Mateusz Żuchowski , 12 czerwca 2020

Nic nie widzę. Nic nie słyszę. Ratuję ludzi

Ratownik z Warszawy (zdjęcie ilustracyjne) / fot. Jaap Arriens, Getty Images

Ratownik obładowany sprzętem obija się w ciasnej klatce schodowej. Pierwsze piętro, drugie, czwarte. Po kilka stopni byle prędzej. Wbiega do mieszkania. Na rękach znosi chorego. Zlany potem nie może złapać oddechu. Wskakuje za kierownicę karetki. Teraz wyobraź sobie, że robisz to wszystko w skafandrze i zaparowanych goglach. Nawet nie wiedziałeś, że dasz radę!

– W nowych strojach zaliczyłem już właściwie wszystkie możliwe "atrakcje" włącznie z zatrzymaniem krążenia. Ledwo oddycham. Czuję, jakbym pływał w kombinezonie. Przez gogle już właściwie nic nie widzę. Nie mam sił. W takim stanie wsiadam za kółko i włączam sygnały – opowiada Bartek.

Od razu dodaje, bo wie, o co chcę go spytać: – Na szczęście jestem względnie młody i w dobrej formie, dlatego jakoś dałem radę. Ale na 1500 karetek w Polsce zdarzają się różni ratownicy.

– Naprawdę przeprowadził reanimację w kombinezonie? Wielki szacunek! Rozmawialiśmy z kolegami, co byśmy zrobili, gdyby trafił nam się taki przypadek. Ja bym raczej pominął procedury i działał w samej masce. Najwyżej potem wylałbym na siebie wiadro płynu do dezynfekcji – mówi Marek.

Nie wiem, czy żartuje, czy mówi serio. Pewne jest jedno. W czasie epidemii koronawirus zmusił ratowników do znalezienia w sobie fantastycznych pokładów siły. Fizycznej i psychicznej.

Sprzyjające okoliczności

Ratowanie życia na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat stało się zadaniem trudnym i niewdzięcznym. Stawki wynagrodzenia nie zmieniły się od dawna, więc jeśli któryś ratownik ma "fanaberię" zostawić sobie po opłatach na życie więcej niż kilkaset złotych, musi w sobie znaleźć dość determinacji, by pracować miesięcznie nawet 400 godzin.

Akcja ratunkowa w Lublinie. Maj 2020 roku (zdjęcie ilustracyjne, ratownik z fotografii nie wypowiada się w tekście)

Akcja ratunkowa w Lublinie. Maj 2020 roku (zdjęcie ilustracyjne, ratownik z fotografii nie wypowiada się w tekście)

Autor: Jacek Szydłowski

Źródło: Getty Images

Stawki się nie zmieniły, ale zmieniła się liczba ratowników medycznych. Zespołów w karetkach jest w Polsce coraz mniej.
Dziś normą w karetkach stały się składy dwuosobowe.

Każdy z ratowników musi być ekspertem z medycyny ogólnej (lista leków, które mogą samodzielnie podawać ratownicy, została wydłużona do 47 pozycji). Co najmniej co drugi powinien być osiłkiem, który nie padnie na twarz w czasie wbiegania lub znoszenia chorego. Któryś z nich musi być jeszcze wprawnym kierowcą, który nie popełni najmniejszego błędu w czasie jazdy do szpitala.

Teraz do długiej listy talentów ratownicy muszą dopisać jeszcze jeden: umiejętność wykonania pracy w kombinezonie ograniczającym ruchy. I choć testowane było kilka modeli tego stroju, co do zasady sposób funkcjonowania w nim jest zawsze taki sam. Zmusza do odkrycia w sobie nowych talentów.

Talent 1: Znalezienie miejsca dla pacjenta, którego nikt nie chce

Jeśli dyspozytor lub kierownik karetki wywnioskuje, że istnieje realne ryzyko wystąpienia wirusa COVID-19 u wzywającego pomocy, rozpoczyna się nowa procedura.

Już przed wejściem do karetki ratownicy zakładają kombinezony. Nim ruszą do akcji, muszą sami sprawdzić, centymetr po centymetrze, czy na powierzchni nie ma żadnych dziur, czy otarć.

Od tego momentu wszystkie czynności muszą wykonywać w worku z tworzyw sztucznych, który szczelnie okrywa także dłonie i stopy. Ściągany kaptur pozostawia niewielki otwór na twarz. Niewielka pociecha – ta dziura jest zaraz zasłonięta goglami i maską.

Każda, nawet błaha sprawa urasta nagle do rangi gigantycznego problemu. Skorzystanie z toalety. Wzięcie łyka wody. Odezwanie się do pacjenta. Wbicie wenflonu. Wszystko jest trudniejsze i trwa dłużej.

Ile trzeba tak funkcjonować? Zależy, gdzie prowadzona jest akcja. Ratownicy z dużych miast zakładają skafandry nawet kilkanaście razy w ciągu miesiąca, ale przebywają w nich względnie krótko.

Ci z małych miejscowości używają ich raz na kilka tygodni. Tylko pozornie mają lżej. Gdy już taka konieczność się trafi, to najczęściej spędzają w tej saunie większą część dnia.

Marek, który pełni dyżury na Podkarpaciu, mówi, że w jego regionie udało uniknąć się rozprzestrzenienia koronawirusa na dużą skalę. Na szczęście, bo jest przekonany, że system nie byłby na to gotowy.

– W naszym przypadku kluczowym problemem jest duża odległość między oddziałami. Pacjenta ze schorzeniami psychicznymi musieliśmy na przykład wieźć do właściwej placówki ponad sto kilometrów. To wyjmuje z działania jedną z dwóch karetek z naszego szpitala na co najmniej cztery godziny. Oczywiście, jeśli oddział, do którego wieziemy pacjenta, zgodzi się go przyjąć – mówi Marek.

To problem obserwowany przez ratowników już wcześniej, a który w czasie epidemii urósł do alarmujących rozmiarów.

W naszej praktyce to szpital decyduje, czy przyjmie danego pacjenta. Może wycofać się nawet w ostatniej chwili. Teraz szpitale mają ku temu dobry powód: podwyższoną temperaturę u pacjenta.

Jest ona jedną z podstawowych oznak obecności koronawirusa. I z takiej możliwości niektóre oddziały korzystają, nawet jeśli gorączka jest tylko okolicznością towarzyszącą choćby przy urazie nogi.

Co wtedy?

– Szukamy dalej – rozkłada ręce Marek.

Z jednego szpitala karetka jedzie do drugiego. Z drugiego do trzeciego. Trzeci mówi, żeby pojechać do czwartego, a jak tamten nie przyjmie, to wtedy można wrócić do nich. A najlepiej, gdyby ratownicy pojechali do tego, który odmówił jako pierwszy. Wydaje się nierealne?

– Sam bym nie uwierzył, gdybym tego nie doświadczył. Zdarzyło się, że staliśmy trzy godziny na stacji benzynowej z pacjentką ze złamaną ręką w oczekiwaniu na miejsce, które może ją przyjąć – opowiada Marek.

Talent 2: Przeprowadzenie reanimacji w momencie, gdy samemu się jej potrzebuje

Koronawirus wprowadził skrajności. Z jednej strony jest jeszcze więcej czekania. Jednak nie tylko szpitale unikają pacjentów. Gdy w mediach zrobiło się głośno o epidemii, ludzie bali się być przewiezieni do szpitala.

Ratownicy z Lublina (zdjęcie ilustracyjne. Mężczyźni z fotografii nie występują w tekście)

Ratownicy z Lublina (zdjęcie ilustracyjne. Mężczyźni z fotografii nie występują w tekście)

Autor: Jacek Szydłowski

Źródło: Getty Images

W rejonie Marka przez kilkanaście dni nikt nie zadzwonił na pogotowie. Jego zespół przez ten czas nie ruszył się z miejsca.
Bartek, który pracuje w Warszawie, nie miał takich przestojów.

– Tempo pracy w dwuosobowych zespołach już wcześniej było szalone, a teraz jest obarczone jeszcze dodatkowym, wielkim obciążeniem – mówi.

Jak trudno oddycha się przez maseczkę w czasie wysiłku fizycznego wiedzą ci, którzy próbowali w niej biegać czy jeździć na rowerze. To między innymi dlatego osoby rekreacyjnie uprawiające sport szybko zostały uwolnione od obowiązku używania maseczek. To racjonalne. Ale racjonalność już dawno przestała być częścią rzeczywistości ratowników.

– Już bez kombinezonów zdarzały się sytuacje, że z człowieka lał się pot. Nie były to odosobnione przypadki. Codziennie zdarzają się sytuacje, w których pacjentów trzeba znosić po klatkach schodowych tak wąskich, że jedynym wyjściem jest przeniesienie ich na rękach. Niestety smutną częścią naszej pracy jest siłowanie się z pijanymi osobnikami. Zawsze zdarzali się agresywni pacjenci. To teraz wyobraź sobie, co się dzieje, gdy do pijanego chorego wchodzi dwóch osobników w strojach jak z Czarnobyla? – kontynuuje Bartek.

Największym wyzwaniem dla ratowników jest jednak przeprowadzenie akcji reanimacyjnych. Przez zaparowane gogle nic nie widzisz, przez rękawice nic nie czujesz, a musisz ratować czyjeś życie.

Talent 3: Prowadzenie karetki w stroju, przez który się nic nie widzi i nie słyszy

Kolejnym wyzwaniem dla ratowników jest jazda z chorym na sygnale. Jeśli wydawało ci się, że w ostatnim czasie karetki zaczęły jeździć wolniej, to nie jest to subiektywne wrażenie.

– Na własnym przykładzie widzę, że prędkość w czasie akcji uległa znacznemu zmniejszeniu. Naszą misją jest ratować życie, a nie wystawiać je na dodatkowe ryzyko. Szybka jazda karetką nigdy nie była łatwa, a teraz do tego dochodzą jeszcze rękawice ślizgające się po kierownicy i gałce skrzyni biegów oraz worki na nogach, które uniemożliwiają jakiekolwiek czucie pedałów – wylicza Marek.

Bartek zwraca uwagę, że jeśli przepisy będą się dalej utrzymywały, największy problem jest dopiero przed kierowcami karetek.

– Nie wiem, jak będziemy jeździć latem. Już teraz w goglach nie da się praktycznie, bo tak dramatycznie ograniczają pole widzenia. Żeby zobaczyć co się dzieje wokół nas, spojrzeć na lusterko, muszę się obracać całym ciałem. A to nie jest zawsze możliwe, bo kombinezony przychodzą w różnych rozmiarach i niektóre blokują moje ruchy – opisuje.

Sytuacja jest na tyle poważna, że kierowcy muszą prosić o pomoc drugą osobę z załogi, by była ich "dodatkowymi oczami".

Takie rozwiązanie nie zawsze jednak zdaje egzamin. Po pierwsze, ratownik na pokładzie najczęściej musi zająć się pacjentem. Poza tym skafandry okropnie szeleszczą. Porozumiewanie się w nich jest bardzo trudne. W końcu nie były tworzone z myślą o takich sytuacjach: "Stary, skręć w lewo czy w prawo. Nic nie widzę".

Talent 4: Czujność do samego końca

Po przeprowadzonej akcji ratownikom pozostaje jeszcze zdezynfekować samochód i siebie. Te czynności wykonuje się w specjalnie przygotowanych miejscach. Ratownicy mają do dyspozycji środki do dezynfekcji, którymi mają umyć siebie i wnętrze karetki. Do samochodu wsadza się jeszcze coś, co może przypominać granat dymny, który ma odkazić trudno dostępne zakamarki. Wrzuca się go do środka, zamyka wóz na jakieś 30-40 minut, a potem wietrzy.

Wypracowanie strategii nie przyszło polskiej służbie zdrowia łatwo. W marcu, po wprowadzeniu zaostrzonego rygoru, dyrektorzy szpitali często nie wiedzieli, co robić z ratownikami.

Zdarzały się przypadki, że załogi były więzione w karetkach nawet po kilkanaście godzin, nim test u przewożonego pacjenta okazał się negatywny.

Gdy zaczęto organizować dedykowane stanowiska do dezynfekcji załóg, zdarzały się zatory, w których po wykonanej akcji ratownicy musieli czekać po parę godzin na swoją kolei.

– Te momenty były najgorsze. Po wykonanej akcji adrenalina już opadała i organizm nastawiał się na odpoczynek. Tymczasem zdarzały się sytuacje, że długo nie mogliśmy zdjąć strojów. Bywało, że po kilku godzinach, gdy wreszcie było to możliwe, po prostu osuwałem się na ziemię – wspomina Bartek.

Zdjęcie kombinezonów to jednak najgroźniejszy moment. Duża część zakażeń wśród ratowników medycznych brała się właśnie z nieumiejętnego zdejmowania stroju i rękawiczek. By nie mieć kontaktu z potencjalnie zakażoną stroną, strój trzeba odpowiednio złożyć, a następnie zamknąć kolejno w trzech workach.

Marek nauczył się sprawnie zdejmować kombinezon dzięki filmikom instruktażowym. Wrzucili je na Youtube’a ratownicy z Włoch. Gdy wchodził w ten zawód parę lat temu, jak prowadzi się karetkę, także dowiedział się z Youtube’a. W Polsce dodatkowe szkolenia w tym zakresie były iluzją.

Talent 5: Walka z systemem, gdy jest się zdanym tylko na siebie

Dziś ratownicy mogą się tylko gorzko uśmiechać. Koronawirus unaocznił wszystkie problemy, o których mówili od dawna. Żaden z wymienionych w tym tekście problemów nie jest wszak nowy. Teraz urósł po prostu do jeszcze większych rozmiarów.
Wszystkich z nich można było uniknąć.

Marta, polska ratowniczka, która przeniosła się do Wielkiej Brytanii, mówi, że z jej perspektywy koronawirus nie zmienił praktycznie nic.
– W Wielkiej Brytanii kierowca nie może prowadzić, ba, w ogóle wsiadać za kierownicę w stroju ochronnym. Nie wyobrażam sobie zresztą jazdy na sygnale w jakichś goglach. Szoferka jest strefą czystą i przebywające w niej osoby nie mają żadnego kontaktu z chorym – opowiada.

Ta przewaga konstrukcyjna była przewidziana już lata temu przez twórców brytyjskich ambulansów. Tam są one pomyślane w taki sposób, że podwozie i kontener dla pacjenta tworzą dwa niezależne, samodzielne "ekosystemy". Kontakt odbywa się dzięki interkomom, których również brakuje w polskich karetkach.

Pogotowie ratunkowe transportuje osobę podejrzaną o zakażenie wirusem Covid-19 (zdjęcie ilustracyjne. Mężczyźni z fotografii nie występują w tekście)

Pogotowie ratunkowe transportuje osobę podejrzaną o zakażenie wirusem Covid-19 (zdjęcie ilustracyjne. Mężczyźni z fotografii nie występują w tekście)

Autor: Andrzej Lange

Źródło: PAP

Wreszcie polscy ratownicy nie zawsze mogą liczyć na zrozumienie innych użytkowników dróg - wręcz świadome utrudnianie pracy służbom ratunkowym powróciło do gamy specjalności polskich kierowców.

– Na początku epidemii przez portale społecznościowe przewinęły się apele, by kierowcy uważali na karetki. Gdy obowiązywał zakaz przemieszczania i ruch był mały, jeździło się rewelacyjnie. Kierowcy byli czujniejsi i bardziej zdyscyplinowani. Teraz znów poczuli luz i wszystko wróciło do normy – ocenia Bartek.

Marek uważa z kolei, że najgorsze jest dla ratowników to, co niewidoczne dla oczu.

– Możemy narzekać na te skafandry, ale największy stres pojawia się właśnie wtedy, gdy ich nie ma. Kilkukrotnie mieliśmy sytuację, w której dyspozytor uznał zakładanie kombinezonów za nieuzasadnione (w końcu zawsze potem kończy się to utylizacją wyliczonego sprzętu).

Kierownik karetki mimo wszystko zalecił jednak założenie stroju ochronnego.

– Miał rację, bo pacjent był zakażony – przyznaje Marek. - A obecna sytuacja to problem, który dotyczy nie tylko mnie, ale i moich bliskich. Oni się martwią o mnie, a ja o nich, bo przecież sam mogę zostać nosicielem. Statystycznie mam na to największe szanse, bo co dziesiąty zakażony w Polsce jest pracownikiem służby zdrowia.

– Zdarzało się, że nie mogłem wrócić do domu w oczekiwaniu na wynik potencjalnie chorego pacjenta. To było jak oczekiwanie na wyrok. Przez ten czas bliscy wspierali mnie telefonami, próbowali mnie uspokoić, mówiąc, że wszystko będzie dobrze i szybko do nich wrócę. Tak też do tej pory zawsze było, ale z kim mogę uniknąć kontaktu, to unikam. Ze względów pragmatycznych: nie chcę, żeby przeze mnie ludzie musieli być uziemieni na kwarantannie – przyznaje.

Nie przesadza. Łatwo zapomnieć, że ryzyko przez cały czas jest realne, a potencjalnie śmiertelne niebezpieczeństwo kryje się nawet w pozornie niegroźnych sytuacjach.

– Pojechaliśmy do pacjenta niezdradzającego żadnych niepokojących symptomów. Byliśmy w standardowym stroju, to znaczy w przyłbicach i kaftanach takich, jakie mają ojcowie na porodówkach. Zawieźliśmy chorego go do szpitala – relacjonuje Bartek. – Dwa dni później dostałem telefon: "Zrobiliśmy mu test na COVID. Wyszedł pozytywny". Nogi się pode mną ugięły. Przez ten czas zdążyłem się już spotkać z moimi współpracownikami, z najbliższymi…

– Zrobiłeś im też test?

– A masz na to pieniądze?

Tak jak w każdej sytuacji do tej pory, tak i obecnie ratownicy są zdani tylko na siebie. Sami muszą utrzymywać sprawność fizyczną i aktualną wiedzę medyczną. Sami muszą dbać o wsparcie psychologiczne i stan swojej karetki. Dlaczego więc teraz mieliby coś dostać?

– Ratownicy medyczni wystosowali prośbę o fundowanie raz na tydzień testów na obecność wirusa. Rząd odrzucił ten wniosek, argumentując, że to zbędny wydatek – ucina Bartek.

Dotychczas testu nie miał przeprowadzonego ani razu. Tak jak i większość ratowników, którzy co dzień wyjeżdżają do chorych w całej Polsce.

* Imiona ratowników medycznych występujących w tekście zostały zmienione