Kamienica przy ul. Rewolucji 1905 r. w Łodzi zawaliła się pod koniec października. Na szczęście nikt w niej nie mieszkał, Maciej Stanik, WP.PL
- Tyle lat było wiadomo, że kamienica jest w złym stanie, mieli ją przecież rewitalizować, ale projekt umarł. No więc od lat grozi zawaleniem, a teraz nagle się robi larum, że trzeba nas stąd wyprowadzać teraz, zaraz. I że my w godzinę spakujemy najpotrzebniejsze rzeczy i przeniesiemy się do ośrodka wczasowego. Niby na dwa tygodnie, ale w praktyce możemy tam zostać na lata – mówi pani Teresa, mieszkanka kamienicy przy Kopernika 20 w Łodzi. – Zupełnie jakbyśmy byli bagażami, które można przerzucać z kąta w kąt.
Jest niedzielne południe, ale pani Teresa wpuszcza nas do mieszkania bez oporów. Tak naprawdę nie powinniśmy jej tam w ogóle zastać. Mieszkanie powinno być puste, być może zaplombowane, a dodatkowo doglądane przez specjalnie patrole straży miejskiej.
Tak w każdym razie widział to wojewoda łódzki Zbigniew Rau, który zobowiązał lokatorów sześciu kamienic (pięć należy do miasta, jedna jest prywatna) do opuszczenia mieszkań do piątku 8 listopada.
Obejrzyj: Trzynastki zabierane przez komorników. Wiceminister pracy: będziemy interweniować
Mieszkańcy dostali skierowania do działających w mieście domów wycieczkowych, a prezydent miasta Hanna Zdanowska została zobligowana do przeprowadzenia "ewakuacji" (właśnie tego słowa użył wojewoda).
Uzasadnienie: dalsze przebywanie we wskazanych w decyzji kamienicach zagraża życiu i zdrowiu lokatorów.
Miasto tysięcy kamienic
Łódzkie kamienice się walą i nie ma w tym żadnej przesady. Na szczęście dotychczas tylko pustostany lub budynki w trakcie remontu, więc nie było ofiar w ludziach.
W marcu tego roku zawalił się strop i cześć dachu kamienicy sąsiadującej z dworcem Łódź Fabryczna.
W kwietniu 2017 roku runęła część kamienicy przy 6 Sierpnia. Opustoszały budynek straszył latami, ale nikt nie uznał, że należy go wyburzyć.
W 2015 r., tylko w jednym miesiącu, zawalił się dach kamienicy przy ul. Kilińskiego 129 i część kamienicy przy ul. Wólczańskiej 260, a przy ul. Wschodniej 69 pękła ściana budynku.
Z kolei cztery lata temu przy ul. Sienkiewicza 47 runęła część ściany szczytowej na trzecim i czwartym piętrze. Wewnątrz było pięć osób z ekipy remontowej. Cudem wszyscy uszli z zżyciem. Ta sprawa znalazła przed kilkoma dniami finał w sądzie.
Dyrektor firmy, która zleciła remont, został skazany na 1,5 roku pozbawienia wolności. Ustalono, że prowadził prace bez zezwoleń, dokumentacji technicznej i nadzoru.
Media skrzętnie odnotowywały każdy tego rodzaju przypadek, ale szerszej debaty nie było. Ot, stare budynki, wiele z końca XIX wieku, które budowano szybko i niekoniecznie z najlepszą wiedzą budowlaną, więc mają prawo pękać.
Nie jest jednak tak, że Łódź o swoich kamienicach zapomniała. Od kilku lat miasto prowadzi na wielką skalę projekt rewitalizacji "Mia100 kamienic". To nie tylko lifting elewacji, ale też wzmacnianie konstrukcji stropów, wymiana pokryć dachowych i wszystkie inne niewidoczne z ulicy prace, dzięki którym kamienice spokojnie przetrwają co najmniej kolejne sto lat.
Dzięki programowi blask odzyskało ponad 200 budynków i to nie tylko na najbardziej reprezentacyjnej ulicy Piotrkowskiej, ale w całym Śródmieściu.
Tyle że na każdą wyremontowaną kamienicę przypada kilkanaście tych, które równie dramatycznie potrzebują uwagi. W zasobach Łodzi jest ok. 10 tys. kamienic, co daje miastu pozycję największego "kamienicznika" w Polsce.
Remont jednej kamienicy kosztuje 10-15 mln zł. Miasto chciałoby remontować więcej, ale dodatkowych dziesiątków milionów zwyczajnie nie wysupła.
Kiedy doszło do zawalenia się czwartego budynku w ciągu roku, w październiku prezydent Zdanowska zdecydowała się na działanie bez precedensu. Napisała do premiera Mateusza Morawieckiego: "Potrzebujemy specjalnego wsparcia z budżetu państwa, abyśmy mogli uratować jak najwięcej z historycznego dziedzictwa naszego miasta”.
I właśnie z powodu tego listu pani Teresa zastanawia się dzisiaj, czy za kilka dni przyjdzie komornik i siłą, za niesubordynację i niestosowanie się do imiennego wezwania, usunie ją z domu.
Tymczasowe stemple zdążyły wrosnąć w krajobraz ulicy
- To polityczne przepychanki. Rau za kilka dni idzie do Senatu i w ostatniej chwili postanowił pokazać, jak to się bardzo przejmuje lokatorami starych kamienic – mówi ze złością pani Małgorzata.
Zaprosiła nas do siebie, gdy fotografowaliśmy kamienicę przy Placu Zwycięstwa, w której mieszka od 20 lat. Sama, schorowana, na trzecim piętrze. W czwartek 7 listopada została pilnie wezwana do wydziału lokalowego. Miała nadzieję, że ten pośpiech oznacza, że urzędnicy wreszcie znaleźli dla niej mieszkanie zastępcze. Jak mówi, bez większej refleksji podpisała decyzję, którą urzędniczka przed nią położyła. Teraz ma do siebie żal, bo to była zgoda na przeniesienie się do domu wycieczkowego.
- Trzecie piętro, wspólna kuchnia, wspólna łazienka. W nocy co godzinę chodzę do łazienki. Ja się do hostelu po prostu nie nadaję! – mówi.
Kamienica rzeczywiście jest w fatalnym stanie. Kilka lat temu poważnemu uszkodzeniu uległy dwie kondygnacje pod jej mieszkaniem. Od lat dwa wielkie drewniane stemple podtrzymują ścianę frontową, a sąsiednia kamienica służy za podporę. Rozwiązanie pomyślane jako tymczasowe zdążyło już wrosnąć w krajobraz ulicy.
- Ja bym już nawet poszła na dwa tygodnie do tego domu wycieczkowego, ale chcę mieć gwarancję, że szybko znajdą mi mieszkanie zastępcze. To może jednak trwać miesiącami, a ja osiądę w tym ciasnym pokoju ze wspólną kuchenką gazową – deklaruje.
Zdenerwowanie udzieliło się wszystkim mieszkańcom kamienicy, bo nie wiedzą, czy im również przyjdzie się wyprowadzić. Lokator pierwszej klatki twierdzi, że w piątek po budynku chodziła jakaś pani, która informowała o tym, że wszyscy mieszkańcy muszą się wyprowadzić. Ale żadnej decyzji na piśmie nie ma. Tylko pani Małgorzata takową dostała.
- O zamieszaniu wokół naszej kamienicy dowiedzieliśmy się z czwartkowych gazet. Z komunikatu wynika, że cała kamienica jest przeznaczona do ewakuacji. No i teraz nie wiemy, co z nami będzie – mówi na oko dwudziestokilkuletni mężczyzna.
Pani Małgorzata skrzykuje dwie sąsiadki. Pani Katarzyna denerwuje się, że łodzianie widzą w lokatorach mieszkań komunalnych "leniwych meneli, którzy oczekują, że miasto ma im wszystko załatwić".
- To nieprawda. Wszyscy, jak tu mieszkamy, pracujemy, mamy rodziny. Żadnej patologii. Płacimy czynsz, więc tak po ludzku czujemy, że usuwanie nas do hostelu jest nieuczciwe.
Poniżej godności, dopowiada pani Renata.
"A miasto palcem nie kiwnęło"
Nasze rozmówczynie mają ogromny żal do urzędników, że choć zły stan kamienicy był im znany, to ich aktywność ograniczyła się do postawieniem podpór. I wylicza, że sama wstawiła plastikowe okna, sami też musieli się składać na odmalowanie klatki schodowej. Do niedawna żadne mieszkanie nie miało toalety, trzeba było wychodzić na dwór. Lokatorzy skrzyknęli się i zrzucili na zrobienie wspólnych toalet na piętrach, a z czasem co bardziej zaradni urządzili podstawowe łazienki w mieszkaniach.
- Miasto palcem w tej kwestii nie kiwnęło. A jak przychodziły kontrole, to zadowoleni urzędnicy odznaczali w ankiecie, że "izba ma dostęp do toalety". Dla miasta to lepiej, bo wstyd, żeby w XXI w. istniały mieszkania bez łazienek. Tylko wie pani co? Gdybym chciała się z kimś zamienić na mieszkanie, to bym musiała swoja łazienkę zdemontować, bo zgodnie ze stanem w dokumentach – jej tu nie ma. A kto się zamieni na mieszkanie bez łazienki? – rozkłada ręce pani Małgorzata.
Pani Małgorzata przyznaje, że dzień wcześniej trafiła do szpitala. Ta trwająca od kilku dni niepewność ją wykańcza.
- Od lat leczę się na depresję, jestem po próbie samobójczej. Jeśli przyjdzie po mnie komornik, to tego nie wytrzymam – mówi.
Ale być może i do tego dojdzie, bo miasto zapowiada, że wytoczy najcięższe armaty przeciwko lokatorom. Bo stan na 13 listopada wygląda tak, że na 11 rodzin, które w piątek miały opuścić mieszkania, uczyniła to tylko jedna. Choć, jak przekonywała pani Katarzyna z Placu Zwycięstwa, to nie jest tak, że nie chcą – po prostu mają za mało informacji oraz gubią się w chaosie. Ona sama deklaruje, że by się wyprowadziła, nawet do tego przypadkowego domu wczasowego, byle była gwarancja, że po kilku tygodniach będzie dla niej mieszkanie zastępcze. A takich złudzeń nie ma nikt.
Pięć dni po terminie "ewakuacji" biuro prasowe łódzkiego magistratu poinformowało, że opornych zmusi do wyprowadzki sąd. "Wnioski o wydanie nakazów przeprowadzki przygotowane przez radców prawnych zostaną złożone w środę do sądu" – poinformowała Jolanta Baranowska z wydziału komunikacji.
Kij bejsbolowy za kanapą
- Ja nie wiem, jak to sobie wyobrażają: że wyjdziemy z mieszkań z jedną walizką – bo kazali się spakować na dwa tygodnie – a wszystko inne tu bez opieki zostanie. Przecież tu od razu wejdą bezdomni albo złodzieje, będzie regularny szaber! – denerwuje się pani Teresa z Kopernika.
Jak się sąsiadka wyprowadziła, to ktoś po kilku dniach wybił szyby w oknach i wyniósł wannę. Łup jak na tacy, adresy kamienic do opróżnienia są w gazetach. W lokalówce się nad problemem pochylili. Pani urzędniczka zapewniła, że w okolice domu zostaną skierowane dodatkowe patrole straży miejskiej. To samo usłyszeli na Placu Zwycięstwa, więc idąc tą logiką, wkrótce połowa łódzkich strażników będzie doglądała dobytku pechowców.
A gdyby się okazało, podpytywała dalej pani Teresa, że strażników akurat nie będzie, to czy urzędnicy wiedzą, że drzwi do klatki są tak stare i spróchniałe, że otworzyć je może nawet silniejszy wiatr? Ze starości nawet klamka się popsuła. I na to urzędnicy mieli rozwiązanie. Wymienią drzwi na nowe, antywłamaniowe.
- I wtedy się we mnie zagotowało. To ja tyle lat piszę podania, żeby te drzwi wymienili, a oni mówią, że są skłonni to zrobić, jak już wszyscy się wyniesiemy?
Z zepsutymi drzwiami można żyć, po latach człowiek traktuje to po prosu jako coś ponadstandardowego, co nie każdemu jest przeznaczone. Pani Teresa nigdy nie przyzwyczaiła się do szczurów, które od kilku lat wychodzą z piwnicy przez spróchniałą podłogę.
- Urzędniczka mi poradziła, żebym sobie kupiła kota. Ale kota już mam.
Pracownik sanepidu, który zainteresował się szczurzym problemem zaproponował, by wezwała kogoś do ponawiercania otworów w podłodze i umieściła w nich trutki. Proste w swojej istocie: szczury raz dwa dopełnią żywota w określonym miejscu, żadnego wyciągania truchła zza lodówki.
- Tylko że one objadają się trutką, łażą po mieszkaniu i zdychają gdzieś za meblami – mówi pani Teresa, która zna to z doświadczenia.
Kobieta zbiera gazety, w których pisano o kamienicy. Jeden z artykułów ozdabia duże zdjęcie z jej podobizną. Uchwycono na nim, jak poluje na szczury z kijem bejsbolowym w ręku. To podobno okazywało się najskuteczniejsze.
Mogło ucierpieć kilkudziesięciu robotników
Znajdująca się w samym sercu Łodzi ulica Rewolucji 1905 r. to doskonała sceneria do kręcenia filmów, których akcja toczy się w czasie wojny. Pod koniec października przybył unikatowy eksponat – jak znalazł do powstańczego epizodu. Zawaliła się remontowana kamienica pod numerem 29. W środku byli budowlańcy, zaś zawalony bok kamienicy wysypał się na komórki, w których czasami przebywali bezdomni. Cudem nikomu nic się nie stało. Dziś na przykładzie tej kamienicy miłośnicy starej Łodzi mogą dowiadywać się, jak budowano w czasach XIX-wiecznych fabrykantów.
Co nie znaczy, że nie ucierpiał zupełnie nikt. Walące się piętra urwały kabel doprowadzający elektryczność do posesji przy ul. Rewolucji 27, pozbawiając cztery mieszkające tam rodziny prądu.
Od końca października żyją więc przy świecach, bo nikt nie poczuwa się do zainstalowania nowych kabli. Zarządca nieruchomości spodziewa się, że wykona to i opłaci Urząd Miasta Łodzi, bo to zlecone przez miasto prace uszkodziły kabel. Magistrat nie pnie widzi swojej powinności i tłumaczy się tym, że kabel doprowadzający prąd do kamienicy był... nielegalny.
A kabel wcale nie został wyrwany, tylko zasilanie w zawalonej kamienicy zostało wyłączone, by nie stwarzało dodatkowego niebezpieczeństwa, wyjaśniała Aleksandra Hac z biura prasowego Urzędu Miasta na łamach "Expresu Ilustrowanego".
Prąd ma zostać przywrócony w połowie listopada.
Tułaczka po siedemdziesiątce
Mieszkańcy Rewolucji czekają na światło, mieszkańcy kamienic z decyzji wojewody zastanawiają się, czy spędzą święta w domu.
Pani Teresa mówi, że teraz żyje na tykającej bombie. Odrzuciła cztery oferty mieszkań, jakie złożyło jej miasto, więc umowa o najem zajmowanego przez nią lokalu została rozwiązana.
- Bo wie pani, jak zobaczyła te propozycje, to pomyślałam, że moje mieszkanie to pałac. Tamte były ciasne, zagrzybione, bez łazienki. Mam 70 lat, jak mam tak żyć? – rozkłada ręce.
Kiedy upłynie termin wypowiedzenia, miasto będzie mogło złożyć wniosek o przeprowadzenie egzekucji komorniczej. Nie musi iść do domu wczasowego, przekonywała urzędniczka rozdrażniona kolejnymi odrzuconymi ofertami. Może znaleźć sobie coś na własną rękę.
- Więc jej mówię, że gdybym miała za co wynająć, to byśmy w ogóle nie rozmawiały.
Ale teraz nie ma już o czym rozmawiać.
Poprosiliśmy biura prasowe Urzędu Miasta Łodzi i wojewody łódzkiego o komentarz w sprawie ewakuacji, dotychczasowych zaniedbań oraz pomysłów na rozwiązanie trudnej sytuacji lokatorów. Pomimo obietnicy zajęcia stanowiska, żadna z instytucji nie odpowiedziała na pytania.