PAP
Ośmiu historii o mojej ojczyźnie wysłuchali: Paweł Kapusta, Magdalena Raducha, Dorota Mielcarek, Ewa Rycerz, Katarzyna Domagała, Witold Ziomek.
Zastanawialiśmy się, co jest dla Polaków najważniejsze w dniu Święta Niepodległości w 2020 roku.
Polskę odzyskaliśmy ponad 100 lat temu. Czy wraz z niepodległością zdajemy egzamin z odpowiedzialności?
Ostatnie miesiące to dla nas test. Przede wszystkim z tego, jak poradziliśmy sobie z ochroną chorych, słabszych, cierpiących.
Wiele działań, również w ostatnich dekadach, posunęło nas do przodu, ale teraz pandemia powiedziała: "sprawdzam".
Anna, pielęgniarka
Gruz bym wolała wyrzucać, niż wciąż jako pielęgniarka robić – tak mi czasem w głowie dudni. Wiem, to pewnie przesada, ale fizycznie zmęczyłabym się podobnie, a psychicznie miałabym spokój. No i mniejsze szanse spotkania z prokuratorem.
Nie czuję się w tym kraju szanowana. Bo niby dlaczego miałabym się czuć? Nas – pielęgniarki, medyków – władza traktuje jak pionki na szachownicy. Pracuję na covidowym OIOM-ie. Ostatnio co chwila się dowiaduję, że ktoś, z kim miałam dyżur, jest chory. Na kwarantannę jednak pójść nie mogę, dopóki nie otrzymam dodatniego wyniku. Bo jestem medykiem. Nikt tu nas nie traktuje jak ludzi.
A my przecież też mamy rodziców, dziadków – starsze osoby, do których musimy wracać. Nieraz w oczach moich znajomych widziałam łzy, bo nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić. Dokąd pójść, by nie narażać bliskich. Czy ktoś nam pomógł? Coś zaproponował? Brak przepisów, wytycznych, logicznych procedur – to jest naprawdę wykańczające.
No i ludzie. Wyobraź sobie: wracam do domu, w nogach cholernie trudny dyżur. Ledwo idę, siniaki od kolan do kostek, bo reanimując człowieka, obijałam się o łóżko. Idę jednak z satysfakcją, bo przecież udało się komuś życie uratować.
Włączam internet i czytam: że jestem leniem, mordercą. Że wszyscy powinniśmy w pierdlu siedzieć za to, co dzieje się wokół. No i że na pandemii na pewno zbijam majątek. Człowieku! Mnie nie stać nawet na to, by sobie psychoterapię opłacić, bo głowa mi zaczyna siadać. Jedyne, czego się na tym dorabiamy, to depresji i chorych kręgosłupów.
Władza, politycy wysyłają sprzeczne komunikaty, nieprawdziwe informacje. Sieją wśród ludzi zamęt, wprowadzają niejasne przepisy, a za wszystko obrywamy my - medycy. Społeczeństwo złą energię wyładowuje na nas. A przecież my nie mamy na nic wpływu.
Zderzania z systemem dopiero się uczę. Mniej więcej wiedziałam, z czym się to je. Zdawałam sobie sprawę z dekad zaniedbań państwa. Że zawód szalenie trudny, że pielęgniarek za mało i nikt z tym nic nie robił. Że pieniądze śmieszne i szacunek niemal zerowy.
Ale myślałam, że może nie będzie tak źle. Dziś, po dwóch latach pracy, wierzę starszym koleżankom. W tym zawodzie dobrze nie będzie.
Coraz częściej myślę o tym, by się przebranżowić. Albo po prostu wyjechać.
Miał być piękny zawód. Został tylko zawód.
Fabian, osoba z niepełnosprawnością
Rodzice zrzekli się do mnie praw, gdy miałem cztery miesiące. Odpuścili. Oddali mnie, bo nie byli w stanie zapewnić mi opieki. Czuli się opuszczeni przez państwo, wyrzuceni poza nawias.
Po ponad 20 latach tak samo czuję się ja. Mózgowe porażenie dziecięce czterokończynowe jest ze mną od urodzenia, ale o pomoc, którą wszyscy wycierają sobie gęby, zawsze muszę ostro walczyć. Wsparcie wydzierać urzędnikom z gardeł.
Zawsze i wszędzie muszę tłumaczyć, że jestem osobą z niepełnosprawnością. To zadziwiające, że od 21 lat w tej kwestii zmieniło się tak niewiele.
Stawiając się z teczkami dokumentów przed komisją, siedząc na inwalidzkim wózku, za każdym razem na nowo muszę przekonywać garstkę ludzi, że nadal jestem niepełnosprawny. I że nic się nie zmieniło, że potrzebuję kolejnego turnusu rehabilitacyjnego, specjalistycznego sprzętu.
Dobrze, jak wózek nie odmawia posłuszeństwa i jestem w stanie na taką rozmowę dotrzeć. Nowy przysługuje raz na pięć lat. Jeśli z niego wyrastam lub ulega uszkodzeniu, muszę się gęsto tłumaczyć i zbierać na to dowody, dodatkowe zaświadczenia.
Mój wózek to moje nogi. Nie stoi w gablocie, nie patrzę na niego jak na obrazek. Używam go. Nie zliczę, ile razy musiałem prosić o pieniądze w internetowych zbiórkach, by móc kupić "nowy". A może powinienem powiedzieć: działający? Dzięki niedużym kwotom wpłacanym przez życzliwych darczyńców, mogłem uzbierać na to, czego ojczyzna dać mi nie mogła.
Nie choruję często, ale gdy już mnie coś łapie, czas oczekiwania do lekarza to miesiące, nawet w uprzywilejowanej kolejce dla ludzi ze znacznym stopniem niepełnosprawności. Zresztą, ochrona zdrowia to nie tylko lekarz w przychodni. To też szpitale, w których spędziłem szmat czasu. Wciąż nie wszystkie przystosowane są dla osób z niepełnosprawnością. Od wejścia, przez sale, kończąc na toaletach.
Żyję z socjalnej renty. Powiesz, że należę do grona szczęśliwców, bo przyznano mi ją dożywotnio, a to przecież rzadkość, zależy od urzędnika, na którego się trafi. Gdy jednak potrzebuję dodatkowych świadczeń, zawsze spowiadam się z całego życia.
Zarabiać więcej niż 3000 złotych brutto nie mogę, bo mi tę rentę odbiorą. Zresztą, znalezienie pracy i tak graniczy z cudem. Dlaczego w naszym kraju pracujący niepełnosprawny to wciąż taki ewenement? Czy to nie powinna być norma? Dlaczego doradztwo zawodowe trwa wiele miesięcy, by na koniec usłyszeć: "Nie mamy dla pana pracy. Niech pan lepiej siedzi w domu i kasuje 1000 złotych renty oraz 500 dodatku"?
Wiele razy się nad tym zastanawiałem, odpowiedzi nie znalazłem.
Dla Polski, od lat, niezależnie od tego, kto jest u władzy, jestem marginesem. Nigdy nie czułem się inaczej. Czuję, że Polsce przeszkadzam. Że dla mojej ojczyzny byłoby lepiej, gdybym nie istniał i nic nie kosztował.
Anna, emerytka
Przyniosłam Monikę ze szpitala. Położyłam zawiniątko na łóżku, patrzyłam na nie dłuższą chwilę. W końcu powiedziałam:
- Proszę, jak dorośniesz, wyjedź z tego kraju i już do niego nie wracaj.
Wyjechała. W Nowym Jorku mieszka od 30 lat. A ja, gdyby nie ona, nie chodziłabym do lekarzy wcale. Emeryt musi się leczyć na NFZ, bo go inaczej nie stać.
Tylko jak ja mam się pilnie, "na cito", dostać do specjalisty, skoro terminy wizyt mi na dwa lata do przodu ustawiają? Tam, gdzie naprawdę potrzebuję i nie mogę już czekać, chodzę prywatnie. Dzięki temu, że córka dolarami mi za to płaci.
Co gdyby nie ona? Mam chorą tarczycę i Hashimoto. Na ostatnią wizytę u endokrynologa, taką „na cito”, czekałam półtora roku. Wypadała już w czasie pandemii. Doktor nie chciała mnie przyjąć, bo "trzeba telefonicznie", ale ostatecznie się nade mną zlitowała.
Zmieniła mi dawkę hormonów i mówi: - Zobaczymy, jak będzie działać. Proszę się zapisać na kontrolę.
Idę, pytam. Najbliższy termin: za dwa lata. No a receptę dostałam na 50 tabletek, czyli na niecałe dwa miesiące. I co ja mam dalej zrobić, kiedy leki mi się skończą?
Operowali mi żyły. Kazali co jakiś czas kontrolować. Nogi bolą, pojechałam więc do szpitala, by się zarejestrować. Nie przyjęli, bo rejestracja telefoniczna. Wróciłam i z domu w cztery osoby próbowaliśmy się dodzwonić. Nie udało się. Odpuściłam.
Tak jest z każdym specjalistą. Tak jest od wielu lat. Pamiętam czasy - lata 90. - gdy z ulicy wchodziłeś do przychodni i zaraz była wizyta u lekarza rodzinnego. A jak trzeba było, to i u specjalisty. Od wtedy ochrona zdrowia się sypie. Upada. Dziś na wizytę czekasz latami. Czasem o niej pamiętam, czasem nie. Nie mam w domu takiego kalendarza, żeby termin zapisywać na kilka lat do przodu.
1200 złotych, tyle dostaję emerytury. Muszę opłacić czynsz, coś na talerz położyć i leki kupić. Biorę te na tarczycę, a resztę przepisałam sobie sama, trochę bawiąc się w lekarza.
Nie wiem, czy przyjmuję to, co powinnam. Leki nie są tanie, a zalecają mi też zdrowe odżywianie. Ryby mam jeść, droższy chleb. Tylko skąd na to brać? Po co się leczyć, skoro nie można wykonywać zaleceń doktora?
Teraz, w pandemii, nie chodzę do żadnego lekarza. Albo przeczekam, albo umrę.
Monika, ratowniczka medyczna
Gdy odwiedzam rodziców, mama mówi: „Nie wiem, jak można tak pracować”. Tata milczy. Nie wiem, może nie chce wprowadzać nerwowej atmosfery? A może po prostu sam nie chce się denerwować. Dziadkowie troskliwie zagadują.
- Pewnie jest ci ciężko.
- Jest. Już przed pandemią było.
Mam wrażenie, że społeczeństwu sprawy spowszedniały. Bo ile można słuchać narzekań medyków na swój los? Na przez lata zaniedbywany przez polityków wszystkich opcji system ochrony zdrowia?
Na niedofinansowanie, fatalne warunki pracy, ludzkie dramaty. Widzę to po znajomych. Nie chcą o tym słuchać, czytać. Zmieniają temat, a ja nawet nie zaczynam. Tylko że my, ratownicy medyczni, siedzimy w tym już nie po pas, a po uszy.
Państwo to hiena. Ojczyzna żeruje na fakcie, że pracownik medyczny musi związać koniec z końcem, a żeby to zrobić, pracuje na kilku etatach. Państwo żeruje też na ludzkim nieszczęściu. Bez znaczenia, czy chodzi o dziecko czy staruszka. Kobietę czy mężczyznę. W tym kraju od zawsze oszczędza się na wszystkich i wszystkim. Powie to każdy, kto miał choć przez chwilę do czynienia z systemem. Bezradność, z którą się mierzymy, jest momentami obezwładniająca.
Trudno tego państwa nie oskarżyć o to, że codziennie i od lat świadomie naraża na utratę zdrowia lub życia miliony Polaków. Państwowe Ratownictwo Medyczne to dziś systemowy śmietnik. Wpycha się tu wszystko. To, z czym nie radzi sobie policja, z czym sobie na dała rady opieka społeczna, POZ.
Dziś widać w telewizji zapchane SOR-y, karetki stojące na podjazdach. Dramat, myślisz, co ta pandemia zrobiła ze szpitalami. Naprawdę uważasz, że przed wirusem tego nie było? W wielu miejscach działo się to wiele wcześniej. I wszyscy o tym doskonale wiedzieli. Że pacjenci, w totalnym chaosie, w ekstremalnych warunkach, czasem nawet bez wolnego miejsca stojącego, przez długie godziny nie mogą się doczekać na SOR pomocy.
Jeśli system był kulawy przed koronawirusem, to jak ma skutecznie działać w środku pandemii? Brak dostępu do lekarza rodzinnego, pijany, naćpany, agresywny, bezdomny. Recepta? Zadzwoń po karetkę, zawiozą na SOR. To systemowy constans.
Trudno tego kraju nie oskarżać o nieprzyzwoitość. Żyjemy w miejscu, w którym państwo ma porównywalną liczbę rządowych limuzyn i karetek. Do tego zapuszczone szpitale, odpadające tynki, ambulanse z niedorzecznymi przebiegami – to nasza codzienność. Izolatki robimy dziś wszędzie, gdzie tylko się da. W gipsiarkach, dekontaminacjach, pomieszczeniach socjalnych. Jak zwykle wszystko trzyma się na plastrze, bandażu i inwencji twórczej personelu.
Jestem osobą dynamiczną, wciąż muszę coś robić. Ratownictwo łączyło moje cechy z zainteresowaniami. Lubię, gdy uda się zrobić coś konkretnego. Uratować komuś życie, wyciągnąć z totalnej opresji. Lubię, jak ludzie po spędzeniu kilku albo czasem kilkunastu godzin z nami, są w stanie się uśmiechnąć, podziękować. Ale to zdarza się niezwykle rzadko.
Mateusz, zbiera dziewięć milionów złotych na terapię córki
Na dziecko czekaliśmy bardzo długo. Diagnozę usłyszeliśmy we wrześniu 2020 roku: rdzeniowy zanik mięśni.
Świat się nam zawalił. Od tego momentu zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Nikt nie udzielił nam żadnych informacji. Do wiedzy musieliśmy dochodzić sami. Specjaliści w tym zakresie mieli mniejszą wiedzę niż rodzice z internetowego forum. Jak to w ogóle możliwe?!
Prosiliśmy o refundację leku, ale na dwa dni przed podaniem pierwszej, najważniejszej dawki, na oddziale zdiagnozowano COVID-19 i został on zamknięty. Podanie leku odwołano.
Prosiliśmy, walczyliśmy – sami. Nikt nie postawił się na naszym miejscu, nikt nie chciał zrozumieć. Po prostu bezdusznie sprawę odwołano. Na szczęście w końcu się udało.
Walka z SMA to nieustanne ćwiczenia. A państwo oferuje turnusy dwa razy w roku. W takim tempie Laura cofnęłaby się w rozwoju. Zbieramy pieniądze na najdroższą terapię genową na świecie. Dziewięć milionów złotych – taki jest koszt.
Czujemy się opuszczeni. Mamy żal do państwa, do systemu, że nie funkcjonują u nas ośrodki leczenia chorób nerwowo-mięśniowych, gdzie mielibyśmy dostęp do specjalistów. Badania przesiewowe w kierunku wykrycia SMA są drogie i, co najważniejsze, nie mówi się o nich powszechnie. Później najbardziej cierpią dzieci.
Uwierzcie, nic nie boli bardziej niż bezsilność.
Zenon, ojciec zmarłej Milo
6 maja 2019 roku świat się zatrzymał. Moje dziecko odebrało sobie życie. Skoczyło do Wisły z Mostu Łazienkowskiego. Pożegnało się na Facebooku. Napisało "przepraszam" i skoczyło. Moje dziecko przeprosiło, oprawcy nie przeprosili nigdy.
Moje dziecko nazywało się Milo i nie było gotowe, by określać siebie jako kobietę lub mężczyznę. I miało do tego pełne prawo.
Jednak ludzie, z którymi musiało się zmierzyć podczas procesu tranzycji płciowej, oczekiwali od niego ciągłego udowadniania, dlaczego nie czuje się dobrze ze swoim ciałem biologicznym. To musiało być psychicznie wykańczające.
Milo czuło się opuszczone i skrzywdzone przez system, gdy jednocześnie było zagubione wewnątrz siebie i potrzebowało specjalistycznego wsparcia. W dniu śmierci było u psychologa.
Mam żal. Ogromny żal do ludzi odpowiedzialnych za system edukacji i ochrony zdrowia. Że nie wykształcili specjalistów, którzy pomagaliby osobom niebinarnym w odnalezieniu prawdziwego „ja”. Że nie edukują społeczeństwa w temacie osób LGBT+.
Jest przecież tyle dzieciaków, które nie wiedzą, kim są… Przeżywają swoje dramaty w szkołach, w gabinetach terapeutycznych.
Gdzie są specjaliści, którzy faktycznie to rozumieją i potrafią odkryć tym dzieciakom siebie? Mojemu dziecku nie pomógł nikt. Nie potrafił tego zrobić.
Milo czuło się przez nich ograniczane. Większość wcale nie chroniła mniejszości. Tymczasem państwo wyrzuca osoby LGBT+ na margines. Tak jakby nic nie znaczyły. Potęguje dramaty.
Opowiadam historię mojego dziecka, bo jeśli państwo w tym temacie padło na kolana, to być może moje słowa w choć niewielkim stopniu przyczynią się zapobieganiu takim tragediom.
Michał, lekarz rezydent
Często o tym myślę. Zastanawiam się, patrzę od środka i szukam przyczyn.
Dziś, w Dzień Niepodległości, mam wam politycy coś do powiedzenia: pacjentów i medyków krzywdzicie z premedytacją! System ochrony zdrowia celowo spychacie na margines. I co w tym najstraszniejsze, dzieje się tak od wielu lat. Pandemia to tylko uwidoczniła.
Winę za ogromne kolejki i nieudzielenie pomocy na czas zrzucacie na nas. Zawsze winny jest "pazerny konował" albo "pielęgniarka, co tylko siedzi i kawkę pije". Obywatelom mówicie, że należy im się wszystko i natychmiast. Tylko dlaczego nie dajecie na to pieniędzy? Czuję przez to wyjątkową bezradność. I irytację.
Nikt nas nie słucha. Do rządu apelujemy od lat. Że system ochrony zdrowia jest mocno niedofinansowany, fatalnie zorganizowany. Że cierpi na tym zdrowie Polaków.
Ale wy – politycy – traktujecie nas jak głupiutkie dzieci, które nie mają prawa głosu. Gdy kilka lat temu protestowaliśmy, krzyczeliście do nas: "Niech jadą", "Niech pracują dla idei". A dziś: "Wszystkie ręce na pokład".
Ciężar zapewnienia minimalnego bezpieczeństwa zdrowotnego Polaków dźwigamy na barkach od lat. Wypaleni zawodowo, z depresją, odczłowieczeni - nie możemy wykonywać naszego zawodu z należytą starannością. Czy wiecie, jaką to budzi frustrację?
Codziennie patrzymy, jak nasi pacjenci umierają, gdy wy zajmujecie się sobą: wojnami światopoglądowymi i słupkami w sondażach. Nie powiem, niezwykła to śmiałość, by nawoływać do nas: "Pracujcie jeszcze ciężej i więcej!".
A ja jestem zdesperowany. Zdesperowany. Stoję na skraju psychicznej wytrzymałości. Tak samo, jak tysiące moich kolegów i koleżanek. Nie wiem, jak długo jeszcze tak pociągnę.
Zacznijcie w końcu robić to, co robić powinniście: zamiast myśleć o sobie, pomyślcie w końcu o obywatelach.
Andrzej, emerytowany Wojewódzki Inspektor Sanitarny
Przez wiele lat nie wyciągano wniosków. Żadnych. To mam władzom – wszystkim władzom – za złe. Działo się przecież wiele, były sygnały. Epidemia SARS, grypa AH1N1, ebola.
Pamiętam te chwile, jakby działy się wczoraj. Słyszałem wtedy apele: sanepid potrzebuje zmian! Wsparcia ze strony rządowej! Naprawy! Pieniędzy, których ciągle było mało. Ludzi, których od zawsze brakowało.
Realnego schematu reagowania w kryzysowych sytuacjach, którego nie było tu nigdy. Ale wiadomo, jak to jest: wiele szumu, zero działań. Nic takiego się nie wydarzyło.
No i przyszła wiosna. Patrzyłem na to przez pryzmat wojewódzkiej stacji. Środowiska, które znam doskonale. Nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe, że większość problemów związanych z szerzącą się epidemią przerzucono na inspekcję sanitarną. Problemów, które są poza kompetencjami tej instytucji.
"Jeśli masz kaszel, gorączkę – w pierwszej kolejności skontaktuj się z sanepidem!" – wszyscy pamiętamy te plakaty, zalecenia.
Sprawiono, że medycznych konsultacji miały udzielać osoby, które całe życie zajmowały się na przykład kontrolą bezpieczeństwa żywności czy nadzorem nad placówkami edukacyjnymi. Człowiek, który ma objawy choroby, szuka pomocy lekarza, a nie urzędnika.
A tymczasem lekarzy pierwszego kontaktu w ogóle w tym systemie, przynajmniej na początku, nie było.
Do pandemii w tej skali nie da się przygotować w pełni. To jasne. Utrzymanie takiej armii ludzi, jaka jest teraz potrzebna, w normalnych warunkach jest zbędna. Jak się jednak dobitnie okazało, potrzebne są sposoby ich szybkiej mobilizacji. Plany działania, których władze nigdy nie opracowały.
W przeszłości mechanizm zawsze był taki sam: zagrożenie mijało, to i temat sanepidu się kończył. Gdy więc w Polskę uderzył koronawirus, inspekcja sanitarna nie miała nawet systemu informatycznego, który wspierałby jej działania. Zresztą, o czym tu gadać.
Niektórym placówkom brakowało nawet komputerów.
Krótkowzroczność – tego usprawiedliwić się nie da.