontaktować, dogadać – mówi Kamila. - Mam poczucie, że liczyli na naszą słabość. Że odpuścimy, że się poddamy. A tymczasem wcale nie mamy na to ochoty. Skoro wygrałam legalnie, to dlaczego mam nie reagować? W tej chwili to bukmacher na mnie zarobił, bo dostępu do konta nie mam.