Oscar Isaac jako Poe Dameron., FaceToFace/REPORTER
Yola Czaderska-Hayek: To już naprawdę finał "Gwiezdnych wojen"? W tym sensie, że kończy się nie tylko nowa trylogia, ale cała, rozpisana na dziewięć filmów saga.
Oscar Isaac: Takie było założenie od samego początku. J.J. [Abrams – Y. Cz.-H.] i Chris Terrio, scenarzysta, chcieli pokazać widzom zakończenie, które odwoływałoby się do całego cyklu. Aby ludzie przekonali się, że wszystko, co wydarzyło się w ciągu tych trzech trylogii, stanowiło tak naprawdę jedną wielką rozgrywkę szachową pomiędzy Sithami a rycerzami Jedi.
Wszystkie kluczowe wydarzenia były jedynie ruchami pionków, które dopiero teraz prowadzą do ostatecznego mata. Odwołujemy się w filmie do początków historii Anakina, wprowadzamy ponownie Palpatine'a, ujawniamy wiele tajemnic z poprzednich części. Dzięki temu nasza opowieść o Rey, Finnie i Poem stanowi nie tylko odrębną całość, ale wpasowuje się w obręb całej sagi. Dlatego wydaje mi się, że można rzeczywiście mówić o wielkim finale "Gwiezdnych wojen".
W najnowszej odsłonie pojawia się nowa postać, w którą wciela się Keri Russell. To osoba z przeszłości Twojego bohatera. Opowiesz coś o niej?
Zanim zabraliśmy się do pracy nad filmem, J.J. powiedział mi, że chce trochę zmienić wizerunek Poe Damerona. Poznaliśmy go jako bohaterskiego pilota, który pomaga nowym Rebeliantom i jest kimś w rodzaju rycerza bez skazy. J.J. zdradził mi, że chce trochę przybrudzić ten obraz i pokazać, że Poe ma za sobą niezbyt chwalebną przeszłość. Dlatego właśnie, ku ogromnemu zaskoczeniu Finna i Rey, pojawia się Zorii, jego dawna towarzyszka. Widać, że nie rozstali się w przyjaźni, wciąż są między nimi jakieś nierozwiązane sprawy.
Zorii raczej nie jest szczęśliwa z tego spotkania. Można wyczuć, że tych dwoje wiele razem przeszło. Ale mimo napięcia w ich relacji na powrót pojawia się dynamika – szybkie dialogi, docinki, zrozumienie w pół słowa. W życiu też tak bywa, że gdy spotkamy dawnego przyjaciela, którego nie widzieliśmy dwadzieścia lat, to natychmiast zaczynamy rozmawiać jak dawniej, zupełnie jakbyśmy rozstali się pięć minut wcześniej. Bardzo podobał mi się ten pomysł, no i polubiłem też układ między Poem i Zorii.
Kręciliście w prawdziwych dekoracjach czy znowu na zielonym ekranie?
Opowiem Ci historię z planu. Pojechaliśmy na zdjęcia do Jordanii, na pustynię Wadi Rum. Kręciliśmy sceny na speederach – to takie pojazdy, które wyglądają jak małe statki piratów, ale śmigają nad ziemią z ogromną szybkością. Wszędzie słońce, piasek, olbrzymie wiatraki do robienia wiatru… i w tym wszystkim wielkie zielone ekrany. Możesz to sobie wyobrazić? Zielone ekrany na środku pustyni.
Po nakręceniu paru ujęć nie wytrzymałem i zapytałem J.J. Abramsa: "Po co nam to? Czemu jesteśmy tutaj, a nie w studiu, skoro i tak musimy grać na sztucznym tle?". On na to: "Chodzi ci o to, że nie widać pustyni, bo wszystko zasłaniają zielone ekrany, tak?". Potwierdziłem. J.J. odpowiedział: "Widzisz, jak słońce oświetla piasek? Widzisz, jak światło odbija się od tamtej skały? My to też filmujemy. Takich rzeczy nigdy nie udałoby się stworzyć od zera, w komputerze. To potrafi tylko natura. Skała jest chropowata, odbija światło w sposób rozproszony, niedoskonały. Gdybyś chciał namalować podobny obraz w programie graficznym, to wszystkim krawędziom, kształtom odruchowo nadałbyś ostrość i idealne oświetlenie. Wszystko wyglądałoby czysto, perfekcyjnie i sztucznie. Dlatego właśnie zależy mi, by nagrać autentyczny plener i potem was tam wmontować. Wystarczy odrobina kreatywności".
Pomyślałem chwilę nad tym i doszedłem do wniosku, że właściwie dlaczego nie? Skoro producentów stać na to, by wysłać nas na pustynię Wadi Rum i kazać nam grać na zielonym ekranie... Długo nie mogłem zapomnieć o tym doświadczeniu.
Jak wyglądał Twój ostatni dzień na planie?
Bardzo przeżywałem ten moment. Stanowił zwieńczenie ostatnich pięciu lat mojego życia. Miałem poczucie, że zamykam bardzo ważny rozdział. Na planie J.J. zebrał ekipę i powiedział: "Oscar Isaac jest dzisiaj z nami ostatni dzień". Wszyscy zaczęli bić brawo i poprosili, żebym powiedział parę słów. Zacząłem coś mówić, jaka to była wspaniała jazda, głos mi się łamał ze wzruszenia, po czym J.J. przerwał mi, dodając: "Dziś także Anthony Daniels jest z nami ostatni dzień" (śmiech). Tak oto C-3PO zepchnął mnie ze sceny.
Dla mnie to było tylko pięć lat, a dla niego czterdzieści, więc to jest dopiero coś. Ale nawet ze swojej skromnej perspektywy mogę powiedzieć, że te pięć lat było naprawdę niesamowite. Pełne zagadek i niepewności. Co jakiś czas, gdy trzeba było brać się za kolejny film, wiedziałem, że trzeba znów się pakować i wyjeżdżać razem z rodziną w nieznane. Nie było mowy o normalnym życiu, mieszkaliśmy praktycznie na walizkach, ciągle byliśmy w drodze. Dużo było stresu, jeszcze więcej łamania głowy, jak cały ten plan ogarnąć. Teraz, kiedy to już się skończyło, chcę na jakiś czas zrobić sobie wolne. Chcę nareszcie posiedzieć trochę w domu i nacieszyć się tym, co mam, zanim rozpocznę nowy rozdział.
Masz już jakieś konkretne projekty?
Nie wiem jeszcze, na co się zdecyduję. Dzięki "Gwiezdnym wojnom" otworzyło się przede mną wiele drzwi. Być może mój kolejny projekt będzie zupełnie inny, choć z drugiej strony aż tak bardzo mi na tym nie zależy. Trudno mi cokolwiek powiedzieć, ponieważ przyjmując rolę, nie kieruję się jakimś specjalnym kluczem. Nie szukam niczego konkretnego. Po prostu, jeśli jakaś rola mi się podoba, to ją przyjmuję. To trochę jak z miłością od pierwszego wejrzenia: ktoś ci wpadnie w oko i już wiesz, że to jest właśnie ta osoba. Nie wykluczam więc, że być może wybiorę coś na takiej właśnie zasadzie: spodoba mi się i już.
Myślisz o filmie czy raczej o telewizji?
Nie da się ukryć, że możliwości jest coraz więcej, szczególnie dzięki serialom emitowanym w Internecie, co bardzo mnie cieszy. Z drugiej strony jednak wciąż pojawia się całe mnóstwo ról opartych na rasowych i kulturowych stereotypach. Osoby pochodzenia latynoskiego portretowane są albo jako gangsterzy, albo jako tania siła robocza do sprzątania domu i podlewania ogrodu.
To bolesne, szczególnie w kontekście publicznych debat, jakie toczą się w naszym kraju na temat imigrantów. Między innymi dlatego z wielką przyjemnością zagrałem w "Gwiezdnych wojnach" postać zupełnie innego kalibru: pilota sił specjalnych. Niech wszyscy zobaczą, że Latynosi też mogą latać w kosmosie! (śmiech)
Dla ciebie rola w "Gwiezdnych wojnach" już się skończyła, ale domyślam się, że to nie koniec filmowego cyklu.
Oczywiście! "Gwiezdne wojny" nie znikną. Nikt nie będzie chciał zarzynać kury, która znosi złote jaja. Każdy chce, by znosiła je jak najdłużej (śmiech). Sądzę jednak, że saga o Skywalkerach dobiegła już końca. Teraz otwierają się nowe możliwości, nowe miejsca do pokazania. Będzie okazja, by "Gwiezdne wojny" spełniły zadanie, z myślą o którym powstały: to znaczy po raz kolejny rozbudziły ludzką wyobraźnię.
Przypomnij sobie, jak było na początku! Już sam fakt, że w pierwszych filmach George Lucas rozpoczynał historię od środka, okazał się genialnym zabiegiem. Widzowie wrzuceni w samo centrum akcji mieli poczucie, że jest to część jakiejś większej opowieści. Chcieli wiedzieć, co wydarzyło się wcześniej. I uruchamiali wyobraźnię. Dzięki temu wystarczy, że w filmie jakaś postać pojawia się dosłownie na chwilę, by powstawały o niej osobne historie – książki czy komiksy albo nawet opowiadania fanów. Tak ten fenomen działa. Dlatego jestem przekonany, że kolejne "Gwiezdne wojny" powstaną. I że zaskoczą nas jeszcze nieraz!
O ile wiem, niedługo zobaczymy cię w nowej adaptacji "Diuny". Czyli jeszcze nie całkiem wróciłeś na Ziemię z kosmosu.
To była moja pierwsza myśl, kiedy zaproponowano mi rolę: "O nie, znowu kosmos!". (śmiech)
Czemu więc zgodziłeś się zagrać?
Przede wszystkim dlatego, że uwielbiam książkę. "Diuna" Franka Herberta to jedna z moich ulubionych powieści. Widziałem projekty filmu Jodorowsky’ego [ekranizacja ostatecznie nie doszła do skutku – Y. Cz.-H.], widziałem też wersję Lyncha. Mam też bliskiego przyjaciela, który jest astrofizykiem. Dla niego "Diuna" to coś w rodzaju Biblii, potrafi o niej mówić przez cały czas. Nawiasem mówiąc, kiedy przypomniałem sobie niedawno książkę, odkryłem, jak wiele pomysłów, które wydaje nam się, że znamy z "Gwiezdnych wojen", pojawiło się wcześniej u Herberta. Zafascynowało mnie to. A poza tym, kiedy dowiedziałem się, że nową "Diunę" ma kręcić Denis Villeneuve, wiedziałem, że warto w tym projekcie wziąć udział. To przecież znakomity reżyser.
Kiedy znalazłeś na to czas? Wspominałeś przecież, że harmonogram miałeś napięty.
To prawda, praca przy "Gwiezdnych wojnach" pozostawiała bardzo niewiele czasu, który mogłem poświęcić na inne produkcje. Ta rola miała absolutne pierwszeństwo, więc nieraz z żalem trzeba było zrezygnować z ciekawych propozycji, bo w żaden sposób nie dało się pogodzić terminów. Nie mogłem angażować się w jakieś czasochłonne projekty, bo miałem już wyznaczone konkretne dni zdjęciowe. Nie było to dla mnie łatwe zadanie, bo w mojej pracy cenię sobie możliwość wyboru, swobodnego podejmowania decyzji. Jak już mówiłem – jeśli scenariusz mi się spodoba, to chcę w to wejść.
Zdarzało mi się grać w bardzo dziwnych filmach, ale przyjmowałem te role ze świadomością tego, co robię. Lubię świeże, zaskakujące rzeczy, których twórcy mają coś oryginalnego do powiedzenia. Ciągnie mnie w tę stronę. Niestety, harmonogram "Gwiezdnych wojen" w znacznym stopniu tę swobodę ograniczał. Dlatego, choć cieszę się, że spotkał mnie niebywały zaszczyt pracy z J.J. Abramsem i Rianem Johnsonem i zawsze będę wdzięczny za daną mi szansę, to teraz myślę przede wszystkim o tym, co przede mną.
Mój gust filmowy się nie zmienił, nadal zamierzam się nim kierować. Z tym, że dopiero za jakiś czas. Jak wspominałem, teraz pora na odpoczynek. Mam znajomego, który kiedyś mi to ładnie wytłumaczył: "Nie można przez cały rok pracować w polu. Prędzej czy później przychodzi jesień, kiedy trzeba odłożyć narzędzia, a potem zima, kiedy możesz cieszyć się owocami ciężkiej pracy". Dla mnie w tym momencie właśnie nadchodzi zima. A kiedyś przyjdzie wiosna, a wraz z nią nowe życie.