Archiwum prywatne Joanny Kocik
Oto #HIT2021. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Jest Boże Narodzenie 2019 roku, kiedy otwieram starą paczkę z listami. Te z Polski są w zwykłych, szarych kopertach. Te z Afryki – opatrzone znaczkami z rogatą antylopą. Hippotragus niger, antylopowiec szablorogi. Lakoniczny opis w Wikipedii głosi: "gatunek ssaków z rodziny wołowatych, zamieszkujący porośnięte lasem sawanny Afryki Wschodniej, Kenii i Afryki Południowej". Kategoria zagrożenia: najmniejszej troski.
Listy z szablorogą antylopą zaadresowane są do moich dziadków, Jana i Jadwigi Firków. Listy w szarych kopertach – do mojej mamy, która w 1993 roku przez sześć miesięcy pracowała jako lekarka w zambijskim szpitalu. Typowego adresu nie ma, bo do Katondwe nie docierała poczta. Szare koperty mama odbierała ze skrytki pocztowej numer 30500 w Lusace, ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym mieszkała.
Babcia kaligrafowała imię i nazwisko mamy, a poniżej pisała: "Katondwe Mission Hospital, ZAMBIA – AFRYKA". Równie starannie listy adresowała mama, na dole drukowanymi literami pod POLAND dodając EUROPA. Tak jakby – i babci, i mamie – kraj nie wystarczał, jakby dopiero część świata definiowała oba państwa. Któż w końcu może wiedzieć, gdzie leży Polska, sto dwadzieścia trzy lata poza mapą? Kto wie, gdzie leży Zambia, która do niedawna nazywała się całkiem inaczej?
Mamusiu! Bardzo tęsknię za Tobą. Zostało jeszcze dwa miesiące i tydzień. Mamuś! Sięgam już do domofonu u babci Jadzi i przytyłam 2 kg. Ważę 22 i pół kg. Czuję się dobrze, jestem zdrowa. Mamuś! Nagraj mi kasetę magnetofonową i przyślij do mnie. Czy dostałaś już kasetę na wideo z moich urodzin?
Odkładam list. Nie mogę czytać. Płaczę.
1993. Marzenie
Iwcia Firek od zawsze marzy, by podróżować po świecie. Nie wie, skąd wzięło się to marzenie, bo jej rodzice nie byli wytrawnymi turystami. Wyprawili się wprawdzie kilkukrotnie do europejskich stolic i chętnie spędzali ze swymi dwiema córkami wakacje pod namiotem, ale równie dobrze czuli się w trzypokojowym mieszkaniu w bloku w Kutnie.
A Iwcię ciągnie w świat. Najpierw podróżuje palcem po mapie Wielkiej Encyklopedii PWN, która stała na meblościance w dużym pokoju. Potem przejeżdża autostopem Jugosławię. Śpią z koleżankami w trawie i pod namiotem, a w hostelu, żeby zaoszczędzić, we trzy w jednym łóżku. No i niemal udaje się jej pojechać do Mongolii, ale dziekan nie dał zgody na urlop.
Potem Iwcia się zakochuje, wychodzi za mąż i rodzi śliczną córeczkę o oczach w kolorze orzechów. Mówi do niej "iskierko". Kończy studia, wprowadza się do białego domku w środku lasu. Pracuje, jeździ pomarańczowym maluchem na wczasy do Władysławowa i tylko czasami śni o dalekich podróżach. Do dnia, gdy znajomy podsuwa jej gazetę z ofertą pracy.
Organizacja Lekarze Świata (Médecins du Monde) zatrudni lekarza na misji w szpitalu w Katondwe w Zambii.
Iwcia, a raczej doktor Iwona Firek, zastanawia się tylko chwilę. Ukryte przez lata marzenie wraca z całą siłą romantycznych wyobrażeń dalekich krajów, lekko tylko obarczonych stereotypami białej Europejki. Intencje doktor Iwona ma czyste. Kilka tygodni później trzyma w ręku bilet na samolot.
Tenisówki
W kwietniu 1993 roku w Polsce raczkuje kapitalizm. Sejm wprowadza VAT, pierwszy raz gra WOŚP, w kioskach pojawia się "Tele Tydzień", w kinach - "Trzy kolory. Niebieski" Kieślowskiego, a wszyscy śpiewają piosenki z nowej kasety zespołu Hey. Na podwórkach stoją maluchy i importowane z Niemiec Passaty.
Mieszkamy na leśnym osiedlu obok szpitala w Gostyninie-Kruku. Mama ma 30 lat, pracuje na oddziale internistycznym, tata jest ginekologiem w tym samym szpitalu. Ja mam sześć lat i nogę w gipsie po wypadku na nartach. Chodzę do przyszpitalnego przedszkola.
Od Lekarzy Świata mama dostaje dużą paczkę z lekami i kilka tysięcy dolarów w gotówce. Babcia wycina dziury w językach tenisówek i zaszywa w nich pieniądze. "Żeby cię tylko, Iwonko, nie okradli". Szyje długie spódnice z kieszeniami na klucze i pieniądze. Mama do wielkiej torby z ortalionu pakuje dżinsową kurtkę, aparat fotograficzny Zorka i żółty stetoskop.
Tata odwozi ją na samolot. Na pokładzie wciąż można palić papierosy.
Kilkadziesiąt godzin później na lotnisku Kennetha Kaundy w Lusace mama wciąga do płuc pierwszy haust gorącego, suchego powietrza. Szuka ojca Johna, który miał ją odebrać, nie widzi nikogo pasującego do opisu. Jedyny kontakt, jaki dostała, to adres sierocińca prowadzonego przez polskie siostry w Kasisi. Wsiada do najlepiej wyglądającej taksówki z rzędu gruchotów przed lotniskiem.
W Kasisi nikt nie wie, że miała przyjechać jakaś lekarka z Polski. Ale skoro już przyjechała, to przecież się ją ugości, nakarmi i napoi. A potem coś się wymyśli, żeby mogła dostać się do Katondwe.
Droga
Droga do Kasisi to dwieście sześćdziesiąt kilometrów asfaltu z dziurami jak księżycowe kratery. Czerwony ford skacze na wymytych przez deszcze wyrwach, buja się w koleinach. Siostra Matylda gada bez przerwy, ale wprawnie prowadzi czerwonego forda między wymytymi przez deszcze wyrwami i koleinami.
Mama wygląda przez okno. Po obu stronach drogi przycupnęły wsie. Na straganach kobiety sprzedają pomidory, cebulę, dynie i słodkie ziemniaki. Dzieci wracają ze szkoły. Mężczyźni siedzą w kucki przed chatami i rozmawiają. Busz jest zielony, napęczniały od wilgoci. Przy moście na Luangwie można kupić suszone ryby, małe, miękkie i czerwone owoce masau, słomiane kosze i słodkie chwile w ramionach dziewczyny. Zakurzeni kierowcy zanurzają spragnione usta w kukurydzianym piwie.
Siostra Matylda skręca w prawo, w kierunku Mozambiku. Asfalt pod kołami forda ustępuje miejsca czerwonej, gliniastej ziemi. Jadą teraz wzdłuż wezbranej po porze deszczowej rzeki. Stojący na brzegu mężczyźni zarzucają na wodę cienkie sieci z ciężarkami.
Mama uchyla mocniej okno. Wdycha przesiąknięte kurzem powietrze. Po plecach płyną jej strużki potu. Słońce stacza się powoli po niebie w stronę gór.
Ciemność spada nagle z drzew jak rzucona przez rybaka sieć i więzi w sobie świat aż do rana. Rozpraszają ją tylko małe ogniska, czasami błysk latarki albo lampy zasilanej prądem z generatora. Katondwe leży w sercu tej ciemności, zaszyte pod skórą buszu i rozświetlone zimnym blaskiem kilku słabych żarówek. Przed mamą rysuje się biały budynek szpitala, a obok równie biały habit jego dyrektorki, jedynej lekarki w tym miejscu, siostry Mirosławy.
Nowy dom mamy jest solidny, murowany, z werandą, salonem, dwiema sypialniami, łazienką, kuchnią i drzewkiem cytrynowym za kuchennymi drzwiami. Prąd jest, ale tylko wieczorem, kiedy pracuje dieslowski generator.
Mama zasypia w łóżku pod moskitierą. Na niebie sierp księżyca wisi brzuchem do dołu.
Pierwszy list
Katondwe, 01.05.1993
Kochani Rodzice,
Doleciałam do Lusaki szczęśliwie. Nie okradli mnie. Teraz siedzę sobie w "swoim" wielkim domu, dookoła busz i afrykańskie gwiaździste niebo. To mój pierwszy weekend w Afryce. Od środy do piątku pracowałam, tzn. na razie muszę nauczyć się wielu, wielu rzeczy. Szpital jest duży, bardzo dobrze wyposażony.
Katondwe w pojęciu afrykańskim jest miastem, chociaż wygląda jak większa wioska. Są tu dwie szkoły średnie: jedna dla chłopców, druga dla dziewcząt. Jest kościół, dom Jezuitów, dom Sióstr Służebniczek Zambianek, kilka murowanych domów, w których mieszka personel szpitalny i nauczyciele. Reszta to gliniane chatki pokryte strzechą, a dookoła busz, palmy, bananowce, pięknie kwitnące kolorowe krzewy. Jeszcze jest zielono, ale niedługo zieleń zniknie, bo przyjdzie pora sucha (zima).
[...]
W szpitalu bardzo dużo pracy. Pora deszczowa w tym roku podobno była wyjątkowo mokra i wiele osób choruje na malarię. Szczególnie dzieci, które umierają. Powoli wdrażam się w tę pracę, uczę się ich języka. Z angielskim nie mam żadnych problemów. Wczoraj z ojcem Józefem (jednym z jezuitów) byłam w Bomie. To jest coś takiego jak odpowiednik naszego miasta wojewódzkiego. Leży na granicy z Mozambikiem i Zimbabwe, gdzie Luangwa wpada do Zambezi. Niesamowity widok.
Z Bomy musiałam zabrać nieprzytomną dziewczynę z Mozambiku z malarią mózgową (pojechaliśmy tam w zupełnie innym celu) i prawdopodobnie jeszcze zatrutą przez czarownika. Nikt się zapytany do tego nie przyzna, ale można to poznać po nacięciach na skórze. Wieźliśmy ją 60 kilometrów po drodze tak wyboistej, że mózg się człowiekowi obijał o czaszkę.
Kochani, czuję się dobrze, niczego mi nie brakuje, daję sobie radę. Dbajcie o siebie, napiszcie do mnie.
Całuję i ściskam Was mocno,
Wasza Iwonka
2020. Ślady
Odkąd w minione Boże Narodzenie otworzyłam paczkę z listami, tropię mamę. W domu rodzinnym miałam na ścianie starą, żółto-zieloną, przetartą na zgięciach mapę Zambii. Godzinami wpatrywałam się w kształt, który przypominał dwie zaciśnięte pięści. Albo wielkiego kota, który odpoczywa na boku i leniwie podnosi wielki łeb znad traw. Katondwe leży na styku dwóch pięści, przy granicy z Mozambikiem, obok wijącej się wstążki rzeki Luangwy.
W sieci odnajduję ślady sióstr ze szpitala w Katondwe. "Oczywiście, zapraszam" – odpisuje dyrektorka Mirosława Góra. Gdy Covid-19 wywraca świat do góry nogami, ja znajduję w sieci ludzi z Katondwe, o których mama pisze w listach. Tylko dziewczyna z malarią pozostanie zagadką. Nie wiem, czy przeżyła. Nie mogę też znaleźć miasta Boma. Dopiero w Zambii dowiem się, że BOMA to skrót od British Overseas Military Administration, czyli wojskowa administracja brytyjskich terytoriów zamorskich. Sześćdziesiąt lat po tym, jak Zambia przestała być brytyjską kolonią, wszyscy używają tej nazwy.
Droga
Wyjeżdżam do Zambii dwadzieścia siedem lat po mamie. Covid szaleje w najlepsze, Białoruś protestuje po wyborach, USA na wybory się dopiero szykują, w Polsce władza kłóci się sama ze sobą o ustawę futerkową, na Spotify króluje nowa płyta Taco Hemingwaya, na Netfliksie – serial "Rozłąka". Do kin wchodzi film o Tomaszu Komendzie, który przesiedział w więzieniu osiemnaście lat za morderstwo, którego nie popełnił.
Układam w plecaku: piłkę do nogi, kiełbasę krakowską, trochę kredek, gumek i długopisów. Moskitierę, Muggę, Malarone. Kapuściński pisał, że biały boi się moskitów, skorpionów i węży. Nie wiem, czy się boję, ale pakuję. I jeszcze wydruk negatywnego wyniku testu na Covid.
Warszawa - Frankfurt - Dubaj - Lusaka. Lądowanie w turbulencjach wywraca mi żołądek na lewą stronę. Najwidoczniej źle wymawiam "Katondwe", ale kobieta na lotnisku wbija pieczątkę. Odbiera mnie siostra Edyta. Nie możemy się opanować i padamy sobie w ramiona. W dali szybko zachodzi małe, czerwone słońce.
Dom
Rozpoznaję go od razu. Duży i murowany, pomalowany jasnożółtą farbą, przykryty dachem z blachy falistej. Na ganku ażurowa balustrada, na jej tle mama ma w pękatych albumach kilkadziesiąt zdjęć. W oknach ozdobne białe kraty, na ganku plastikowe krzesła. Wchodzę do środka i widzę meble ze zdjęć sprzed dwudziestu siedmiu lat: wiklinowe fotele i etażerkę. Dziś stoi na niej porcelanowa lala w białej sukni, stary aparat Zenit i kosz pełen suszonych strąków Płomienia Afryki. W kącie zakurzona gitara, na kredensie jeszcze bardziej zakurzona harfa, nad etażerką mapa z 1978 roku, na mapie nieistniejące już państwa. Na przeciwległej ścianie wielki krzyż. W jadalni stół przykryty czerwonym obrusem. Na półkach książki w różnych językach: wyprawy doktora Livingstone'a, węże Afryki, dzieje jezuitów w Zambii.
Kuchnia, jadalnia z dużym stołem, toaleta, łazienka z wanną i pralką, dwie sypialnie. Moskitiery wiszą jak kokony nad łóżkami. W której sypialni spałaś, mamo? W tej mniejszej z łóżkiem ustawionym głową do okna? Czy w tej większej, z fioletowymi zasłonkami w oknach? W szafkach poniewierają się zapomniane pasty do zębów, mydła, przyprawy, wszystko przywiezione przez wolontariuszy, którzy mieszkali tu przez te wszystkie lata. Po jasnożółtych ścianach spacerują pająki i jaszczurki.
Ile wieczorów przesiedziałaś, mamo, na tym ganku, na którym siedzę teraz, w zimnym blasku świetlówki? Ile listów napisałaś oparta plecami o ażurową barierkę? Chodziłaś tymi samymi ścieżkami, wieszałaś pranie na tym sznurze między drzewami, jadłaś z tych samych talerzy. Teraz jest tu elektryczność i internet LTE. Wtedy prąd był przez trzy godziny dziennie, a list szedł dziesięć dni.
Dom jest z rodzaju tych, które żyją. Wszystkie drzwi skrzypią, żadne się nie domykają, w szparach wypaczonych futryn świszcze wiatr. Trzeszczą kraty w oknach, szyby dzwonią, woda szumi w rurach.
Budzę się grubo przed świtem. Chłodniejsze powietrze sączy się przez siatki w oknach. Kobiety szykują na śniadanie nshimę, kukurydzianą kaszkę, którą jada się tu na wszystkie posiłki. Uczennice z internatu idą na odprawianą o brzasku mszę dla dziewcząt. Dzieci w jednakowych mundurkach - do szkoły.
Wchodzę na niewielkie wzniesienie. Zbudowano tu murowany kościół i okazały dom księży z napisem "Waligóra House" – na cześć księdza Jana Waligóry, który w 1931 roku postawił w Katondwe nowy kościół. Wspinam się jeszcze wyżej - na wzgórze zwane Golgotą, o którym pisałaś, mamo, w liście. Stacje drogi krzyżowej z nazwami w języku nyanya dawno się rozpadły, czas obłupał kamień, wytarł napisy, pociął ścieżkę koleinami i głębokimi dziurami. Na szczycie wzgórza stoi zamknięta na głucho kaplica, obok rozsypuje się ołtarz do mszy pod gołym niebem. Pisałaś, mamo, że ze wzgórza roztacza się piękny widok na rzekę i busz. Tak jest w istocie, ale samą Golgotę szpeci teraz wysoki, biało-czerwony maszt radiowy. Kontemplację stacji drogi krzyżowej zakłóca buczenie generatora.
Ile razy patrzyłaś na ten krajobraz?
W środku dnia upał spowalnia ruchy i czas. Gdy słońce zniży się nad horyzont, kobiety wracają do malowanych na biało i niebiesko domów z plastikowymi miskami pełnymi umytych naczyń, rozpalają ogniska. Mężczyźni popijają kukurydziane piwo albo bimber kachasu. Na boisku chłopcy grają w piłkę. Chude kury dziobią czerwoną ziemię. Busz jest wyschnięty na wiór, trochę zieleni jest tylko przy zbiorniku retencyjnym, z którego doprowadzana jest do szpitala woda. Mijam rosnący przy wjeździe na teren szpitala baobab, niedobre drzewo, które Bóg za karę posadził korzeniami do góry. Kwitnie przez jedną noc w roku. Duże kwiaty otwierają się o zmierzchu, by zwiędnąć przed świtem, zapylone przez kolibry i lemury.
Baobab to pożyteczne drzewo, magazynuje w swym wnętrzu wodę, daje słodkie owoce i służy jako słup ogłoszeniowy. Na przykład dzisiaj przyczepiono na nim kartkę: "W sobotę przy kafeterii będzie można kupić wołowinę. Rezerwacje pod numerem telefonu +260770552161".
Siostry
Wywodzą się ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej. Dom generalny zgromadzenia znajduje się w Polsce, w miejscowości Stara Wieś. Pierwsze siostry przybyły do Katondwe 28 maja 1939 roku.
Dziś jest ich tu siedem. Mirosława Góra, chirurg, dyrektor szpitala. W Katondwe od trzydziestu lat. Krystyna Matusz, pielęgniarka i administratorka szpitala. W Katondwe od dwudziestu lat. Edyta Wójtowicz, pielęgniarka i technik radiolog. W Katondwe od siedemnastu lat. Clare Chola, pielęgniarka i położna. W Katondwe od ośmiu lat. Mary Daka, przedszkolanka. W Katondwe od trzech lat. Lucy Mutale, przedszkolanka. W Katondwe od dwóch lat. Eleonora Kapita. Na emeryturze. W Katondwe od szesnastu lat.
Litera C
Dzisiaj będziemy uczyć się litery C. Popatrzcie, oto wielka litera C i mała litera c. Litera C jest na przykład w słowie cup, a także w słowie cat. I w słowie car także! Jak piszemy literę C? Zobaczcie, dzieci. Jak wymawiamy literę C? Wymawiamy ją jak K. Jak w słowie car! Jak w słowie cat! Kto chce napisać literę C kredą na tablicy? Elijah, proszę! Czy Elijah dobrze napisał literę C? Dobrze! Zaśpiewajmy mu więc: "Bardzo dobrze, bardzo dobrze, super!". A teraz, kto chce zaśpiewać piosenkę o alfabecie? George, zaśpiewasz nam? Pomóżmy George'owi!
Dzisiaj mamy gości z Polski. Czy cieszymy się, że są z nami? Bardzo się cieszymy i witamy ich serdecznie! Zaśpiewajmy im razem naszą piosenkę!
Teraz będziemy ćwiczyć pisanie litery C. Napiszcie w zeszycie swoje imię, a pod nim literę C. Możecie też narysować przedmiot, który zaczyna się na literę C. Możecie narysować cup, cat albo car.
Mutinta, musisz poprawić swoją literę C. Pokażę ci, jak to zrobić. Bardzo dobrze, Eunice. Dobrze napisałaś swoją literę C. Teraz możesz zaśpiewać "Twinkle, twinkle, little star".
Drogie dzieci, jeśli skończyłyście, możecie iść na przerwę. Ale najpierw podziękujmy naszym gościom z Polski za wizytę. Powiedzcie: "Dziękujemy"! Powiedzcie: "Do widzenia!". Czy jesteśmy zadowoleni, że nas odwiedzili? Powiedzcie: "Jesteśmy! Jesteśmy bardzo zadowoleni, że nas odwiedziliście!".
Teraz zmówmy razem pacierz i pomachajmy naszym gościom na pożegnanie.
COVID-19
Siostra Mira:
U nas nie było jeszcze żadnego przypadku. Kazali nam robić wymazy, dali sto zestawów. Wymazałyśmy, testy pojechały do Lusaki, ale nie wiadomo, kiedy przyjdą wyniki.
Jak tylko dowiedziałyśmy się o epidemii, kupiłyśmy paliwo. Wtedy nie było jeszcze prądu. Zorganizowałyśmy trochę kukurydzy, żeby pacjenci mieli co jeść, chociaż zbiory były w tym roku bardzo marne. Potem zabezpieczyłyśmy personel. W zeszłym roku dotarło do nas sporo paczek, w tym materiały i prześcieradła. Edyta uszyła z nich maski. Dziewczyny siedziały, cięły i szyły. Drugi zespół działał w nocy. Prał i sterylizował to, co zużyłyśmy w ciągu dnia. Udało nam się zdobyć alkohol i glicerynę, same robimy płyn. Przed szpitalem stoi zbiornik z wodą do mycia rąk. Woda jest, z mydłem gorzej.
Wykorzystałyśmy namiot, który stoi pod baobabem. To nasz pierwszy filtr. Problem jest taki, że trudno mówić o kwarantannie w wiosce, w której wszyscy żyją razem. Jak ktoś przychodzi do szpitala, dobija do niego cała rodzina. Matki zawsze są z dziećmi. Ludzie często spędzają w szpitalu całe tygodnie. Teraz mamy pacjentkę, która ma poparzone trzydzieści procent powierzchni ciała. Jest u nas od czterech miesięcy. Trzeba ją opatrywać, myć, karmić.
Do tej pory nie otrzymałyśmy od rządu ani jednej maski, fartucha czy pary rękawiczek. Nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy będą u nas ciężkie przypadki, które wymagają tlenu, wentylatora, nie mówiąc już o respiratorze. Sprawa personelu też stoi pod znakiem zapytania – na tę chwilę jest u nas jeden lekarz, czterech felczerów i dwadzieścia pielęgniarek. Obawiam się o pacjentów z HIV. Wiele osób choruje na anemię sierpowatą, nadciśnienie, astmę i gruźlicę. Walka z nowym koronawirusem to będzie u nas rzucanie się na czołgi z szabelkami.
Episkopat Polski jeszcze w kwietniu zaproponował nam ewakuację, ale nikt nie skorzystał. Jak można zostawić to, w co się wierzy?
Witch hunter
Siostra Mira:
Dobre dwadzieścia lat temu nasz pielęgniarz zachorował na schizofrenię. Leczyliśmy go, czym się dało, ale rodzina zdecydowała się na tradycyjną medycynę. Jedną z metod było przywiązywanie go do drzewa na słońcu. Chłopak zmarł.
Ci, co mają daleko do szpitala, chodzą do szamana. Albo jak my już nie możemy pomóc, szukają ratunku u sił wyższych. Wierzą w amulety, talizmany, duchy przodków. Niektórzy twierdzą, że potrafią zmieniać się w zwierzę.
Obrzezanie dziewczynek? Nie, Bogu dzięki tu się tego nie praktykuje. Ale jeszcze do niedawna w wiosce wdowa krótko po śmierci męża musiała spędzić noc z najbliższym członkiem jego rodziny, zwykle bratem. Teraz można się wykupić, ofiarować kozę. Było też coś na kształt wspólnej inicjacji seksualnej dziewcząt. Jeden mężczyzna w wiosce miał "uczyć" dwunastolatki. Były z tego i ciąże, i zakażenia. Nadal trafiają do nas ciężarne nastolatki o dziewczęcych cechach, o budowie dzieci.
Szamani leczą tutaj za pomocą nacięć na skórze, w które wcierają sproszkowane zioła. Zdarza się, że używają jednej żyletki. Nawet dzieci przyjeżdżają do nas pocięte.
Raz na boisku podczas gry w piłkę zmarł młody chłopak. Prawdopodobnie miał tętniaka mózgu, piłka uderzyła go w głowę. Ale młodego nauczyciela oskarżono o czary. Zebrała się grupa chłopaków. Byli agresywni, niektórzy pod wpływem dagi, czyli haszyszu. Policja bała się przyjechać. Jakoś udało się nauczyciela stamtąd wydostać. Przywieźli go do nas i wywiozłyśmy go do Lusaki.
Tutaj, gdy coś dzieje się w wiosce, jakieś niewyjaśnione zgony lub samobójstwa, przyjeżdża witch founder. Zaprasza się go, żeby znalazł czarownika albo czarownicę. Taki witch founder czy też witch hunter (ang. łowca czarownic - red.) wysyła najpierw swoich ludzi, żeby się zorientowali w sytuacji, a przy okazji podłożyli potrzebne mu przedmioty, a potem przybywa sam. I mówi: "O, w tej chacie znajdziecie piórko i to będzie dowód". To są sprytni ludzie, mają pewien dar hipnozy, znają psychologię tłumu. I mogą sobie wybrać, kogo chcą. Jeśli witch founder wskaże, kto rzuca czary, to sąsiedzi taką osobę otrują albo spalą. Nawet dziecko.
Siostra Krystyna:
Był tu kiedyś w wiosce taki witch hunter. Z Mozambiku. Wszyscy byli przerażeni. Przecież tam mieszkają nasi pracownicy! Zawiadomiłyśmy policję, ale policja powiedziała, że się boi. Pojechałyśmy do naczelnika, ale on też nie chciał się mieszać. W końcu przyjechała policjantka z Bomy, taka wielka kobieta. I powiedziała: "Dobrze siostro, jutro przyjadę i go zabiorę". Wywieźli go do Mozambiku.
Oliwy do ognia dolewa Nigeria, która produkuje mnóstwo filmów o czarach. Zambijczycy je uwielbiają. Faszerują się nimi od rana do wieczora. Niby to same love story, ale potem są z tego tylko problemy.
Witch doctor
Doktor Eliya Mbewe przyjmuje pacjentów w swoim gabinecie w Chipata Compound na obrzeżach Lusaki. Gabinet to obskurna komórka bez okien, z brudną zasłonką w drzwiach. Są tu dwa wysiedziane fotele i kanapa, na ścianach wisi certyfikat przynależności do Związku Afrykańskich Lekarzy i zdjęcie z ministrem.
Doktor Mbewe przyjmuje codziennie od dwudziestu do pięćdziesięciu osób. Leczy gruźlicę, choroby przenoszone drogą płciową, impotencję. Kiedy pacjent przychodzi z problemem, nie musi wyjaśniać, na czym dokładnie polega – doktor widzi to w wiszącym na ścianie lustrze. Następnie otrzymuje wskazówki od Boga. Wówczas wie, jak leczyć. To wielki dar, którego nie można się nauczyć. W rodzinie doktora leczeniem zajmowała się jego matka, a także jego prapradziadek.
Doktor ma środki i zna zaklęcia:
– na niepłodność u mężczyzn i kobiet
– na szczęśliwy biznes
– na zniknięcie genitaliów
– na zdradę męża lub żony
– na zwiększenie apetytu seksualnego.
Podróżuje też po wioskach. Ludzie wzywają go zwykle, gdy w rodzinie ktoś nagle umiera. Wtedy każdy jest podejrzany. Rodzina dzwoni po doktora, a on przyjeżdża i rozpoznaje, kto rzucił czar lub urok. Jest w stanie wskazać podejrzanego.
Wtedy taką osobę się "neutralizuje". Kiedy pytam, co to znaczy, doktor przez długą chwilę patrzy mi w oczy, a potem spokojnym, głębokim głosem wyjaśnia, że chodzi wyłącznie o odebranie magicznych mocy. Na tym właśnie polega "neutralizacja". Nie zdradza, ile kosztują jego usługi. Tajemnica przedsiębiorstwa.
1993. Raport z frontu
Katondwe, 01.06.1993
Kochani Rodzice!
Bardzo tutaj czekam na wieści z Polski. Bardzo za Wami tęsknię, ale najbardziej tęsknię za moją śliczną córeczką. Powiedziałam sobie, że już nigdy, przenigdy, nie ruszę się nigdzie bez niej.
Tutaj to jest walka o byt. Po kilku tygodniach opiekuńczości sióstr jestem zdana na siebie. Muszę o wszystko walczyć. Od tygodnia mam lodówkę. Po tym, jak musiałam wyrzucić większość mojego jedzenia, poprosiłam siostry, które jechały do Lusaki, by kupiły lodówkę. Nie kupiły, ale pożyczyły mi w końcu swoją, parafinową. Na początku były z nią problemy i gdy chodziłam do nich w tej sprawie, powiedziały mi: to jest Afryka, pani Iwono. Przecież wiem, że nie Laponia! Ale w końcu mam lodówkę. Tutaj wszystko jest "jutro". Nikt się nie spieszy. W Polsce ludzie denerwują się, gdy autobus lub pociąg opóźnia się 5 minut. Tutaj ludzie czekają na transport tygodniami.
Może w tym tygodniu będę miała już samochód, to będę mogła być bardziej niezależna. Przynajmniej załatwię trochę swoich spraw, będę mogła gdziekolwiek pojechać. Bo na razie, jak chcę wysłać listy, to chodzę i pytam, czy ktoś jedzie do Lusaki. Ostatnio dowiedziałam się, że właśnie pół godziny wcześniej siostra Bernadeta odjechała. To jest Afryka, pani Iwono. Czasami chce mi się płakać i pluję sobie w brodę, po co tu przyjechałam. Życie jest tu trudne, a jeszcze dla kogoś, kto jest sam i nie zna Afryki, jest bardzo ciężkie. Ale już się zebrałam w sobie i wiem, że nie zginę.
Praca jest ciężka. Przez tydzień byłam sama w szpitalu i było bardzo dużo ciężkich przypadków. Troje dzieci mi zmarło i dwoje dorosłych. Byłoby więcej zgonów, ale uparłam się i ratowałam. Raz przynieśli kilkumiesięczne dziecko we wstrząsie. Pielęgniarki zrezygnowały, powiedziały, że nic nie da się zrobić. "Doktor, co tu ratować, to dziecko umiera". Uparłam się, przetoczyłam krew. Żyły były zapadnięte. Wkłułam się jej w główkę, założyłam wenflon. Dziecko było odwodnione, miało obrzęk płuc, wcześniej było jeszcze na kuracji u znachora, na brzuszku miało zawiązaną czerwoną nitkę.
Teraz jest to śliczna dziewczynka, zdrowa i wesoła. Ten przypadek (szczęśliwy dla mnie) pomógł mi znaleźć akceptację wśród personelu. Wszyscy mówią, że uratowałam dziecko. Inne dziecko (bliźniaka) ratowałam trzy godziny. Wszyscy poszli, tylko przysłali salową, aby zabrać dziecko do kostnicy. Dziecko żyje i jutro idzie do domu.
Byłam w kilku okolicznych wioskach. Ludzie są tu bardzo przyjaźni, pozdrawiają, chcą porozmawiać. Mówią, że mam dobrą twarz. Znam około 50 słów w ich języku i to mi wystarcza do pracy w szpitalu.
Okolica jest piękna. To jest dolina, dookoła góry, w dole płynie Luangwa, która teraz prawie nie ma wody (jest pora sucha). Teraz jest zima i liście powoli opadają z drzew. Tylko bugenwille kwitną niezmordowanie przez cały czas.
Dziękuję bardzo za krzyżówkę! Piszcie do mnie często, o wszystkim. Bardzo tęsknię i nie wiem, czy wytrzymam tu do końca. Całuję was mocno,
Iwona
21.06.1993
Kochane Dziecko!
Otrzymaliśmy Twój list (z 1.06.93-10.06.93) i bardzo Ci dziękujemy. Wiem, że jest Ci bardzo ciężko, ale i nam nie jest łatwo bez Ciebie. Joasia tęskni. Pewnie tak jak Ty tęsknisz za nią, to i ona za Tobą, tyle że dziecko ma inną wyobraźnię niż dorosły. Pójście do przedszkola bardzo dobrze jej zrobiło.
Dziecino! Przypominasz sobie naszą rozmowę przed wyjazdem? Mnie zależy przede wszystkim, żebym mogła mieć częsty kontakt z Joasią, bo wydaje mi się, że jej to dobrze robi (ostatnio powiedziała mi, że kocha mnie jak stóg siana). Dziecko! Napisz nam, jak wygląda Twój dzień powszedni, o której się zaczyna, o której kończy, a jak niedziela?
Co Ty tam jesz od rana do wieczora?
Często myślę i rozmawiamy z tatą o tym, jak ty tam sobie radzisz. Jeżeli tylko coś będziesz potrzebowała, to napisz. Oszczędzaj, tzn. gospodarz się tak, żeby ci wystarczyło na życie. W sprawach żywieniowych ufaj tylko sobie. Nie pij wody ani żadnych płynów przygotowanych przez osoby drugie. Oszczędzaj siły i nie opalaj się na słońcu, pewnie już samo powietrze zrobi swoje, aby upodobnić cię do otoczenia.
Ciekawa jestem, jak wyglądają te drzewa bananowe? Czy rosną tam eukaliptusy? Chciałam Ci zaproponować (może to głupie z mej strony?), abyś wykorzystała swe niezłe zdolności do rysunków i zaczęła robić jakieś szkice. Kup sobie karton, kredki lub farby i zabierz się. Zdjęcie nie zawsze odda tak jak rysunek. Rozważ to proszę.
W najbliższą niedzielę urządzamy taty imieniny. Będziemy Cię wszyscy wspominać.
Iwciu! Ty się za bardzo nie przejmuj wszystkimi sprawami tego kontynentu. Dbaj przede wszystkim o swoje zdrowie, przestrzegaj zasad, które ci dołączyłam w poprzednim liście, a czas leci tak szybko, że ani się obejrzysz, a będziesz się zbierać do powrotu. Najważniejsze, abyś zbytnio nie narażała swojego bezpieczeństwa zdrowotnego, bo liczy się tylko człowiek zdrowy i w dodatku młody.
Po przeczytaniu tego listu powiesz tak: "trele morele, mama bajdurzy, bajdurzy”, ale ja mam nadzieję, że chociaż troszeczkę z tego zakodujesz sobie.
Przysyłamy ci kolejną krzyżówkę dla relaksu.
Trzymaj się dzielnie!
U nas po upalnym maju mamy chłodny czerwiec. Na działce dojrzewają już maliny, wiśnie, porzeczki i agrest.
Przesyłamy Ci serdeczne pozdrowienia, całujemy Cię i ściskamy mocno -
mama i tata
Katondwe, 02.07.1993
Kochani moi!
Właśnie dostałam od Was list. Tutaj to wielkie święto dla mnie dostać list. Jestem zdrowa. Nie pisałam Wam o tym, ale miałam malarię, bardzo ciężką. 41 stopni gorączki, potworny ból całego ciała, że nie mogłam się ruszać, nieustające wymioty, majaki. Było to straszne, ale już minęło i znowu jestem zdrowa. Nic się nie martwcie. Tutaj każdy to musi przejść.
W szpitalu spokój. Lipiec jest najspokojniejszym miesiącem. Pacjentów niewielu, nie ma zbyt ciężkich przypadków. Chodzę na długie spacery po buszu. Bardzo to lubię. Spotykam baboony – są to małpy, które zjadają wszystko ludziom z ogrodów. Wiecie, że drzewa bananowe mają czerwone kwiaty? Pod każdym płatkiem znajduje się kiść małych bananków. Gdy zaczynają dojrzewać, taki płatek odpada, a kwiat rośnie dalej (do dołu) i znowu wszystko się powtarza. Eukaliptusów nie ma, ale są duże filodendrony, palmy i bugenwille, które kwitną na biało, czerwono i fioletowo przez cały rok. A ostatnio widziałam ogromnego, biało-czarnego ptaka, takiego samego, który jest w godle Zambii. Podobno to bardzo rzadka rzecz.
Mam wreszcie samochód, osobowy, hondę civic. Silnik jest doskonały, karoseria nie bardzo. Po tej naszej afrykańskiej drodze ciągnie jak terenówka. To cudownie tak sobie jechać w słońcu po bezdrożach. Kupiłam sobie farby i kredki i zabieram się za malowanie, ale ostatnio tyle się wydarza, że nie mam czasu.
Siostry są b. miłe i zadowolone z mojej pracy. Księża zapraszają mnie ciągle na kawę i można z nimi normalnie pogadać. Czasami jadę do jakiejś wioski, siedzę z ludźmi. Gdy ktoś mówi po angielsku, wtedy dużo rozmawiamy, gdy nie – wymieniamy kilka słów w języku nyanya. Ludzie przynoszą mi różne rzeczy, a to cebulę, a to prażoną kukurydzę lub orzeszki ziemne. Chyba mnie lubią.
Nie wiem, czy Wam pisałam, że mam kota. Ma na imię Blacky i jest cały czarny, z białym krawatem i białymi łapkami. Towarzyszy mi wszędzie jak pies. Raz obronił mnie przed wężem, który wślizgnął się do domu. Jest strasznym pieszczochem. Gdy piszę ten list, leży obok mnie na stole.
Kochani moi, bardzo Was kocham, tęsknię za Wami. Tatusiu, napisz coś do mnie, bo mam wrażenie, że tylko mamusia pisze. Myślę o Was bardzo dużo i bardzo często. Obiecuję, że będziecie jeszcze ze mnie dumni. Opiekujcie się moją iskierką Asieńką i pomagajcie Mariuszowi. Całuję Was mocno, mocno,
Wasza Iwona
(Mamusiu, przyślij mi w liście trochę suszonych drożdży)
02.07.1993
(dyktuje Asia, ja piszę)
Mamusiu! Jest mi bardzo przykro, bo na zakończeniu roku w przedszkolu okradli nas, telewizor i radiomagnetofon. Była policja razem z psem policyjnym. Wyszukał ślad, ale później zgubił. Mamusiu! Czekam na Ciebie i przyjedź za tydzień jak Ci pisałam w poprzednim liście. Była babcia na zakończeniu roku, Marcin i tatuś. Mamusiu! Miały być tańce, ale ponieważ ukradli nam magnetofon, to nie mogliśmy tańczyć tańców. Śpiewaliśmy piosenki i mówiliśmy wiersze. Ja byłam w piątej inscenizacji. Dostałam rolę narratora. Natalia była biedronką, Artur – żukiem, Michał – muchomorem.
Mamusiu! Przyjedź, ja bardzo tęsknię za tobą. Mamusiu! Już nie wiem, co ja bez Ciebie zrobię i jeszcze nie wiem, co napiszę i może trochę później jak mi przyjdzie do głowy, bo na razie chyba jestem śpiąca.
(następnego dnia)
Mamusiu! Już się wyspałam, cieszę się, że piszę do Ciebie list! Mamusiu! Pewnie chcesz wiedzieć, jak tam tatuś? Tatuś dobrze, jest zdrowy, ja też. Mamusiu! Dzisiaj Marcin kupił w kiosku piłkę, ale nie było więcej. Taka ładna, fioletowa, chciałabym taką mieć, ale jak babcia spotka w innym kiosku, to mi kupi. Babcia ma nowego kwiatka. Mamusiu! Pomagam babci. Myję podłogę w łazience i w kuchni, ścieram kurze. Babcia upiekła bułki jagodowe, bo zbieraliśmy jagody. Tata zjadł 3, ja 4, a Marcin – 8. Ja nie wiem, czy tatuś pisał, ale jedziemy na wakacje do Włoch. Szkoda, że Ciebie tu nie ma, bo Polska wygląda ładnie. Mamusiu! Morgan jest zdrowy, Homer jest zdrowy i cała nasza rodzina.
Mamusiu, na razie nie przychodzi dość namysłu i może później troszeczkę napiszę. Już sobie przypomniałam. Kruk, Kutno są piękne, ale ja się martwię o Ciebie. Nic się nie stało? Jesteś zdrowa? Mamusiu, ta Dagmara to jest po prostu głupia! Powiedziała, że ty możesz nie wrócić i jeszcze powiedziała, że jak się zje początek i koniec od banana, to potem założą rurkę do gardła. Kochana mamusiu, co do Ciebie napisać? Może później. Pa, Asia.
16.07.1993
(dyktuje Asia, ja piszę)
Kochana Mamusiu. Kiedy do Polski przyjedziesz? Kocham Cię moje małe złotko. Jestem szczęśliwa i zdrowa. Dzisiaj były pierogi z serem i z wiśniami. Marcin zjadł 6, ja 5, babcia 5. Całuję cię mój mały pierożku. Moje słoneczko. Mój pierniczku. Tyle imionek ci wymyśliłam. Przyjedź do mnie, mój mały cukiereczku. Ja cię kocham. Jesteś kochana. Mamusiu, dlaczego tak długo nie przyjeżdżasz? Proszę, proszę, moje małe słoneczko. Przyjedź, przyjedź, mój mały nosku. Kocham cię szalenie. A teraz wierszyk:
Raz w ogrodzie na gruszce
Komar oświadczał się muszce
Muszko, muszko, ja cię kocham szalenie
Muszko, muszko, ja się z tobą ożenię
Ja taka piękna muszka mam wyjść
za takiego żółtobrzuszka?
Nigdy na to nie pozwolę,
Starą panną zostać wolę
i utopić się w rosole.
Mój mały orzeszku. To był wierszyk, który Magda z Radomska mi opowiedziała. Mój mały kwiatuszku! Jak kwiatki na działce Twojej mamusi. Mamusiu, jak tam oczka, jak buźka i jak ząbki? Mój mały listeczku. Całuję Cię mocno, Joasia.
Całuję Cię i kocham najmocniej, najmocniej ze wszystkich. I kończę ten list.
11.09.93
Kochane moje dziecko!
Czas leci szybciej niż nam się wydaje. Liczymy z Joasią, już miesiąc i 9 dni i tak co dzień o jeden mniej. Poza tym u nas nic ciekawego. Dzień za dniem płynie. Czekamy na Ciebie wszyscy. Ściskamy Cię i całujemy mocno, mama i tata.
(teraz Asia)
Pietruszko najmilsza! Kocham Cię mocno, moje sto tysięcy. U nas w Polsce pogoda nie najlepsza, poza tym jest zimno i leją deszcze. Pierożku najmilszy, promyczku słodziutki. Kocham Cię mocno smoczku smoczulski.
Pierosiu najmilszy kocham Cię mocno, mocno, mocno. Mam nadzieję, że jak tam jest dzień, to tu jest noc i na odwrót. Napisz nam. Chodzę do nowego przedszkola. Jestem zadowolona. Bawię się z Agatą. Kocham Cię mamusiu mocno, mocno, mój kwiatuszku. Czekam na Twój list i powrót. Ja Cię tak kocham, że aż płaczę za Tobą mój nosku, nosku eskimosku. Kocham Cię mocno mój, mój, mój pierożkowy kwiatku.
(bez daty)
Kochany Tatusiu,
Wszystkiego najlepszego z okazji nadchodzących imienin; zdrowia, szczęścia i uśmiechów. Po przyjeździe dostaniesz ode mnie prawdziwy afrykański obraz. Mam nadzieję, że Ci się spodoba.
Kocham Cię bardzo i chociaż tak często się kłóciliśmy, to i tak jesteś najwspanialszym Tatą na świecie. Wybacz mi wszystko, co źle zrobiłam.
Iwona
~
(bez daty)
Kochana Mamusiu – składam Ci najserdeczniejsze życzenia zdrowia, radości i zadowolenia z okazji Dnia Matki. Życzenia może spóźnione, ale bardzo gorące i szczere. Wybacz mi, jeśli nie zawsze byłam dobrą córką i jeżeli to przeze mnie większość siwych włosów na Twej głowie, ale zawsze Cię bardzo kochałam, a sama nie wiem, dlaczego taka jestem: dokąd dążę, idę, wspinam się ciągle. Tyle razy życie dawało mi po nosie, a Ty zawsze wiedziałaś, jak mnie pocieszyć.
Całuję Cię mocno, mocno
Iwona
PS. Czy pamiętasz, jak byłam małą dziewczynką, to kładłam Ci często głowę na kolanach, Twoje ręce były takie dobre.
~
(bez daty, rysunek Asi, na którym jest mama, tata, Asia, pies Morgan i żółw Homer)
KOCHANA MAMCIA
BARDZO TĘSKNIĘ ZA TOBĄ. PRZYJEDŹ ZA TYDZIEŃ - ASIA
2020. List do mamy
Granicą była rzeka. Na wschód od Luangwy – Mozambik, kiedyś kolonia portugalska. Na zachód – Zambia, kiedyś Rodezja Północna, którą Brytyjczycy kupili od króla Lobenguli za nigdy nie spełnione obietnice. To z Mozambiku przez rzekę przeszli misjonarze, którzy założyli Katondwe. Byli portugalskimi jezuitami, w 1910 roku zostali pozbawieni majątków i wyrzuceni z kraju po tym, jak Portugalia obaliła monarchię i została republiką. Niektórzy wrócili do Europy, inni szukali bezpiecznego schronienia po drugiej stronie Luangwy. Jeszcze zanim z Lizbony nadeszły oficjalne telegramy, dwóch braci z mozambickiej misji Miruru wyruszyło na angielską stronę i za ćwierć szylinga zajęło dwieście akrów w okolicach wioski o nazwie Katondwe.
Był rok 1911. Do portugalskich braci dołączyli polscy ojcowie jezuici. Z gliny ulepili swój pierwszy dom i przykryli go słomą, obok postawili małą kapliczkę, w szopie urządzili kuchnię i spiżarnię. Motykami wykopywali kamienie z pól, łapali w sidła drobną zwierzynę, żłobili kanały nawadniające, siali pszenicę, zakładali szkoły, składali wizyty lokalnym królom. Zabierała ich malaria, czarna febra, czerwonka, żółtaczka. Zabierała ich okrutna tropikalna choroba nazywana ciufą. Przyjeżdżali nowi. W 1939 roku do Katondwe przybyły siostry ze Zgromadzenia Służebniczek Starowiejskich. W 1945 roku stanęła tu szkoła dla dziewcząt, rok później – internat, wreszcie, w 1963 roku – szpital. Uroczyste otwarcie nastąpiło 28 maja 1963 roku.
Miesiąc później urodziłaś się ty, mamo.
Nie znamy wersji drugiej strony. Nie wiadomo, jak mieszkańcy Katondwe, Kapoche, Chingombe i innych miejsc, w których powstawały misje, przyjmowali tych dziwnych ludzi o białej skórze przykrytej wełnianym habitem. Nie znamy, bo język nyanya był i do dzisiaj jest językiem opowieści, a nie ksiąg. Literatura w tym języku niemal nie istnieje. Nie wiadomo więc, co skłoniło ich do porzucenia swoich bogów i uwierzenia w zmartwychwstanie człowieka sprzed dwóch tysięcy lat. Jezuici próbowali różnych metod: czasem płacili, czasem przemierzali rowerami całe kilometry, wioząc ze sobą gramofon. Grające pudełko niekiedy wystarczało, by ludzie uwierzyli w istnienie wielkiej siły, ale na pytanie, gdzie jest Bóg, odpowiadali: "A któż może to wiedzieć?".
Jezuici nazywali mieszkańców "czarnymi", "murzynami", "poganami". Nie wiemy, jak oni nazywali jezuitów. Muzungu? Białymi? Czy czuli się kupieni i oszukani, czy widzieli w nowej religii dobry interes? Czy dali się przekonać, czy też przekonanie wpajano im przemocą i gwałtem?
Misjonarze przynieśli do Afryki nie tylko nowego boga. Kazali ludziom siedzieć w ławkach, choć ci całe życie kucali na ziemi. Zamiast bębnów i tańca było pianino i chór, zamiast barwnych chitenge – koszule w kratę i plisowane spódniczki. Afrykańska kultura wydawała im się prymitywna, barbarzyńska, niższa, nieucywilizowana. Wierzyli w swą misję, ale w czym "Ojcze nasz" jest lepsze od modlitwy o deszcz?
O tym właśnie myślę, mamo, stojąc na wzgórzu zwanym Golgotą (a przedtem jak zwanym?), z którego widać płynącą w dolinie Luangwę, internat dla dziewcząt i Waligóra House. Myślę też o tym, że może to nie jest dziś ważne. Nie tu, nie w miejscu, gdzie codziennie ratuje się dziesiątki żyć. Trudno odsunąć dziś od siebie kontekst Kościoła katolickiego, ale tutaj nie ma on aż takiego znaczenia.
Ale nie o tym miał być ten list, mamo.
Wyjechałaś na sześć miesięcy, zostawiłaś mnie, sześcioletnią dziewczynkę, pod opieką ojca i dziadków. Tęskniłam. Bałam się, że nie wrócisz. A Tobie zambijska czarownica pokazała stary baobab i powiedziała, że jeśli wejdziesz do jego wnętrza, nigdy już nie opuścisz Afryki. I weszłaś do niego, mamo.
Wyjechaliśmy z tatą na lotnisko, a Ty nie przyleciałaś, bo lot został odwołany przez strajk linii lotniczych. Pewnie pomyślałaś wtedy, że przepowiednia się spełnia.
Niewiele pamiętam z tego półrocza, mamo. Pamiętam twój powrót, drobną postać obładowaną rzeźbami żyraf i wielkim afrykańskim bębnem z koźlej skóry. Poza tym – niewiele. Strzępy. Ale twój wyjazd wpłynął na całe moje życie. Całe życie bałam się, że ktoś porzuci mnie tak jak Ty. I długo leczyłam się z tego strachu.
Nie zrozum mnie źle. Kocham Cię i jestem z Ciebie dumna. Jesteś wspaniałą, odważną kobietą. Zaszczepiłaś mi ciekawość świata i przekonanie, że wszystko jest możliwe.
Kiedy wyjeżdżałam do Zambii, powiedziałaś mi: "Zobaczysz, zakochasz się w Afryce". Nie zakochałam się. W moim spojrzeniu nie ma twojej romantycznej wizji. Jest bieda, ciężkie warunki, głód, śmierć i upał. Ale to już moja, zupełnie inna opowieść.
W historii twojego wyjazdu do Zambii mieści się wiele innych opowieści. W tym ta o mężczyznach. Jest ich trzech.
Mój dziadek, który nie zabierze już głosu, bo umarł w 2013 roku.
Mój tata, o którym najtrudniej mi pisać. Rozstaliście się krótko po twoim powrocie z Afryki, jesienią 1993 roku.
I Adam, twój obecny mąż. Nasz sąsiad. Miałam rok, gdy wprowadziliśmy się do mieszkania w Gostyninie-Kruku, a Ty zobaczyłaś go po raz pierwszy i przepadłaś. Bez koszulki mył samochód na przydomowym trawniku. Takiego mężczyznę, starszego od Ciebie blondyna, wywróżyła Ci kiedyś Cyganka. A mój tata był brunetem. I był w twoim wieku.
Adam poleciał do Ciebie, gdy byłaś w Zambii. A może raczej po Ciebie? Wrzucił do podróżnej torby dwie zmiany bielizny, pierwszy raz w życiu wsiadł do samolotu i poleciał w nieznane. A kilka dni później Ty, siedząc na werandzie swojego domu, usłyszałaś: "Doktor Iwona, masz gościa".
Ale to już naprawdę całkiem inna historia.
Tekst pierwotnie został opublikowany na stronie joannakocik.com. Projekt był współfinansowany przez M.St. Warszawa.
Prowadzę zbiórkę na rzecz szpitala w Katondwe. Jeśli chcesz pomóc,KLIKNIJ TUTAJ