Prezydent Rosji z roboczą wizytą w Wołgogradzie / fot. Anadolu Agency, Getty Images
W Rosji niechęć do Putina rośnie i w gruncie rzeczy nie wiadomo, czy uda mu się dotrwać do breżniewowskich lat na stanowisku, które sobie właśnie zaklepał na długie lata.
Putin, jak prawdziwy populista, wmówił Rosjanom, że tylko on, nikt inny, reprezentuje lud, a wszyscy wrogowie reżimu to "elity", czy to te z czasów Jelcyna, liberałowie z epoki transformacji, czy to nowi aktorzy na rosyjskiej scenie politycznej.
Putin nie popełnił błędów liberałów
A elity, to wiadomo: agenci chodzący na pasku wszystkich złowrogich sił, jakie można sobie wyobrazić. Takie stawianie sprawy do pewnego momentu działało, putinowskie upraszczanie rzeczywistości i podnoszenie narodu z kolan przez jego ogłupianie stworzyło cały zastęp ciekawych postaw, od nacjonalistycznego wzmożenia po pohukiwanie "Jewropa – opa, trzymaj się, już niedługo doczekasz się mnie", jak śpiewał jeden z bardziej kuriozalnych piewców russkogo mira, Piotr Matrioniczew, zapowiadając, że Rosja pokaże Europie, "co znaczy mężczyzna".
Rzecz jednak w tym, że rosyjscy kozacy zapowiadający, jak to się dobiorą do tyłków "Gejropie", sami ewidentnie zapomnieli trzymać własne pupy przy ścianie. W związku z tym ów "antyelitarny" Putin zrobił z siebie i swojego otoczenia taką elitę, jakiej nie tylko za Jelcyna, ale i za radzieckich sekretarzy nie widziano, a okradanie państwa przybrało rozmiary epickie.
Ci sami cwani Rosjanie, co to cieszyli się, że "nie pozwolili się wyd… Zachodowi", dawali się – i to jeszcze raźno pokrzykując z radości – oszukać własnym rodakom.
Najważniejszą jednak rzecz populiści zrobili: nie popełnili błędu liberałów i nie powiedzieli ludziom, by się bogacili, a jeśli ktoś sobie nie radzi, to proszę bardzo: przytułki są wolne, pod mostami też sporo miejsca.
Putin przywrócił w miarę sprawne wypłacanie emerytur i pensji, doprowadził do w miarę stabilnego wzrostu dochodów (dopóki nie wpędził państwa w kolejny kryzys).
Łukaszenka na sąsiedniej Białorusi powrócił w ogóle z wczesnego kapitalizmu do państwa quasi-kołchozowego, w którym w zasadzie nic w grubszym biznesie nie może się odbyć bez jego wiedzy i zgody. I nie dopuścił, by powstały społeczne nierówności takie, jak – powiedzmy – na Ukrainie czy w Mołdawii.
Było niebogato, ale stabilnie. Oczywiście i tu, dopóki nie dopadł ich kryzys.
Ale marża, którą sobie za to pobrali, i Putin, i Łukaszenka, wyłączając samych siebie spoza prawa, topiąc gigantyczne pieniądze na prywatnych folwarkach, utrzymując państwo "porządnym" głównie po lakierze, lecz systemowo się sypiące, pozorując reformy i demokrację, wpychając ludziom do głów propagandę tak prymitywną, że ta socjalistyczna wydawała się szczytem intelektualnego wyrafinowania – była ogromna.
I o ile w Rosji opozycję udaje się Putinowi nadal – mniej lub bardziej – mieszać z błotem, przylepiając jej łatki "liberastów" i "zachodnich agentów", tak Łukaszence – już nie bardzo.
Armia wiernych naśladowców
Jego najważniejszy kontrkandydat – Wiktar Babaryka – którego boi się tak bardzo, że aż kazał go zamknąć - to liberał tak dorodny, że aż się robi zielono przed oczami.
Mimo wszystko wściekłość na lata robienia ludziom wody z mózgu, mówienia do nich jak do idiotów, a za plecami – robienie z państwa folwarku jednego człowieka i jego świty – sprawiła, podobnie, jak pod koniec lat osiemdziesiątych, że zaczęło być wszystko jedno, kto obali system. Niech to będzie nawet liberał.
Podobną drogę przeszła Słowacja, która w latach dziewięćdziesiątych również przeżyła populistyczny eksperyment pod premierem Vladimírem Mečiarem. Robienie obywatelom wody z mózgu, rzucanie ochłapów w miejsce liberalnych zaniedbań i wałów na szeroką skalę odbyło się podobnie, jak w "poradziecji", tylko na mniejszą skalę i mniej intensywnie. Sprawy nie zaszły tak daleko, by nie udało się pogonić populistów jeszcze za pomocą głosowania. Mečiar odszedł w niesławie. Bynajmniej nie oznaczało to, że Słowacy od tej pory mieli święty spokój z populistami.
Niepomny losu przeciwnika podobny kurs obrał premier Robert Fico z partii SMER. Również i jemu nie udało się rozbić demokratycznych ustawień do tego stopnia, by stał się nietykalnym. Po zabójstwie dziennikarza śledczego Jana Kuciaka, który wpadł na trop powiązań państwa z przestępcami (Kuciaka i jego dziewczynę zamordowano podczas snu), Słowacy przegonili w wiosennych, tegorocznych wyborach klikę Fica.
W nadziei, że może w końcu uda się postawić sprawiedliwe słowackie państwo.
Również w Serbii władowanie się dwa razy do tej samej rzeki niczego populistów nie oduczyło.
Prezydent Aleksandar Vucić, który daje właśnie niespecjalnie skoordynowany odpór coraz bardziej wściekłym protestom, już raz został obalony. Nie był wtedy, co prawda, prezydentem. Tę funkcję pełnił Slobodan Milosević, który ściągnął na Serbię rozpad, kryzys gospodarczy i polityczny oraz status europejskiego chłopca do bicia, który od ćwierć wieku nie jest w stanie tak się geopolitycznie ustawić, żeby wyjść na swoje.
Vucić był w czasach Milosevicia ministrem informacji, co należy czytać tak, że pełnił funkcję naczelnego propagandysty kraju.
Pełnił ją tak gorliwie, że dostał zakaz wjazdu na teren wspólnoty europejskiej i dużo go kosztowało, by potem, po upadku Milosevicia, przekonać świat i naród do tego, że jest prawdziwym demokratą.
Ale gdy tylko to zrobił i wygrał wybory – urządził się w Serbii podobnie, jak na Węgrzech urządził się Viktor Orbán.
Unia patrzy, więc działają w białych rękawiczkach
Serbia czy Węgry to typowy przykład środkowoeuropejskiej demokratury: wyborów się nie fałszuje, jak w Rosji czy na Białorusi, ale też nikt nie zamierza pozwolić sobie na utratę władzy, jak ci, którzy nie zdecydowali się postawić kropki nad "i": Mečiar i Fico.
Mečiar nie zdążył, zresztą Słowacja nie leżała w dawnym ZSRR, i standardy poczechosłowackiego państwa były jednak trochę inne, niż za dawną radziecką granicą. Fico był już w UE, a ta pilnowała standardów.
Orbán, owszem, również jest w UE, jest jednak o wiele cwańszy od Fica. Wyborów, oczywiście, nie fałszuje, jednak zmienił system wyborczy w taki sposób, że tylko masowa i silna opozycja byłaby w stanie wysadzić go z siodła. A, jak każdy populista mianujący się jedynym głosem ludu i umiejętnie piętnujący "fałszywych proroków" – trzyma opozycję skłóconą, rozbitą i pogrążoną w kryzysie już od dekady.
Serbia w UE nie jest, ale aspiruje, więc na otwarte łamanie prawa wyborczego też sobie nie może pozwolić. Ale opozycja za bardzo nie ma gdzie się tam lansować, bo – podobnie, jak na Węgrzech - media państwowe to prorządowa propaganda, prywatne zresztą też, bowiem – metodą "na Orbána" – w znakomitej większości są przejęte przez zbliżonych do niego oligarchów.
Serbski prezydent i przywódca, Aleksandar Vucić, nie różni się bowiem od innych populistów w regionie. Podobnie jak wszyscy inni twierdzi, że sprawuje władzę w imieniu ludu, dla ludu i wola ludu jest dla niego najwyższym dobrem. To on jednak jest tym rzeczywistym suwerenem, i to sprawującym władzę w dość feudalnym stylu.
Opozycja serbska, słusznie zakładając, że nie ma szans z machiną medialną Vucicia, zbojkotowała wybory. Efekt: partia Vucicia i jego koalicjantów wzięły właściwie wszystko. Protesty, które trwają przeciwko "woli narodu" trwają już jednak od jakiegoś czasu: raz gasną, raz znów się wzniecają, ale teraz wydają się już podobne do tych, które obaliły poprzednika Vucicia – Slobodana Milosevicia.
Vucić bowiem zniósł koronawirusowe obostrzenia właśnie na wybory, które wygrał w wyniku bojkotu – i znów je nałożył. To było dla ludzi zbyt wiele i wyszli na ulice. Oskarżają Vucicia o to, że w wyniku zdjęcia obostrzeń wirus wybuchł z nową siłą, i teraz – by znów złapać społeczeństwo za gardło – prezydent chce wprowadzić godzinę policyjną.
Serbia powtarza koncertowo wydarzenia sprzed 20 lat. Protestujący na ulicy biją się z policją, a władza, ta "z ludu", staje się coraz bardziej odklejona w swojej wieży z kości słoniowej udającej zwykły, serbski blok.
Jakie czasy, takie metody
W ten czy inny sposób populizm dotyka wszystkich właściwie krajów naszego regionu. W Słowenii rządzą konserwatyści zapatrzeni w Orbána, w Czechach coraz bardziej rozpycha się rządzący nimi szemrany oligarcha Babis, na Litwie szarą eminencją jest inny oligarcha – Karbauskis. W Rumunii przeciwko kolesiowskiemu i skorumpowanemu państwu wychodziły na ulice tłumy, w Bułgarii – z kolei – tłumy uciekają z kraju, w którym nie widzą zbyt jasnej przyszłości.
Dawny skorumpowany przywódca Macedonii, wtedy jeszcze nie Północnej, uciekł przed sądem do Orbána.
Systemy, które zapanowały w Europie Wschodniej po upadku imperium komunistycznego, przypominać zaczęły Nowy Porządek, który powstał w świecie "Gwiezdnych wojen" po upadku Galaktycznego Imperium.
Czasy się zmieniły, to zmienił się nieco i rodzaj zamordyzmu, ale w gruncie rzeczy istota pozostała ta sama. Tylko aspirujący do uniwersalizmu – było nie było - wielki, komunistyczny projekt został zastąpiony prostackim nacjonalistycznym partykularyzmem.