"Kiedyś tańczyliśmy na dancingach. Teraz przemykamy się z plaży do pokoju, byleby nikogo nie poznać"© WP.PL | Maciej Stanik

"Kiedyś tańczyliśmy na dancingach. Teraz przemykamy się z plaży do pokoju, byleby nikogo nie poznać"

Helena Łygas
7 września 2018

Panie majorowe z podporucznikowymi przy stole siedzieć nie chciały. Kiedy pierwsze robiły obsłudze burdy za towarzyski nietakt, drugie grzecznie ustępowały miejsc żonom o stosownych rangach. W wojsku hierarchia musiała być, i to nawet na wakacjach w kraju zaludnianym przez towarzyszy-obywateli.

Pani Grażynka miała to szczęście, że była pułkownikową i wszyscy witali ją w stołówce z radością. Nie tylko przez szacunek do epoletów męża. W tej akurat kwestii nic nie zmieniło się od dobrych pięćdziesięciu lat. W dawnym wojskowym ośrodku wczasowym w Sopocie Grażynkę nadal uwielbiają wszyscy. Jest wdową, od 20 lat przyjeżdża na dwa miesiące do tego samego pokoju z widokiem na Bałtyk. A widok jest całkiem niezły, bo Rewitę Sopot, w pobliżu molo, od plaży oddziela tylko ścieżka rowerowa.

La vie en rose

Pułkownikowej trudno nie zauważyć, kiedy pojawia się na stołówce, czy może raczej - biorąc pod uwagę obecny kształt ośrodka, który przypomina raczej 4-gwiazdkowy hotel - na sali restauracyjnej.

Ma rozwiane włosy w kolorze marchwi, precyzyjnie zrobiony manicure i pedicure, kaskady bransoletek z kamieni półszlachetnych. Do tego okulary o wściekle różowych szkłach, których nie zdejmuje nawet na chwilę. Nabożną sympatię pracowników zawdzięcza chyba właśnie temu, ze widzi życie w różowych barwach.

Obraz
© WP.PL / Rewita Sopot. Żeby tu dotrzeć wystarczy kilkuminutowy spacer od obleganego latem molo. (fot. Maciej Stanik)
Obraz
© WP.PL

Sala restauracyjna to dziś jedyne miejsce, gdzie jeszcze przecinają się drogi gości. Chociaż zdarza się i tak, że przez dwa tygodnie nie widzą się ani razu. Obiadokolacja trwa cztery godziny, śniadanie - o godzinę krócej. Łatwo się minąć.

Niegdyś urlopowicze wpadali na siebie nieustannie. Jak nie w stołówce, to na wieczorkach tanecznych albo w jednej z czterech kawiarni. Zamknięto je wszystkie.

Nie ostał się nawet kultowy pub Piekiełko, który ściągał tłumy, o ile można mówić o tłumach w lokalu na pięć stolików. Pracownicy co sezon wróżyli mu rychły koniec ze względu na brak okien i lokalizację w podpiwniczeniu. No i wykrakali.

Potrójna medalistka

- Człowiek nie zwracał uwagi, że idą zmiany, wydawało się, że tak będzie zawsze. Co piątek organizowaliśmy wieczorki taneczne, ale coraz mniej ludzi przychodziło. W końcu nie było już sensu puszczać muzyki. Jeśli przyszły dwa małżeństwa i patrzyły, że są tylko we cztery osoby, od razu wszyscy tracili zapał do tańca - mówi pani Dzidka.

Za zasługi dla wojska dostała trzy medale - dwa brązowe i jeden srebrny. "Ale żeby potem nie wyszło, że się chwalę” - zaznacza.

Od 27 lat jest w Rewicie Sopot kelnerką. Przyszła tu, jak sama mówi, "prosto z ulicy”. Miała dwójkę małych dzieci i pracowała w kuchni w domu dziecka, ale to była ciężka fizyczna praca. Do tego obciążająca psychicznie - wiadomo - tyle dzieci i ich smutnych, a nieraz i strasznych historii.

Nie miała doświadczenia, ale wszystkiego nauczyły ją starsze koleżanki, dyplomowane kelnerki. Raz było lepiej, raz gorzej - jak to w pracy - ale o odejściu nigdy nie myślała. Trzymali ją ludzie. Tak się jakoś złożyło, że w byłym ośrodku wojskowym w Sopocie wszyscy się przyjaźnią. "Jeśli ktoś nie ma sentymentu do tego miejsca, wcześniej czy później sam odchodzi, taka klątwa" – śmieje się Dzidka.

Obraz
© WP.PL / - Jeśli ktoś nie ma sentymentu do tego miejsca, wcześniej czy później sam odchodzi, taka klątwa. Ja jestem tu już kelnerką od 27 lat - śmieje się pani Dzidka. (fot. Maciej Stanik)

- Każdy idzie po śniadaniu na plażę, a potem siup - zamyka się w pokoju. Mówią, że to przez internet, przez smartfony, ale ja sądzę, że to szukanie kozła ofiarnego. Coś w nas umarło. Każdy widzi po sobie, jak teraz jest. Nie wolno przyjść do kogoś do domu bez zapowiedzi. Spotkanie przekłada się po dziesięć razy. Też tak robię i sama nie wiem dlaczego - zamyśla się.

Takie tancerki

Pani Dzidka i pani Grażynka poznały się na tańcach. To znaczy właściwie, to poznały się podczas któregoś śniadania czy obiadu, gdy Dzidka obsługiwała stolik państwa pułkownikostwa A że obie lubią pożartować, puścić oko, błyskawicznie złapały kontakt i umówiły się na wieczór. Okazało się, że łączy je także zamiłowanie do tańca. Nie raz i nie dwa schodziły z parkietu w Imperialu ostatnie.

- Potem już nikt nie pytał, czy idziemy. Wiadomo było, że tak! Ja w ośrodkach wojskowych za wszystkie czasy się wytańczyłam. My tu wszystkie dziewczyny takie tancerki byłyśmy, że jak pojawiły się kamery wideo, to nas filmowali. Pod koniec turnusu chciałyśmy obejrzeć nagranie, ale śmiali się, że pokażą dopiero, jak już będziemy stare i wtedy to będzie jak kronika filmowa. No to jesteśmy, ale filmu nadal nie widziałyśmy - śmieje się pani Grażynka. Człowiekowi wylatują z głowy różne rzeczy, w tym i to, czyja była kamera. Kronika filmowa z dancingu w Imperialu może i jest, ale nie bardzo wiadomo gdzie.

Wojskowi "recydywiści"

Pułkownikowa to nie jedyna wczasowiczka wracająca do ośrodka w Sopocie od lat. Lwia część "recydywistów", jak żartobliwie określają ich pracownicy starszej daty, to byli wojskowi i ich rodziny.

Wszyscy mówią "oj, chyba już ostatni raz, za stary jestem na wczasy”, a potem za rok znowu wracają. Kto już dotarł, rozpytuje kogo jeszcze nie ma, kto będzie, a kto umarł.

Pani Grażynka była w większość ośrodków wypoczynkowych Ludowego Wojska Polskiego. Gros jej znajomych stanowiły oficerskie pary "szalenie na poziomie". Na wczasach spotykali się niekiedy częściej niż w Warszawie. Zimą jeździli w góry, latem - nad morze. Była i w Zakopanem, i w Międzyzdrojach i w Solinie, a także w kilku nieistniejących już ośrodkach, jak przedwojenny moloch, "Wysoki Kamień” w Szklarskiej Porębie, gdzie swój gabinet miał Hermann Göring.

Do Sopotu zaczęła przyjeżdżać, bo została sama, a tu najłatwiej dojechać pociągiem ze stolicy. Wcześniej, z mężem, wybierali raczej Juratę. W PRL-u to był sam prestiż. Jak się jeździło na wczasy do Juraty, wiadomo było, że jest się gość.

Obraz
© NAC / Lipiec 1937 roku. Prezydent RP Ignacy Mościcki na przejażdżce łodzią. Na pierwszym planie widoczni: kpt. Stefan Kryński (z lewej) i dowódca Zamkowego Plutonu Żandarmerii, kpt. Jan Huber. | Pikiel Witold

Legenda Juraty, pierwszego polskiego kurortu nadmorskiego zaczęła się jednak wcześniej. Jurata powstała po to, żeby się bawić. Bawić się i wypoczywać. Tak było od samego początku. W uruchomionym w 1932 roku hotelu Lido balowały siostry Halama, Eugeniusz Bodo, grały warszawskie jazz bandy. Jeszcze w sierpniu 1939 roku Kasprzycki Minister Spraw Wojskowych pływał po Zatoce Puckiej motorówką z Kajzerówną. Aktoreczką, dla której chciał rozwieść się z żoną. Nie zdążył, bo w przededniu rozprawy wyskoczyła z okna ich warszawskiego salonu. W tym samym czasie, w domku w ośrodku wojskowym "Jantar” spał spokojnie prezydent Mościcki z o 29 lat młodszą Michaliną. Swoją drogą sekretarką jego pierwszej małżonki.

W powstałym w latach 30. ze składek oficerów ośrodku miał na swój użytek willę Muszelka. Choć z dzisiejszej perspektywy nazywanie drewnianego domku niezbyt imponujących rozmiarów "willą", wydaje się nie na miejscu, w latach 30. to był high life. Prąd, kanalizacja, bieżąca woda, ogrzewanie w każdym pokoju, nowoczesne radio – słowem wygody, których próżno było szukać w większości ówczesnych domów w stolicy.

Puste plaże Juraty

Były ośrodek wojskowy w Juracie może przyjąć około tysiąca osób. To mniej więcej tyle, ile mieszczący się w 28-piętrowym wieżowcu warszawski hotel Hilton. W połowie sierpnia jest zapełniony niemal w całości. Klientela od Sasa do Lasa, bo i od Sasa do Lasa pokoje.

W pawilonie o swojskiej nazwie "Delfin”, tuż przy drodze przelotowej przez Półwysep, wszystkie pokoje są tyle eleganckie, ile przypominające sztampową wizualizację architektoniczną. Przestronne prysznice, krzesła a la Eiffle Chair projektu małżeństwa Eamesów. Szarości, biele i obowiązkowy akcent kolorystyczny. W tym akurat przypadku - jaskrawa zieleń. Za to położony nad zatoką Pucką „Jantar” pamięta jeszcze polski design lat 70. Ale że gościom podoba się znacznie mniej, remont go nie ominie.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik
Obraz
© WP.PL / Widok z tarasu ośrodka w Juracie. W dali widać rozświetlone Trójmiasto. (fot. Maciej Stanik)

- W "Delfinie" XXI wiek, a po tej stronie głęboki PRL, ale takich zachodów słońca nie widziałam w Polsce nigdzie - mówi do koleżanki kobieta z wózkiem, sącząca piwo z sokiem na tarasie "Jantara”.

Zaraz zacznie się wieczór piosenki góralskiej. Góral poci się obficie pod wyszywaną kamizelką i próbuje – "Hej bystra woda, bystra wodzicka…" na przemian ze śpiewnymi deklaracjami, że teraz tutaj jest ściernisko, ale będzie San Francisco. Zważywszy na geografię dobór gwiazdy wieczoru może i osobliwy. Widać, że Sebastian, ośrodkowy animator kultury, ma fantazję.

Obraz
© WP.PL / Kilkanaście lat temu autobus, którym pan Jerzy jechał na Hel, zepsuł się w Juracie. To wtedy wypatrzył kartkę, że w ośrodku wojskowym szukają pracowników. Został. (fot. Maciej Stanik)

- Animator, czyli kaowiec - to samo znaczy, tyle że inaczej się nazywa - tłumaczy mi pan Jurek zerkając na młodszego kolegę. Wcześniej to Jurek był w "Jantarze" kaowcem. Lub animatorem. Trudno stwierdzić, jako że pracę zaczął tuż po przemianie ustrojowej.

Podobnie jak pani Dzidka przyszedł do ośrodka "prosto z ulicy". Traf chciał, że autobus, którym jechał na Hel, zepsuł się w Juracie.

Postanowił przejść się po miasteczku, gdzie dowiedział się, że w ośrodku wojskowym szukają pracowników. Wcześniej przez 20 lat pracował w oświacie, ale Pomorze znał dobrze, bo organizował tu kolonie dla dzieci. Właściwie z dnia na dzień belfer został kaowcem.

Prawo DJ-ki

Jak zainteresować dzieci wiedział. Z robieniem za przewodnika też nie miał problemu, bo historia to jego konik. Gorzej, że najpilniejszą potrzebą było znalezienie disc jockeya, żeby za każdym razem nie trzeba było kogoś ściągać.

W latach 90. byli nimi przeważnie młodzieńcy, którzy nie traktowali pracy poważnie. Obiecywali, że przyjdą, drukowało się plakaty, a potem się nie pojawiali. Imprezę trzeba było odwoływać, a goście wściekli, bo te 25 lat temu nie było tak, że każdy sobie. Pierwsze, co ludzie robili po przyjeździe, to wypatrywali, co by tu wieczorem robić. Najlepiej na miejscu, w ośrodku.

- DJ ma grać tak, żeby każdy kto przyjdzie, zatańczył chociaż trzy razy. Nie ma co się silić na szpanowanie gustem. Disco-polo osobiście nie lubię, ale jak już nic nie działa, nawet Boney M, to trzeba, no trzeba puścić im "Jesteś szalona". Zawsze działa - wyjaśnia tajniki zawodu pan Jurek.

Obraz
© NAC

Kiedy zaczynał, ludzie nie mieścili się na sali, ale się nie zniechęcali. Robili wszystko, byleby tylko posiedzieć razem, kogoś poznać. Puszczali między sobą kartkę i rezerwowali w ten sposób stoliki. Czasem były awantury jak trzeba, bo takich kartek "inicjatywy prywatnej" obsadzających jedną salę, było kilka.

Teraz by to nie wyszło. Czasem w ośrodku ktoś wiesza ogłoszenia, że poszukuje partnerów do brydża, podaje numer komórki, pokoju. Czeka i czeka i nic, a w hotelu jest przecież kilkaset osób. Dyskoteki i biesiady niby są, tyle że to już nie to samo. Ludzie przychodzą z nudów, a nie, żeby się bawić, a to kolosalna różnica.

Śmietanka gazetowa

Na dancingach w latach 70. grała orkiestra wojskowa w mundurach marynarki, białych z granatowymi lamówkami.

Między gośćmi przemykały się ówczesne gwiazdy. Zmarły niedawno Roman Kłosowski, czyli Maliniak z "40-latka", Andrzej Kopiczyński z żoną, operator Sławomir Idziak, który potem wyjechał robić karierę w Hollywood, różne aktoreczki. Do koleżanek wpadała na imprezy Maryla Rodowicz, chociaż mieszkać wolała gdzie indziej.

- Goście podchodzili po autografy, ale nikt za nikim nie chodził. Każdy chciał wypocząć jak człowiek, a gwiazda też człowiek. Ci wszyscy artyści gwarantowali nam oczywiście prestiż, bo było wiadomo, że można tu spotkać takiego czy innego aktora. Młodzi z Juraty często mówią z przekąsem, że w sezonie jesteśmy kurortem, a poza sezonem zadupiem. Ale gdzie w Polsce jest takie drugie zadupie? Mieszka tu raptem 240 osób, a wszyscy Juratę znają - mówi jedna z pracownic.

Seks, kłamstwa i kasety wideo

Pan Jurek pamięta niejedną chryję. Trudno, żeby się bez nich obyło, ośrodek w sezonie jest jak autonomiczne miasteczko. Kiedyś na przykład pojechał z gośćmi na wycieczkę do Trójmiasta, a tu nagle nogawki spodni uczepił się chłopiec. Na oko - sześcioletni.

- Pytam go, "mały, a co ty się tak mnie trzymasz?", a on na to, że mamusia spotkała kolegów pod hotelem Gdynia i wyskoczyła na chwilkę z nimi, ale kazała "pilnować się pana Jurka", znaczy mnie - opowiada pan Jurek.

Obraz
© WP.PL
Obraz
© WP.PL

Myślał, że zaraz wróci, albo że chłopcu się coś pomyliło, ale potem zbiórka, mamy ani widu ani słychu, a nie było jeszcze komórek.

- Nie mogliśmy czekać, myśleliśmy, że dojedzie potem sama. Ale nie, wybiła północ, dzieciak siedzi na recepcji i zapewnia nas, żebyśmy się nie martwili, bo mamusia często tak znika. Położyliśmy go spać, a następnego dnia zabraliśmy się za poszukiwanie tatusia. Nie było trudno go znaleźć, bo - rzecz jasna - był wojskowym. Pojawił się na miejscu chyba niespecjalnie zdziwiony, ale czerwony jak burak i wściekły. Mamusia znalazła się po trzech dniach - śmieje się jowialnie były kaowiec.

Kilka lat później ośrodek postanowił iść z duchem czasów i kupił kamerę wideo. Obsługi miał się nauczyć pan Jurek, który od razu odnalazł się w roli filmowca.

- Na śniadaniu podeszły do mnie dwie panie, które poznały się dwa dni wcześniej, ale już były najlepszymi przyjaciółkami, i mówią, że o 17 robią w pokoju takim a takim urodziny córeczce jednej z nich. I czy byśmy nie wpadli z kamerą, bo dzieciom będzie miło na wspólnym oglądaniu pod koniec turnusu. Poszedłem z kolegą, bo kamerzysta kiedy nagrywa, mówić nie powinien. Znaleźliśmy pokój, kolega otwiera drzwi, bo miała być przecież niespodzianka, a tam mama solenizantki nagusieńka, jak ją Pan Bóg stworzył. Ona w pisk, my w krzyk i zaczynamy uciekać jak głupi. Potem stajemy, zaczynamy się śmiać, wracamy, żeby przeprosić i zapewnić, że wszystko wykasujemy. Pani otworzyła już w ręczniku. Nie mogła mówić, ale nie ze wstydu, tylko bo też zwijała się ze śmiechu. Powiedziała, żeby nie kasować - wspomina pan Jurek.

Turnus mijał, a pan Jurek pochłonięty pracą zdążył już zapomnieć o najściu. A tu nagle przychodzi do niego kolega i mówi, że nie wykasowali w końcu tej kobiety, a w ośrodku jest jej mąż i wypytuje o Jurka.

Obraz
© WP.PL / Wyjeżdżając z Juraty, pani Grażynka ma nadzieję, że będzie mogła tu wrócić. (fot. Maciej Stanik)
Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Pan Jurek trochę się przestraszył, ale postanowił stawić czoła obrońcy czci żony. Stanął przed nim dryblas, na oko z 15 lat młodszy i ze srogą miną zapytał: "Pan to kręciłeś?".

Przytaknął. "Aaaa, to do pana nic nie mam! Gdzie jest ten pana kolega?" - ryknął wojskowy. Jurek zdębiał, bo facet wyglądał groźnie, ale koniec końców okazało się, że chciał go tylko nastraszyć.

Jest osiem piosenek o Juracie

Jest osiem piosenek o Juracie. Ale nikt ich już nie słucha. Kiedyś pod koniec turnusu puszczało się „Puste plaże Juraty” Santorki i każdemu kręciła się łza w oku, że to już naprawdę koniec.

- Teraz nad zatoką w nocy słychać tylko umc-umc – zamyśla się pan Jurek.

Pani Grażynka też lubi stare piosenki. W pociągu do Warszawy przypomina się jej co roku "Wsiąść do pociągu…" Rodowicz. Chociaż pociąg nie jest byle jaki, a do domu. Nie ma zielonego kamyka, a jeśli coś zostaje w tyle, to tylko te wszystkie wczasy, które zlewają się jej w jedno. Szum morza, tańce w Imperialu. Ma tylko nadzieję, że znów będzie mogła wrócić.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Komentarze (283)