Profesor Lech Mankiewicz, Wojciech Olkuśnik, Agencja Gazeta
Ewelina Zambrzycka-Kościelnicka: Półtora miliona przedszkolaków i ponad cztery miliony polskich uczniów od kilku tygodni uczą się w domach pod dyktando poleceń wysyłanych przez nauczycieli drogą elektroniczną. Gratisem dodanym do pandemii będzie cyfrowa szkoła?
Prof. Lech Mankiewicz: Nie cyfrowa szkoła, a wypaczony obraz cyfrowej edukacji. Rezultatem źle prowadzonej edukacji zdalnej będą zniechęceni do nauki uczniowie, zestresowani rodzice i nauczyciele, a kto wie czy nie zamieszki społeczne.
Zamieszki społeczne?
Wybuchu społecznego niezadowolenia i frustracji. I wcale mnie to nie dziwi w sytuacji, gdy pomysłem na zorganizowanie nauczania jest przeniesienie go w formie jeden do jednego ze szkoły do internetu. Przeniesienie całego rygoru naszej edukacji sformalizowanej, a odrzucenie wszystkiego, co pozwalało ten rygor wytrzymać: biegania po boisku, spotkań z przyjaciółmi w trakcie przerw, wyjść szkolnych czy wreszcie bliskiej, naturalnej relacji między poszczególnymi uczniami a ich nauczycielami.
Edukacja to relacja. Bez relacji nie ma nauczania. Wysyłanie poleceń i sprawdzanie poprawności wykonywanych zadań to żadna edukacja i żadna relacja.
Ale tworzenie stosunkowo bliskich relacji tylko dzięki łączom internetowym to dość nowy wynalazek społeczny. Jak ma to zrobić starszy nauczyciel, który nie jest zanurzony od rana do nocy w cyfrowym świecie, używa co najwyżej maila i Librusa?
Kilka lat temu mój kolega Krzysztof Głąb prowadził program cyfryzacji "Latarnik" skierowany właśnie do osób starszych. Program, choć chwalony, nie otrzymał funduszy umożliwiających kolejne edycje. Teraz, gdy wszystko przeniosło się do internetu, najlepiej widać jak bardzo był potrzebny. Nie cofniemy czasu ani nie nadrobimy straconych możliwości w jeden dzień. Ale to nie znaczy, że nie warto próbować, starać się. Szukać rozwiązań. W grupie Superbelfrów jest Wiesława Mikulska, zajmująca się edukacją wczesnoszkolną dzieci z małego miasteczka w Wielkopolsce. Jakie ona rzeczy wymyśla ze swoimi dziećmi! Chociaż nie ma dostępu do najnowszych zdobyczy techniki, a z uczniami komunikuje się czasami przez zdjęcia. Ale mają relację, są dla siebie ważni, stawiają na kreatywność, uczenie przez zabawę.
Szkoły wypożyczają komputery nauczycielom i uczniom, którzy nie mają własnych. To ma niby rozwiązać sytuację. Bo skoro jest sprzęt, to przecież nauczyciele powinni sobie poradzić. Jeśli sobie nie radzą, jest to - w odbiorze społecznym - wyłącznie ich wina.
Proszę mnie nie zrozumieć źle, ja nie zarzucam tu niczego nauczycielom. Przeciwnie, wielu z nich bardzo się stara wesprzeć swoich podopiecznych. Ale ci podopieczni są różni tak, jak ich sytuacje rodzinno- społeczne. Nie można tak po prostu bez przygotowania przeskoczyć od podręczników papierowych do edukacji elektronicznej, nie wiedząc nawet, czy dzieci, które z ławek szkolnych mają się przesiąść przed komputery, mają te komputery oraz mają dostęp do internetu. Wbrew temu, co wydaje się mieszkańcom wielkich miast, żyjemy w świecie niedostatku cyfrowego, wśród państw zachodu jesteśmy na szarym końcu w kwestii dostępu do szerokopasmowego internetu. Jak prowadzić edukację cyfrową, gdy na ogromnym obszarze Polski nie ma wysokoprzepustowych łączy?
W dodatku łącza okupują rodzice, którzy, aby utrzymać dom, wykonują swoją pracę zdalnie. Ostatnio często widuję w mediach społecznościowych obrazki, na których stół w jadalni przekształca się w czteroosobowe stanowisko pracy. Po jednej stronie dwa laptopy rodziców, po drugiej dwa laptopy dzieci.
To nie są warunki ani do pracy, ani do nauki. Przecież każda z tych osób robi coś zupełnie innego! Przeszkadzają sobie wzajemnie i frustracja rośnie. I tak jest dobrze, jeśli każde dziecko ma własny komputer i przynajmniej pod tym względem może czuć się swobodnie. Jak z problemem mają radzić sobie dzieci, które komputerem muszą dzielić się z rodzeństwem? Albo gorzej - dzielić się i z rodzeństwem i z rodzicami? To nie są przypadki rzadkie. Naprawdę komputer osobisty - wbrew nazwie - nie dla każdego jest osobistym narzędziem.
Łatwo o wybuch. Kto kiedy pracuje, a kto się uczy? Czyje potrzeby są ważniejsze?
Proszę dodać do tego jeszcze kilka czynników: rodziców mających w perspektywie utratę pracy lub znaczną redukcję zarobków, stres wywołany doniesieniami o kolejnych przypadkach zachorowań, stłoczenie na niewielkiej przestrzeni, odizolowanie od bliskich, w tym od przyjaciół, młodzieńczych miłości. To jak siedzenie na beczce prochu.
A z dziennika elektronicznego wylewają się kolejne zadania. Dlaczego wygląda to tak, że nie ważne co się dzieje, trzeba przerobić podstawę programową.
- Wylewają się polecenia, ponieważ nauczyciele są rozliczani ze swojej pracy. Muszą udowodnić, że przerabiają z uczniami materiał, muszą pisać sprawozdania, kontrolować i wymyślać sposoby przekazywania w odmiennej od klasowej rzeczywistości tego, z czego są rozliczani. A nie oszukujmy się - niewielu z nich ma na to pomysł, bo w naszej rzeczywistości nauczyciel jest wciąż typem tuby, ma stanąć przed klasą i mówić. To się nie sprawdza w erze edukacji cyfrowej, to wypacza jej ideę.
Jaką konkretnie ideę?
Tę, że edukacja cyfrowa pomaga uczniom rozwijać ich indywidualne predyspozycje, że jest mniej książkowa, bardziej obrazowa, różnorodna, nastawiona na poszukiwanie treści. Pozwala uczyć analitycznego myślenia i przede wszystkim jest to proces. Wkraczamy w nową erę. Erę, w której raz zdobyta wiedza szkolna czy nawet uniwersytecka jest czymś, co wystarczy na krótko. Skończyły się czasy, gdy człowiek po ukończeniu jakiegoś kierunku studiów dającego konkretny zawód, będzie ten zawód wykonywał w niezmienionej lub mało zmienionej formie do końca życia. Już teraz zachodzi konieczność nieustannego dokształcania się, a ten proces będzie postępował.
Dlatego mniej ważne staje się to, czego uczy się młody człowiek, a ważniejsze staje się czy potrafi się uczyć, czy potrafi zdobywać niezbędną wiedzę, wie gdzie i jak szukać potrzebnych mu informacji. Jakich narzędzi do tego użyć a także jak dzielić się zadaniami z innymi. To przejście od bycia zewnętrznie sterowalnym do wzięcia odpowiedzialności za siebie, swój los, swoją przyszłość, czyli bycia wewnętrznie sterowalnym.
Jak uczeń ma dokonać takiego przejścia?
Aby móc to zrobić, trzeba po prostu lubić się uczyć. Czerpać zadowolenie z pracy i nowej wiedzy zdobytej dzięki tej pracy. To również umiejętność radzenia sobie z nieprzyjemnym uczuciem, które pojawia się, gdy coś nie wychodzi, gdy sobie z czymś nie radzimy. To wewnętrzne przekonanie, że nawet porażka jest potrzeba, bo też czegoś uczy. Choćby niepoddawania się. Sytuacja wymuszenia, a to, co teraz obserwuję określam mianem skoszarowania w internecie, nie sprzyja temu w najmniejszym stopniu.
Ale jak doprowadzić do czerpania radości z nauki, gdy rodzice cisną, bo nauczeni są tego, że liczą się oceny, a nauczyciele cisną ze swojej strony, bo zmusza ich do tego obowiązek zrealizowania podstawy programowej?
- To już rozmowa o społecznym postrzeganiu edukacji. Znacznie wykraczająca poza obecną sytuację. Ale powiem tylko tyle, że koncentrowanie się na ocenach jest bardzo krzywdzące. Ocena mierna, a mówię to jako nauczyciel, też jest oceną stanu wiedzy o wybranym materiale. Wiedzy opanowanej w stopniu miernym, ale opanowanej. Kto wie, może ten "mierny" uczeń jest znakomity z zupełnie innego przedmiotu, a przedmiot, z którego otrzymał dwóję, wcale nie będzie mu do niczego potrzebny. Nie jesteśmy tacy sami. Nie mamy tych samych predyspozycji, takiego samego zaplecza rodzinnego, inne rzeczy uznajemy za łatwe i przyjemne, a inne za skomplikowane i trudne. Co nie zmienia faktu, że aby w ogóle chcieć zdobywać wiedzę, uczenie musi nam sprawiać przyjemność.
Jest na to jakieś rozwiązanie?
Jest kilka. Bardziej doraźnie, w sytuacji wywołanej obecną pandemią, trzeba przede wszystkim pochylić się nad uczniami i ich możliwościami. Dowiedzieć się, czy mają dostęp do szybkich łączy internetowych, czy mają własny komputer, warunki do uczenia się. Może część materiału należy przygotowywać tak, by do nauki wystarczył smartfon? Można robić gry edukacyjne, organizować wspólne webinaria. Naprawdę bardzo wiele można nauczyć się poprzez gry. Trzeba szukać niekonwencjonalnych metod przekazywania wiedzy, budować zainteresowania samorozwojem. Ja z moimi uczniami nagrywamy fragmenty ulubionych książek i dzielimy się nimi. Czytanie na głos dla szerokiego kręgu odbiorców ma w sobie coś łączącego, budującego bliskość. Potrzebne jest nastawienie indywidualne. Może kilka słów na komunikatorze? Jakaś realna ludzka interakcja, która pokaże, że za ekranem też jest człowiek, a nie dyktator. Powiem to jeszcze raz - edukacja to relacja, bez niej nic się nie uda.
Nawołuje pan nauczycieli do buntu przeciwko ministerialnym wytycznym?
Tak mocno bym tego nie ujął, ale nawołuję do skoncentrowania sie na uczniach, a nie na wymogach. Do pochylenia się nad ich sytuacją, a nie udawania, że nic się nie zmieniło i mimo tego, że szkoły są zamknięte można prowadzić zajęcia jak wcześniej. Jestem również daleki od negatywnego oceniania tych nauczycieli, którzy nie udźwigną problemu. Wszyscy jesteśmy tylko i aż ludźmi. Dla nauczycieli to również trudny czas.
A rozwiązania długofalowe?
Stworzenie realnej, cyfrowej alternatywy dla tradycyjnej szkoły. Możemy to zrobić. W USA jest już więcej studentów "cyfrowych" niż tych fizycznie uczęszczających na konkretne uczelnie. Tam model nauczania elektronicznego sprawdził się świetnie. Funkcjonują wielkie, ponadnarodowe platformy edukacyjne, jak edX, na której swoje certyfikowane kursy zamieszczają najlepsze uczelnie świata. Działają internetowe szkoły językowe i branżowe. Od lat funkcjonuje też międzynarodowa Khan Academy, z którą sam jestem związany. Pozwala przyswoić materiał od pierwszych klas szkoły podstawowej po wymagający program profilowanych klas licealnych. System pozwala na tzw. data driven education, nauczanie oparte na nieustannie aktualizujących się informacjach o postępach i trudnościach, jasno pokazujących predyspozycje konkretnych uczniów oraz ich braki. Pozwala na traktowanie indywidualne, co w zwykłej, "analogowej" klasie jest znacznie utrudnione.
Nie ma "meldowania się" w klasie o określonej porze, każdy pracuje oddzielnie?
Przede wszystkim cyfrowa edukacja pozwala pracować w swoim własnym czasie. Może to być poranek, może być wieczór. Daje własną przestrzeń, choć nie wyklucza części wspólnej. Moi uczniowie, z którymi prowadzę teraz lekcje przez aplikację Zoom, siedzą we własnych kilkuosobowych wirtualnych pokojach lub w pojedynkę, a gdy ktoś im przeszkadza, wyłączają go. W pewnych kwestiach pracują wydajniej niż w zwykłej szkolnej klasie, bo nic ich nie rozprasza. Mogą skupić się na filmie, a nie na fryzurze kolegi czy koleżanki, dzięki dostępnym w internecie programom do prowadzenia eksperymentów są w stanie robić rzeczy, których w słabo wyposażonych pracowniach nie mogliby przeprowadzić. Mogą też zawsze się odłączyć. Gdybym miał przeprowadzić w szkolnej klasie to, co robimy w sieci, potrzebowałbym ogromnej sali z dobrze wyposażonym laboratorium, stanowiskami komputerowymi, a nawet z sofami i sprzętem sportowym pozwalającymi oderwać się na chwilę od nauki. Takich szkół nie ma.
Jest jeszcze jedna kwestia - skoro uczniowie mają myśleć samodzielnie, nauczyć się szukać i znajdywać rozwiązania, nie mogą być sprowadzani do roli osób, od których wymaga się głównie notowania słów nauczyciela. Trzeba dać im czas. Szkoła musi zwolnić. Oddelegowaliśmy wiedzę do wielkich repozytoriów, pojemnych bibliotek cyfrowych. Naprawdę nie musimy uczyć się niczego na pamięć i powtarzać zgromadzonej wiedzy jak katarynki. Za to musimy umieć się uczyć.
A co ze społeczną funkcją szkoły? Jeśli przeniesiemy całe nauczanie do sieci, pozbawimy dzieci więzi, które nam, istotom społecznym, są niezbędne.
Rozwiązaniem może być tak zwane blended learning, sposób nauczania łączący szkołę tradycyjną - z ławkami, dzwonkami i kontaktem bezpośrednim, z edukacją cyfrową. Część materiału można przerabiać pracując w środowisku cyfrowym, pozostałą w szkole. Dzięki temu można wprowadzać edukację cyfrową krok po kroku. Co wyjdzie na dobre nie tylko uczniom, ale też nauczycielom.
Muszę podkreślić, że mamy narzędzia do stworzenia dobrze prosperującego systemu edukacji cyfrowej, a obecna sytuacja wręcz zmusza nas do podjęcia dyskusji społecznej o przyszłości nauczania. Potrzebujemy wydajnego, racjonalnego i demokratycznego systemu edukacji cyfrowej. Systemu, który zniweluje różnice w możliwościach edukacyjnych dzieci z wielkich miast i tych żyjących w niewielkich wsiach bez dostępu do najlepszych szkół. Systemu nastawionego na rozwijanie indywidualnych predyspozycji uczniów i bardziej odpowiadającego nowym, cyfrowym czasom.
Ale aby taki system mógł zaistnieć potrzebujemy szybkiego internetu, oplecenia Polski światłowodami tak, by każdy, niezależnie od miejsca zamieszkania, miał dostęp do wysokoprzepustowej sieci. Potrzebujemy też komputerów dla uczniów. Teraz wszystko to jest zależne od kieszeni rodziców i wywołuje kolejne rozwarstwienia społeczne. A w naszych czasach komputer i wydajne łącza internetowe są podstawą funkcjonowania. Spóźniliśmy się z narodową cyfryzacją i mamy tego skutki. Ken Robinson, brytyjski specjalista od edukacji, który z powodzeniem pomagał przeprowadzać reformy szkolnictwa w wielu krajach, powiedział, że szkoła jest odbiciem społeczeństwa. Właśnie przyszedł czas, by zawalczyć o nowe, cyfrowe społeczeństwo. Bo zastępując prawdziwą cyfrową edukację jej karykaturą w ujęciu MEN, ryzykujemy opóźnienie cywilizacyjne, które pozbawi szans całe pokolenia uczniów. Uczniów, którzy są przecież jeszcze naszymi dziećmi, naszą przyszłością. Sprawa nie jest obojętna!
Profesor Lech Mankiewicz. Astronom i fizyk, pracownik Centrum Fizyki Teoretycznej PAN w Warszawie, popularyzator nauk przyrodniczych oraz pasjonat edukacji cyfrowej. Aktywny współpracownik Khan Academy, międzynarodowej organizacji non-profit, której celem jest wyrównywanie szans edukacyjnych dzięki nauczaniu cyfrowemu.