Gen. Waldemar Skrzypczak, Piotr Blawicki, East News
Przez blisko pięć lat największy wróg i zagrożenie na Bliskim Wschodzie były jasno zdefiniowane - Państwo Islamskie (ISIS).
Kalifat zwany też bagdadzkim ustanowiono na terytoriach Iraku i Syrii w roku 2014. Wywodził się z salafickiego ruchu terrorystycznego, który ma źródła w sunnickim ruchu oporu przeciw obecności wojsk koalicji antysadamowskiej w Iraku w latach 2006 -2013.
Zjednoczone siły koalicji pod wodzą USA wspierały z powodzeniem siły armii irackiej i Kurdów w walce z bojownikami ISIS.
Silnego wsparcia Irakowi udzielały również rekrutujące się z ochotników szyickich formacje wojskowo-policyjne sformowane pod egidą Iranu.
Osobne operacje przeciwko terrorystom ISIS prowadziła Syria wspierana przez Rosję.
Ocenia się, że armia ISIS w różnych okresach dysponowała ponad 80 tys. bojowników.
Wróg był więc silny, fanatyczny i bezwzględny - bojownicy ISIS przystąpili to eksterminacji rodzimej ludności, którą uznano za wrogą. Do historii przejdą choćby masowe, bestialskie mordy na Jazydach. Na konto terrorystów z ISIS zapisać też trzeba dziesiątki tysięcy pomordowanych obywateli Iraku i Syrii.
Wojska koalicji amerykańskiej oraz kontyngenty NATO znalazły się w rejonie konfliktu na prośbę rządu Iraku, którego wojska ponosiły dotkliwe porażki w konfrontacji z terrorystami.
Państwa stanowiące koalicję walczącą z ISIS szkoliły i wyposażały wojskowe formacje armii irackiej i udzielały im wsparcia bojowego, głównie lotniczego.
Pod koniec roku 2019 wydawało się, że ostateczna likwidacja ISIS jest już blisko. A wtedy, na rozkaz prezydenta USA Donalda Trumpa, na lotnisku w Bagdadzie zabity został irański generał Kasem Sulejmani.
To może odsunąć w trudną do określenia przyszłość koniec państwa ISIS.
Niebezpieczeństwo wojny nie minęło
Reakcja Iranu na śmierć generał przybrała swoim charakterem wolę zorganizowanego odwetu na Amerykanach. Oficjalnie wyrażona została w bliżej nieokreślonych "13 scenariuszach zemsty", które w efekcie mają doprowadzić do wyjścia NATO oraz USA z Iraku.
To tylko pogłębi rywalizację o wpływy w regionie zdominowanym dotychczas przez Amerykanów.
Do gry, obok dotychczasowych, rywalizujących ze sobą graczy (Iran, Arabia Saudyjska, Turcja), dołączają nowi - Rosja i Chiny.
Bliski Wschód to przede wszystkim ropa naftowa. Ten region posiada blisko 70 proc. ogółu światowych zasobów tego surowca. Ze źródeł bliskowschodnich korzystają praktycznie wszyscy z Chinami włącznie. Jest więc o co walczyć.
Wojna USA z Iranem, jeżeli wybuchnie, to tylko i wyłącznie za sprawą Donalda Trumpa.
Rząd w Teheranie ma świadomość technologicznej i militarnej przewagi USA. I Iran nie chce konfliktu, który pochłonąłby gigantyczną ilość ofiar i doprowadził do chaosu, którego rozmiar trudno nawet oszacować.
Ponadto kraj nie jest przygotowany na długotrwałą wojnę, a sama determinacja irańskich Strażników Rewolucji to dużo za mało w walce z amerykańską armią.
Dlatego atak rakietowy na amerykańskie bazy wojskowe w Iraku, do którego doszło po zabiciu Sulejmaniego, przede wszystkim adresowany był do Irańczyków.
Miał zaspokoić ich żądzę odwetu na Amerykanach – oto dokonaliśmy zemsty.
W rzeczywistości Iranowi wcale nie chodziło o zadanie strat wrogowi, a nieskuteczność ataku była przesłaniem - nie chcemy wojny.
I po bardzo pojednawczym, pozbawionym gróźb oświadczeniu Donalda Trumpa można mieć nadzieję na zachowanie pokoju w regionie. Na pewno odetchnęli nieco sojusznicy Trumpa wyczekujący na jego stanowisko.
Kto tylko mógł, podejmował zabiegi mające na celu zapobieżenie eskalacji konfliktu, który z wojny z regionalnej przerodziłby się szybko w subregionalną.
Zabiegi pojednawcze czyniła intensywnie dyplomacja zachodnioeuropejska. Ale w tej grze kluczowe było na pewno stanowisko cichych sojuszników Iranu - Chin, Rosji i Pakistanu.
Teheran o tym wie i dlatego nie zrobił dotychczas żadnego nierozważnego ruchu.
Nie znaczy to, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Nie o zemstę chodzi, a o strefy wpływów
Rozważania o wojnie z Iranem nie mogą być prowadzone w oderwaniu od wojny wielkoskalowej. Nas interesuje przede wszystkim pokój. Jednak nie brakuje i u nas głosów o konieczności wsparcia Amerykanów w przypadku wojny.
To awanturnicza i bardzo niebezpieczna polityka. Po pierwsze, kraje zachodnioeuropejskie nie pokuszą się o żadną interwencję zbrojną pod flagą NATO. Wiedzą, że gra nie idzie o zemstę za śmierć generała, a o nowe strefy wpływów. Dlatego ich dyplomacja prowadzi intensywne rozpoznanie w Pekinie, Islamabadzie i Moskwie.
W przypadku kolejnej nieroztropnej decyzji USA, którą byłaby wojna z Iranem, Amerykanie szukać będą rozpaczliwie koalicjantów do udziału w misji przeciw Iranowi.
Ktokolwiek się na to zdecyduje, będzie w izolacji, bo ta wojna nie ma przyszłości. Chyba że przyszłością może być apokalipsa.
Tymczasem prezydent Donald Trump w swoim wystąpieniu wyraził wolę zwiększenia udziału NATO w misji w Iraku. Czemu miałoby to służyć skoro wojna z ISIS ma się ku końcowi? Tego zamiaru prezydent USA już nie wyjawił.
Przypominam, że polskie wojsko w ramach koalicji antyterrorystycznej walczyło w Iraku przez blisko 5 lat. Pozwoliło to nam, tam walczącym, poznać specyfikę regionu, kulturę, ambicje jego mieszkańców. I przypomnę, że lider Szyitów i większości parlamentarnej Iraku, Muktada as-Sadr od zawsze walczył z "okupacją" amerykańską w Iraku.
W latach 2004-2005 wzniecał w prowincjach szyickich i w Bagdadzie powstania antyamerykańskie. Wtedy jednym z jego doradców wojskowych był generał Sulejmani.
Mieliśmy okazję spotykać się z nimi i szczęśliwie dla obu stron rozmowy skończyły się pokojowo. Ufam, że as-Sadr, nam Polakom, to pamięta. Operacja była ryzykowna, ale opłacalna - sadryści przestali atakować naszych żołnierzy więc pozostał nam jeden przeciwnik - post sadamowscy rebelianci.
Nie możemy zostać znienawidzonym okupantem
Teraz as-Sadr nawołuje do powstania ogólnoarabskiego ruchu oporu wymierzonego w Stany Zjednoczone i ich sojuszników. Znając moc as-Sadra, będzie on dążył do wielkoskalowego powstania, które swoim zasięgiem może objąć Bliski Wschód i nie tylko.
Ataki będą skoordynowane i wymierzane w kilkadziesiąt miejsc jednocześnie. To w tym postrzegam największe zagrożenie dla polskich żołnierzy w Iraku. Obym się mylił.
Wierzę w to, że NATO uszanuje wolę parlamentu irackiego i opuści Irak, oczywiście o ile wcześniej rząd w Bagdadzie uzna wolę parlamentu.
Inna sprawa, co w przypadku takiej decyzji zrobią Amerykanie. Jeśli zdecydują się zostać, staną się znienawidzonym okupantem. A wraz z nimi polskie wojsko, które nie jest gotowe do udziału w wojnie wielkoskalowej daleko od kraju.
Znajdujemy się w sytuacji, w której nasza armia nie rozwija swoich zdolności operacyjnych w oparciu o nowe plany modernizacyjne.
To, co się robi, jest kontynuacją wcześniej uruchomionych programów, a to, co zamówiono u Amerykanów, dotrze do Polski za wiele lat. Oczywiście o ile zachowany zostanie światowy pokój i Amerykanie nie będą zmuszeni do zmiany kompozycji swoich najbliższych sojuszników.
Pamiętam euforię polskich polityków, gdy w 2003 roku w zamian za wysłanie naszych wojsk do Iraku, Amerykanie obiecywali nam ropę i inne dobra.
My, polscy żołnierze, wypełniliśmy misję. I na tym się skończyło.
Teraz wierzę w to, że Irakijczycy nie chcą rozlewu krwi wojsk, które przyszły im z pomocą w walce z ISIS. Wierzę również, że jeżeli NATO zechce wyprowadzić wojska z Iraku, to proces ten będzie przebiegał bez zakłóceń, a wśród wychodzących znajdą się również nasi żołnierze.
Waldemar Skrzypczak, generał broni w stanie spoczynku. W latach 2006–2009 dowódca Wojsk Lądowych. W latach 2012-2013 był podsekretarzem stanu w MON. Dowodził Dywizją Wielonarodową w Iraku w operacji Iracka Wolność.