Krasnale mogą "nie dożyć" jubileuszu pogranicznego handlu / fot. Michaela Begsteiger, Getty Images
Do pelna – zarządza łamanym polskim Georg. Podjechał porsche na niemieckich blachach. Kupuje jeszcze "ta wodka z trawa", bo nazwy "Żubrówka" już nie wymówi. Nieważne, polscy sprzedawcy i tak rozumieją, o co mu chodzi.
Nie mają również problemu z obsługą niemieckich policjantów, którzy właśnie wpadli na tanie hot-dogi. W końcu od trzech dekad zarabiają na sąsiadach zza Odry.
Handlowy raj
Lubieszyn, Dołuje, Wąwelnica, Osinów Dolny – przeciętnemu Polakowi te nazwy niewiele powiedzą. Z kolei Niemcy zwykle nie potrafią ich wymówić, ale to nieważne.
Dla nich to po prostu Polenmaerkte, "polskie bazary". To właśnie tam koncentruje się handel na pograniczu polsko-niemieckim. Istnieją już od niemal trzydziestu lat.
Ze Szczecina dojechać tam łatwo. Wystarczy wskoczyć na "10" i po 25 minutach dojeżdża się na miejsce. Z Berlina to nieco ponad godzina jazdy i Niemcy już są w handlowym raju, stworzonym specjalnie dla nich.
Szczególnie Lubieszyn to miejsce przedziwne – kilka bloków, które czasy świetności dawno mają za sobą, a w nich kilkuset mieszkańców. Są jakby dodatkiem do bazarów, które otaczają mieścinę oraz do licznych stacji benzynowych i McDonald’s.
"Markety" to określenie zdecydowanie na wyrost. Owszem, są nowoczesne hale, ale znaczniej częściej to po prostu pojedyncze sklepy, a czasem blaszaki nadgryzione rdzą. Są nawet "szczęki", które pamiętamy z targowisk z lat 80. i 90. - dawniej full wypas, obiekt pożądania handlarzy, teraz wyglądają archaicznie.
Szwarc, mydło i powidło - niewiele jest rzeczy, których nie można dostać na pograniczu. Przyjeżdżają po nie głodni promocji Niemcy.
– Klient niemiecki, ale nie tak, że bogaty – precyzują handlowcy. – To w dużej części emeryci, którzy dostają na rękę kilkaset euro miesięcznie, więc liczą każdego eurocenta. I dlatego tak lubią nasze bazary.
W długiej historii przygranicznego handlu na topie niezmienne są tanie papierosy. Tak było trzydzieści lat temu i tak pewnie pozostanie przez kolejne lata. Choć papierosy są w Polsce coraz droższe, to i tak dużo tańsze niż za Odrą. Schodzi też alkohol, a młodsi Niemcy uginają się pod ciężarem tanich napoi energetycznych.
- Zakupy zakupami, ale bazar to dla Niemców styl życia i spędzania wolnego czasu. Lubią takie klimaty – mówi Łukasz Końcub, który klientów na bazar w Hohenwutzen/Osinowie Dolnym wozi autobusem rejsowym z Berlina. – Tutaj mogą pospacerować, coś zjeść, napić się piwa i po paru godzinach wracają do domów.
Łukasz Końcub, trzydziestolatek, pochodzi z Chojny. Po studiach wybrał pracę na bazarze. Gdy nie wozi ludzi, pracuje jako ochroniarz.
- Mam po prostu spokojne życie – tłumaczy decyzję. Na dobrą sprawę on dopiero zaczyna, są jednak tacy, którzy pamiętają początki handlu. I nie były one bynajmniej "spokojne".
Początek dała im juma
Bazary to żywa historia stosunków polsko-niemieckich, nie tylko tych handlowych. Jeśli handlowcy już decydują się opowiadać o początkach, to żelazny repertuar stanowią historyjki o wystraszonych Niemcach, którzy zdecydowali się przyjechać na zakupy do "dzikiego kraju" za Odrą. W głowach mieli slogan "Jedź do Polski, twój samochód już tam jest".
- No i jak już przyjeżdżali, to z duszą na ramieniu. Zestresowani, że jak tylko się odwrócą, to ktoś im ukradnie samochód, bo wiadomo "Polak-złodziej" – mówi pan Marcin, jeden z bardziej doświadczonych handlowców z Lubieszyna. – Z kolei Polacy, nie raz tak bywało, mieli wobec Niemców kompleksy. Bo byliśmy biedniejsi jakby zacofani. Dziś żadnych kompleksów nikt nie ma, a Niemcy nam ufają. Ale rzeczywiście nie zawsze tak było.
Pan Marcin przyznaje, że stereotypy stereotypami, ale niektóre bazarowe biznesy rzeczywiście zostały założone przez weteranów "jumy".
Stąd wzięła się ta nazwa? Na przełomie lat 80. i 90 ubiegłego wieku z Zielonej Góry do Berlina o godzinie 15.10 odjeżdżał pociąg, którego pasażerami byli polscy złodzieje. Cel – berlińskie domy towarowe. Kradzież mercedesów, volkswagenów i audi była domeną zorganizowanych gangów, ci drobni złodzieje z pociągów wracali obładowani ubraniami, płytami CD, żywnością.
Ktoś skojarzył godzinę odjazdu pociągu z westernem "15.10 do Yumy" i tak "juma", "zajumać", "być na jumie" weszło do naszego slangu.
- Wtedy to była nieomal naturalna ścieżka kariery – uśmiecha się pan Marcin. – Towary z jumy trzeba było gdzieś sprzedać albo zainwestować pieniądze ze sprzedaży ukradzionych rzeczy. Najbardziej "obrotni" otwierali swoje stoiska, potem bazary, a potem kolejne. Niektórzy mieli ich po kilkanaście.
Kiedy skończyły się wyjazdy na jumę? Niektórzy uważają, że w połowie lat 90. Inni, że parę lat później, gdy szefowie niemieckich galerii handlowych zaczęli masowo inwestować w systemy monitoringu i ochronę. Poza tym pensje w Polsce jednak rosły – i już tak bardzo Polakom nie chciało się ryzykować.
Są jednak i tacy, którzy kojarzą kres jumy z rozkwitem pogranicznych targowisk.
Teraz, rzecz jasna, niewielu sprzedawców chce mówić o tym, jak powstawały biznesy. Wielu zresztą może tego nawet nie wiedzieć. Interesami zarządzają już często kolejne pokolenia, a te nie zawsze zdają sobie sprawę z tego, co działo się wcześniej.
- Niemcy też nie pamiętają. Zresztą, kto jak kto, ale oni nam przeszłości wypominać nie powinni – komentuje pan Marcin i to jedyny raz, kiedy w jego głośnie pobrzmiewa niechęć do sąsiadów.
Bez względu na wszystko, pogranicze i jego bazary, na początku lat 90. stało się nową ziemią obiecaną nawet dla Polaków z innych części kraju. Wielu z nich zostało.
– Firmy upadały, otworzyły się granice. Tu, na bazarze, pojawili się ludzie z całego kraju i szukali możliwości zarobku – wspomina Paweł Sławiak. Od 27 lat handluje na bazarze w Słubicach – konsekwentnie odzieżą.
– Na początku lat 90. różnica cenowa towarów w Polsce była tak duża, że Niemcy masowo przyjeżdżali na bazar. Teraz wiele cen się wyrównało, a nawet niektóre produkty są w Niemczech tańsze – dodaje Sławiak.
Jedno jest pewne – bazary zbudowały wiele polskich fortun.
– Niech pan się przejedzie po okolicach, zobaczy te wszystkie wille. Sporo z nich należy właśnie do handlarzy. A właściwie to do handlarzy, którzy z czasem stali się miejscowymi magnatami, właścicielami hal – słyszymy w Lubieszynie.
Wille faktycznie robią wrażenie. Jadąc z Lubieszyna w kierunku Szczecina trudno nie dostrzec imponujących rezydencji. Które z nich należą do handlarzy? Można tylko zgadywać. Nie ma za to watpliwości, do kogo należą mercedesy, bmw, audi wszystko na polskich blachach stojące przy bazarach. To samochody handlowców. Dużo lepsze od tych, którymi przyjeżdżają Niemcy na zakupy.
– No, trochę się pozmieniało – śmieje się jeden ze sprzedawców z Lubieszyna. – Kiedyś, pod koniec lat 90. to my im zazdrościliśmy aut. Mieliśmy zdezelowane fiaty, a oni nowe golfy. Teraz to raczej oni nam zazdroszczą – dodaje.
25 minut na zakupy
Autobus z Berlina do Osinowa Dolnego trasę do Polski i z powrotem pokonuje trzy razy dziennie.
– Ruch jest na okrągło, ale największy to po pierwszym, kiedy dostają wypłatę. No i w weekendy. Wtedy musimy dostawiać autobusy – mówi Łukasz Końcub.
Jego klienci to głównie berlińczycy, z których 30 procent – według jego obserwacji – jedzie po papierosy.
– Tacy klienci jadą pierwszym autobusem i tym samym wracają do Berlina – dodaje Końcub. – Szybcy są, bo autobus w Osinowie Dolnym stoi dwadzieścia pięć minut.
Na bazary w Lubieszynie i Dołujach przy północnej granicy, w okolicach Szczecina, berlińczycy trafiają z kolei dość rzadko. Dominują mieszkańcy rejonów Meklemburgii-Pomorza Przedniego czy północnej Brandenburgii.
– Niemcy, ale biedniejsi – opowiada pani Marta, która prowadzi sklep spożywczy. – Ci targują się o wszystko. Uwielbiają to robić. Myślę, że nauczyli się tego od nas.
Jak wyglądają targi? Polak powie "zwanzig euro", Niemiec: "fünfzehn“. I tak w kółko. Ręce raczej w ruch nie idą. Bo polscy handlowcy, nawet jak nie znają dobrze niemieckiego, to jeśli przychodzi do rozmów o cenach, zawsze się dogadają.
Swantje Barth mieszka w Berlinie i średnio, co dwa miesiące jedzie na bazar do Słubic.
– Sześć lat temu wybrałam się z koleżanką, która do tej pory jeździła z mamą i tak to się zaczęło - opowiada Barth.
Nie jest ona typową klientką bazaru, bo papierosów nie kupuje, choć na bazarach można je dostać nawet o połowę taniej, w porównaniu do cen w Niemczech. Za to chętnie zaopatruje się w sery i salami z dzika oraz w eklery.
Ich dzień na słubickim bazarze jest dokładnie zaplanowany. Po zakupach spożywczych obowiązkowy obiad, a potem spacer między kramami z odzieżą. Zwieńczeniem pobytu jest kawa i ciasto.
– Wszystkie stoiska, które odwiedzamy to właściwie nasze stałe punkty. Znamy się już ze sprzedawcami – odpowiada Niemka. Jej koleżanka, Franzi, chętnie zerka na stoiska z podróbkami markowych firm.
Podróbki - od koszulek przez obuwie sportowe, po torebki, i zegarki ekskluzywnych producentów – można znaleźć bez problemu.
W końcu kto nie skusi się na torebkę Louis Vuitton za 38 euro?
– Oryginalna? - pytamy sprzedawcę.
Rozmowa jest krótka: – Jak pan nie chce, niech pan nie kupuje.
Podróbek jest jednak z roku na rok coraz mniej, przekonują niektórzy handlarze.
– Raz, drugi, trzeci zostaną złapani przy kontroli na bazarze i już nie wracają. No, ale żeby ściągnąć Niemców, to taki towar po prostu musi być – mówi Marta z bazaru w Kostrzynie nad Odrą.
Nie brakuje też płyt DVD i CD w atrakcyjnych cenach. Tabletki na potencję o dziarskiej nazwie Viagra Cobra sąsiadują z dżinsami w "kosmo promocji", po 25 euro za sztukę. W tym samym miejscu można dostać trzy hermetycznie zapakowane kiełbasy dla psa po 4 euro lub kostkę masła za 1,50. Jest też wycofany z rynku niemieckiego środek chwastobójczy.
Wszystkie ceny w euro, ale w złotówkach też można płacić.
– Jesteśmy niczym "Jarmark Europa" na dawnym Stadionie XX-lecia – uważa jeden z handlowców z Lubieszynie. – Tylko kałaszanikowa u nas nie kupisz. Poza tym mamy wszystko, czego tylko Niemiec może sobie zamarzyć. No i nazwa jest adekwatna. W końcu na tym jarmarku tworzy się Europa – dodaje.
Nieopodal kwiaty ogrodowe sprzedaje pani P. Prosi, aby właśnie tak o niej pisać. Blondynka, pewna siebie, nieco po czterdziestce.
Pani P. handluje przy granicy od 20 lat i choć "interes już nie ten, co kiedyś, ale nie ma co narzekać".
- Mam nie tylko kwiaty, ale jeszcze te popierdółki – kwiaciarka macha ręką w kierunku drewnianych bocianków, wiatraczków i wazoników.
"Popierdółki" wypierają powoli ubóstwiane do niedawna przez Niemców ogrodowe krasnale. Na ich produkcji gigantyczne pieniądze zarabiały nie tylko niemieckie, ale i polskie firmy.
Tyle że Niemcom krasnale się przejadły. Młodzi nie chcą pracować przy ich produkcji, a starsi nie zamierzają ozdabiać już nimi podwórek. Doszło do tego, że Reihnard Griebel, którego firma od 150 lat produkuje krasnale, ogłosił: - Albo będę pracował do setki, albo krasnale same będą się rozmnażać.
Takie podejście Niemców do figurek widać również na pogranicznych bazarach: niemal wymarły niczym dinozaury.
Koronawirus? Handlowcy są zaprawieni w bojach
Doskonale pamiętają momenty, w których wieszczono śmierć bazarów na pograniczu. Pierwszy "pogrzeb" miał się odbyć po wprowadzeniu w Niemczech euro. Wtedy wydawało się, że bazary stracą rację bytu.
Po raz drugi koniec wieszczono, gdy Polska weszła do Unii. Obawiano się, że Polakom sprzedaż na granicy przestanie się opłacać, a handel przejmą wielkie koncerny.
Kolejny koniec miał być blisko, gdy wybuchła epidemia koronawirusa, a sklepy na bazarach trzeba było na kilka miesięcy zamknąć. Zamknięte bazary? To czarny sen każdego handlowca. Sytuacja powoli wraca jednak do normy.
- Kryzys spowodowany epidemią oczywiście dał się nam mocno we znaki. Sprzedaż spadła o połowę. Jest mniej klientów i nie wydają tak szybko pieniędzy. Oglądają, zastanawiają się. Kupić nie kupić? Wcześniej tak nie było – mówi Paweł Sławiak.
Kiedy pytamy Grzegorza Szrama z bazaru w Słubicach o przyszłość targowiska, uśmiecha się: – Od końca lat 90. wielu wróży nam rychły koniec. I co? W przyszłym roku obchodzimy trzydziestolecie.
Tylko krasnale mogą nie dożyć.
Wszystkie reportaże w ramach akcji #Pogranicze znajdziecie w Magazynie Wirtualnej Polski, Raporcie Interii i w Deutsche Welle