Getty Images
Według badania sondażowego, przeprowadzonego na zlecenie Vouchercloud na niemal 2 tysiącach brytyjskich pracowników biurowych, białe kołnierzyki efektywnie dziennie pracują przez 2 godziny 53 minuty.
Mitrężenie czasu w pracy wśród brytyjskiej klasy średniej nie jest zatem czymś nadzwyczajnym – jest normą.
Ale przecież przynajmniej część z państwa czyta ten tekst w pracy, więc okazuje się, że nie jest to specyfika tylko brytyjska. Można zaryzykować stwierdzenie, że niepracowanie w pracy jest czymś tak powszednim, jak sama praca. A być może nawet powszedniejszym. Ale tylko dla niektórych z nas, o czym niżej.
Sztuka ubijania korporacyjnej piany
W sierpniu 2019 roku w japońskim oddziale Microsoftu 2 300 pracowników otrzymało wolne piątki. W tym czasie ich pensje pozostały niezmienione.
Jakie były efekty skrócenia czasu pracy o jedną piątą?
Wyniki sprzedaży rok do roku wzrosły o 40 procent, wzrosła produktywność pracowników, zużycie energii elektrycznej spadło o 23 proc., liczba wydrukowanych dokumentów spadła o 60 proc., pracownicy brali o 25 proc. mniej zwolnień.
Jak to wszystko możliwe? Interesującej odpowiedzi udzielił w swojej książce "Praca bez sensu. Teoria" David Greaber. Zmarły na początku września amerykański antropolog, jeden z inicjatorów ruchu Occupy Wall Street stwierdził, że spora część pracy dzisiejszych białych kołnierzyków to w rzeczywistości nie praca, tylko jej markowanie.
Dlaczego więc Microsoft po wydłużeniu weekendu o jeden dzień nie odnotował spadku wyników?
Ponieważ najprawdopodobniej duża część zadań wykonywanych przez pracowników dosłownie nie miała żadnego sensu.
Odbywali oni idiotyczne, nikomu niepotrzebne spotkania, wysyłali maile, których wcale nie trzeba było wysyłać, wprawiali w ruch rzekę zbędnych papierów, marnując przy tym nie tylko energię elektryczną, ale również własną.
Brzmi znajomo? A no właśnie. No dobrze, ale dlaczego wyniki firmy wzrosły?
Być może pracownicy, którzy nie musieli marnotrawić czasu na walkę z kieratem bezsensownych zajęć, mieli więcej czasu i energii na zadania naprawdę istotne? Być może dzisiejszy zbyt długi czas pracy tak naprawdę przeszkadza w pracy?
Greaber stwierdzał coś zaskakującego. Otóż bezsensowna biurokracja jest immanentną częścią nie tylko znienawidzonych przez wolnorynkowców państwowych ciepłych posadek.
To również stały element firm działających na wolnym rynku, który rzekomo powinien dążyć do ekonomicznie racjonalnego alokowania zasobów.
Według uproszonej teorii wolnorynkowej praca bez sensu nie ma racji bytu w kapitalizmie. Jeżeli taka by się gdzieś pojawiła, to system by ją szybko wyłapał i wyrugował.
A jeżeli rzeczywiście istnieje, to zapewne jest tylko pozornie pracą bezsensowną. Dlaczego? Bo przecież racjonalnie działający system wyłapałby ją i wyrugował… Coś tu nie gra, prawda?
David, wyszoruj to jeszcze raz
David Greaber opisywał w książce pewną lekcję, którą odebrał w swojej pierwszej pracy.
Jako nastolatek zatrudnił się na wakacje jako pomywacz w nadmorskiej włoskiej restauracji. Kiedy przez lokal przewinęła się fala klientów, młody Greaber razem z kolegami, z którymi pracował, postanowili udowodnić przełożonemu i samym sobie, że są najlepszymi pomywaczami na świecie.
Szybko pozostawili po sobie lśniąco czystą restaurację i stertę błyszczących naczyń. Dumni z wykonanego zadania zapalili papierosa. Wtedy pojawił się szef i zamiast pochwalić chłopaków, zaczął ich rugać. Że przecież powinni pracować, o oni się obijają.
Kazał im szorować podłogę, a gdy ci stwierdzili, że przecież już ją wymyli, to kazał im wymyć ją raz jeszcze.
Podobną lekcję, jak Greaber, odebrało zapewne wielu z nas. To lekcja moralnie degenerująca. Oto bowiem, przynajmniej dla części pracodawców i zwierzchników (według mojej intuicji: dla przytłaczającej większości) nie liczy się wykonanie zadania, tylko to, aby zadanie było wykonywane.
Ten pozornie niewielki niuans robi wielką różnicę. Praca, która mogłaby być skończona, staje się w ten sposób pracą syzyfową, "zapier… bez sensu", jak pisał w swoim osławionym eseju Jarosław Górski:
"Zapier… bez sensu trzeba, tak, żeby było widać, że się zapier…, a kto nie zapier… bez sensu, tak, żeby było widać, ten nie jest godzien szacunku, uznania czy choćby empatii".
Nie jest więc tak, jak chcieliby wolnorynkowi populiści, że degenerujące moralnie jest leniuchowanie. Degenerująca moralnie może być również (bezsensowna) praca.
Wnioski z tej inicjalnej lekcji przenosimy na działania w biurze – pozorujemy pracę, bo brak pozorowania mógłby się wiązać z tym, że ktoś znalazłby nam jakąś bezsensowną robotę.
Część z nas wybiera więc inną opcję: wykonuje robotę nikomu niepotrzebną, ale na własnych warunkach. Absurd? Oczywiście!
Nieskażona niczym ściema
Do czasu pandemii rozważania takie jak powyżej były domeną albo tak zwanych akademickich dyskusji, albo opowieści przy winie wśród znajomych. Jednak od kilku miesięcy gospodarka przechodzi wielki eksperyment.
Sytuacja zewnętrzna wymusiła rezygnację z przynajmniej części zrytualizowanych praktyk, takich jak niekończące się, bezkonkluzywne spotkania, na których mieli się powietrze, konieczności udawania bycia zapracowanym, kiedy do pomieszczenia wchodzi szef, dublowania części zajęć. Przeszliśmy na pracę zdalną.
Według raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego w marcu 2020 roku na pracę zdalną zdecydowało się 67 proc. firm, które dotychczas takiej formuły nie wdrażały.
Najbardziej "homeofficeową" branżą okazała się branża nieruchomości (92 proc. badanych przedsiębiorstw tej branży). Później były: branża IT i telekomunikacja (86 proc.), usługi dla biznesu (84 proc.) oraz centra usług wspólnych (SSC/BPO) (80 proc.).
Z innego opracowania PIE wynika, że pracę zdalną oferowały firmy większe niż mniejsze. W praktyce dla wielu pracowników oznaczało to porzucenie przynajmniej części zajęć, które były tylko udawaniem pracy.
Jest jednak coś znacznie ciekawszego w książce Greabera niż problematyka pozorowania roboty. Do tej pory pisałem o mitrężonym czasie, który niczym huba narósł na zadaniach sensownych.
Bo – wracając do anegdoty z pierwszą pracą Greabera – pomywacze są naprawdę światu potrzebni.
Tymczasem – twierdzi antropolog – istnieją zajęcia zupełnie idiotyczne, bezsensowne, "prace, których kompletna zbędność, bezcelowość bądź szkodliwość jest tak rażąca, że nawet zatrudniony nie jest w stanie uzasadnić jej istnienia, mimo że czuje się zobowiązany udawać, że jest inaczej".
Autor podaje przykład mężczyzny imieniem Hannibal, pracującego w branży consultingowej, gdzie doradzał działom marketingu globalnych koncernów farmaceutycznych. Jak sam twierdził, jego zadanie to "najczystsza, nieskażona niczym ściema, która nie służy niczemu poza odhaczaniem kartek przez działy marketingu".
Paradoksalnie, choć jego robota nie była nikomu potrzebna, to bardzo wysoko wyceniał wykonywane przez siebie raporty, np. udało mu się sprzedać dwustronicowy raport (podkreślmy – oparty na niczym więcej niż zwykłej ściemie) za dwanaście tysięcy funtów.
Raport miał trafić pod obrady szych decydujących o strategii globalnej przedsiębiorstwa. Niestety, na spotkaniu zabrakło czasu na omówienie dokumentu. De facto trafił więc on do kosza. Tak jak wydane przez zleceniodawcę 12 tysięcy funtów. Mimo tego, osoba, która zleciła Hannibalowi zadanie, poklepała go po plecach i pogratulowała dobrej roboty.
To pokazuje zabawną cechę części firm. Większość z nas rozumie, że firmy oszukują swoich klientów; mają do tego całe działy, albo outsourcują ich okłamywanie na zewnątrz. To opychanie ściemy nazywa się oczywiście marketing.
Tymczasem niewielu z nas zdaje sobie jednak sprawę z tego, że firmy oszukują również same siebie – wewnątrz.
Przykładem tego może być właśnie praca Hannibala. Ale któż pracujący w korporacji nie zetknął się z fałszowaniem KPI-ów, sztucznym pompowaniem celów, manipulowaniem informacjami dla przełożonych, albo obserwowaniem jak przełożeni kłamią dla swoich przełożonych.
Któż nie uczestniczył, albo przynajmniej nie słyszał, o wojnach między poszczególnymi działami, o dublowaniu się obowiązków, o prestiżowych wojenkach podjazdowych, czy wręcz sabotażach, które dzieją się między oddziałami.
Kosmos prac niepotrzebnych
To wszystko oczywiście nie przystaje do wspomnianej wyżej teorii racjonalnie działającego rynku. Nic dziwnego, rynek nie jest racjonalny, roi się na nim od prac-ściem, pozorowania pracy, roboty głupiego.
Greaber definiując prace bez sensu, prace-ściemy (w oryginale znacznie dosadniej określane jako bullshit jobs) dość bezpiecznie oddaje ostateczny głos na temat tego czy dana robota jest pracą-ściemą, czy też nie, osobom je wykonującym.
Doskonale rozumiem, dlaczego to robił. Jeżeli staramy się określić jakieś obiektywne kryteria bullshit jobs, sami wystawiamy się na strzał. Czyż pracą-ściemą nie jest praca antropologa? Albo publicysty freelancera?
Z drugiej strony czujemy, że istnieje cały kosmos prac nikomu niepotrzebnych, które są tylko przewalaniem finansowych zasobów wewnątrz przedsiębiorstw, albo pompowaniem ich na zewnątrz: prawnicy korporacyjni, analitycy marketingowi, branża konferencyjna (nie mam pojęcia, po co ona istnieje, wiem natomiast, że jest w niej naprawdę dużo pieniędzy), czy w końcu celebryci oraz piszące o nich portale.
Cała ta diagnoza brzmi jak szkielet dobrego serialu komediowego na Netflixa, gdyby tylko nie druga strona medalu.
Tę drugą stronę pokazała nam ta sama pandemia, która unaoczniła członkom klasy średniej jak wiele z wykonywanej przez nią roboty to obijanie się, miganie się, pozorowanie i udawanie zajętych.
I tu wracamy do kwestii zasygnalizowanej w jednym z pierwszych akapitów. Otóż okazało się, że odcięcie owej huby zbędnych obowiązków jest pewnym przywilejem przynależnym tylko niektórym zawodom. Pracownicy innych sektorów nie mieli tego szczęścia.
Wróćmy do cytowanego już raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego. Branżami, które nie przeszły na homeoffice są między innymi: handel, administracja publiczna, transport. Dorzućmy do tego: usługi medyczne, usługi sprzątające, produkcję. Co się wyłania z tego obrazu? Pęknięcie klasowe.
Choć oczywiście nie jest to idealna linia demarkacyjna, bo przecież lekarze i lekarki to klasa wyższa, a handel internetowy to często klasa niższa. Jednak w znacznej części przywilej pracy zdalnej jest domeną klasy średniej. Klasa pracująca musi pracować jak dawniej.
Praca-ściema dla wykształconych
Pandemia unaoczniła nam coś jeszcze. Prace niecieszące się wysokim prestiżem społecznym: prace sprzątaczy czy kasjerów okazały się pracami społecznie niezbędnymi w czasie kryzysu. Gdyby na tydzień zniknęły pielęgniarki, lekarze, sprzątacze, kasjerki, zaopatrzeniowcy, świat pogrążyłby się w orgii chaosu. Zniknięcia zawodów z domeny prac-ściem nawet byśmy nie zauważyli.
I tu pojawia się oczywisty paradoks. O ile zawody posiadające istotną społeczną wartość są pracami niezbyt poważanymi i z reguł kiepsko wynagradzanymi, tak prace ściemy bardzo często cieszą się społeczną estymą.
Oczywiście rozumiem, że w tej całej zagmatwanej układance pracuje jeszcze jeden czynnik: chodzi o wykształcenie.
I tak aby załapać się na pracę bez sensu, pracę-ściemę, bullshit job najpewniej trzeba włożyć pewną energię w skończenie studiów, należy często cechować się jakimś rodzajem talentu intelektualnego oraz zaciętością w pozyskiwaniu wiedzy (złośliwi powiedzą, że również, a może przede wszystkim, należy cechować się odpowiednimi rodzicami, którzy nie tylko sponsorują naukę, ale również skłaniają do jej podjęcia i kontynuowania).
To właśnie pokazuje, jak bardzo w niektórych swoich przejawach kapitalizm bywa systemem absurdalnym, systemem idiotycznej wręcz dystrybucji prestiżu.
Tu jest jeszcze jedna sprawa, o której warto wspomnieć: rzesza wykształconych, błyskotliwych, inteligentnych osób wykonujących nikomu niepotrzebne prace to po prostu marnotrawienie potencjałów. Tak działający kapitalizm alokuje zasoby intelektualne jak głupiec.
Kupuje kombajn dlatego, że chciał mieć największe felgi na dzielni, a teraz jeździ nim po zakupy do Biedronki zamiast używać go do żniw.
Przesadne? To proszę sobie w takim razie pomyśleć o wszystkich tych niezwykle inteligentnych ludziach, wspaniałych analitykach i analityczkach danych, których potencjał, zamiast przyczyniać się na przykład do rozwoju medycyny, służy korporacjom cyfrowym do uzależniania nas od social mediów.
To wszystko każe zadawać kolejne prowokacyjne (ale uzasadnione) pytania.
Jeżeli sporo z nas albo ma prace bez sensu, albo sporą część czasu pracy poświęca na pozorowanie zadań, to dlaczego nie pominąć jednego lub kilku szczebli i po prostu nie dawać pieniędzy ludziom za to, że istnieją?
"Ale przecież nie można dawać ludziom pieniędzy za nic" – powiedzą niektórzy.
Tylko że – jak wyżej zostało wskazane – część systemu kapitalistycznego właśnie tak działa: daje ludziom pieniądze za nic. I nie mówię tutaj o przywilejach klasowych, kiedy dziedzic fortuny tylko z racji urodzenia otrzymuje ogromne zasoby (czyż nie ma to w sobie czegoś z porządku feudalnego, tylko inaczej uzasadnianego?).
Mówię o płaceniu komuś za coś, co sam uważa za robotę bezsensowną, bez której obszedłby się nie tylko świat, ale również przedsiębiorstwo, w którym jest zatrudniony.
"Ale przecież to demoralizacja" – powiedzą inni.
No cóż, pewnie nie większa niż dawanie ludziom pieniędzy za to, żeby tylko pracę udawali, albo żeby dostawali je za robienie czegoś absolutnie pozbawionego sensu.
A przynajmniej – jeżeli system nie radzi sobie z wyplenianiem bezsensownych prac – może należałoby nałożyć na niego jakieś kagańce, które umożliwiłyby zredystrybuowanie części zasobów, które przelewają w ramach bullshit jobs i przekierować część tego strumienia do prac, które są społecznie użyteczne?
Może ci, którzy wykonują prace sensowne, zasługują na coś więcej niż brawa z balkonów?