Dawid Czyż, Dawid Czyż, Archiwum prywatne
Miał 29 lat i bagaż ciężkich doświadczeń. Jako dziecko stracił oboje rodziców i został wychowany przez dziadków. Długo nie mógł odnaleźć swojego miejsca w życiu, imał się różnych zajęć, najdłużej był listonoszem w rodzinnym Sosnowcu.
W Iraku trwała akurat wojna z tzw. Państwem Islamskim. Dawid czytał kolejne artykuły o zbrodniach terrorystów z ISIS, aż w końcu stwierdził: muszę działać.
Latem 2016 roku spakował plecak, sprzedał wszystko, co miał i wyjechał na Bliski Wschód.
Jako ochotnik dołączył do chrześcijańskiej jednostki walczącej z terrorystami. Z własnej kieszeni opłacił przyjazd. Za swoją służbę nie dostał ani dinara. A zjeżdżając z frontu przypadkiem poznał Bartka Rutkowskiego, byłego żołnierza zawodowego, który odszedł ze służby, by założyć Fundację Orla Straż i pomagać ofiarom terroryzmu na Bliskim Wschodzie.
Od tego czasu działają razem - współpracują z lokalnymi organizacjami założonymi przez uchodźców, prowadzą zbiórkę na wsparcie ośrodka edukacyjnego w Khanke, budują domy dla rodzin wracających uchodźców.
Dziś, gdy nad Bliskim Wschodzie wisi widmo kolejnej wojny, Dawid mówi wprost: – Najgorszy ze scenariuszy to wykorzystanie chaosu przez ISIS, które będzie miało szansę na odbudowę swoich struktur. A to może doprowadzić do kolejnego ludobójstwa.
Aneta Wawrzyńczak: Jeden z artykułów z Iraku szczególnie tobą wstrząsnął, prawda? Ten o dziewiętnastu dziewczynkach spalonych żywcem w klatce.
Dawid Czyż: To nie był pierwszy taki news, już wcześniej zdobyłem jakąś wiedzę na temat tego konfliktu. Chciałem wiedzieć jak najdokładniej, co się tam dzieje. Widziałem więc nagrania, jak terroryści z tak zwanego Państwa Islamskiego wyciągają ludzi z ciężarówek, zabijają ich na ulicy, wrzucają do rzeki, rzucają żywcem na pożarcie.
Odcinają głowy…
Aż trafiłem na artykuł o tych dziewczynkach. Najmłodsza miała 12 lat, najstarsza 17, zostały spalone żywcem na rynku w Mosulu, na oczach ludzi, którzy zostali tam siłą ściągnięci jako widzowie.
Dlaczego akurat to przelało czarę goryczy? Chodziło o to, że to były dzieci? Dziewczynki? Że to było niewyobrażalne bestialstwo?
Chyba wszystko na raz. To była kumulacja wszystkiego, o czym mówisz. Czyli: najbardziej bezbronni, niewinni, zabici w najgorszy sposób i bez żadnych konsekwencji. Bo jakoś nie trafiłem na informację, żeby ktokolwiek się tym zainteresował, żeby Zachód, choć jedno państwo, przywódca obojętnie którego mocarstwa, wysłał swoje jednostki specjalne, by złapać sprawców i wymierzyć im sprawiedliwość.
W takiej sytuacji normą jest, że politycy, przywódcy państw mówią o szoku, łączeniu się w bólu, wyrazach głębokiego żalu, potępieniu dla takiego bestialstwa.
I w tym przypadku takie komentarze były. Tylko co one zmieniły? Nie chciałem słyszeć kolejnych głosów potępienia zbrodni, to mnie nie obchodzi, od lat ciągle takie głosy słyszymy. Zabrakło mi kredek do malowania mojego żalu, więc postanowiłem, że w inny sposób zadziałam. Bo ta zbrodnia tak mną wstrząsnęła, że pomyślałem: ktoś powinien w końcu coś z tym zrobić. A za chwilę przyszła kolejna myśl: ale dlaczego "ktoś", a nie ja?
Sprzedałeś więc, co miałeś, spakowałeś plecak i pojechałeś do irackiego Kurdystanu.
Pojechałem zasilić szeregi jednostki ochotników chrześcijańskich, jedynej – przynajmniej w tamtym czasie, w 2016 roku – która przyjmowała wolontariuszy z Zachodu. W sumie przewinęło się tam około pięćdziesięciu "Westerners" (ludzi Zachodu), jak sami siebie czasem określaliśmy. Jedni przyjeżdżali, inni wyjeżdżali, była spora rotacja. W czasie, kiedy ja tam byłem, przez cztery miesiące 2016 roku, najmniej było nas sześciu, najwięcej czternastu.
Byłeś jedynym Polakiem?
Tak. Większość chłopaków to byli Amerykanie i Brytyjczycy, paru Francuzów i Hiszpanów. Ale zanim tam trafiłem, przez dwa-trzy miesiące rozmawialiśmy przez internet. Pytałem, jakie muszę spełnić warunki, co ze sobą mieć, jak mogę się tam dostać. Bardzo chciałem jechać, ale przez cały czas zastanawiałem się też, czy to naprawdę ma sens, czy mój przyjazd cokolwiek da, zmieni, w czymś pomoże.
W końcu dostałem informację, że oni, jednostka chrześcijan asyryjskich, nikogo nie rekrutuje, więc jeśli chcę, to mogę przyjechać, tylko że muszę wszystko zorganizować sam. Oni mi w tym nie mogą pomóc, jedynie dotrzeć we właściwe miejsce, jak już dojadę do Erbilu.
I jak wyglądała ta podróż?
Najtaniej, jak się tylko dało. Pojechałem autokarem do Monachium, stamtąd poleciałem do Stambułu, ze Stambułu do Erbilu. Na lotnisku czekał na mnie kierowca, wcześniej wysłaliśmy sobie zdjęcia, żeby się odnaleźć, chociaż nie było to trudne, bo lata tam mało samolotów, a ja poza tym przyleciałem w środku nocy. Kierowca zawiózł mnie do Dahuk, które było wtedy bezpiecznym miastem.
Przyjechał dowódca jednostki, porozmawialiśmy, pomógł mi załatwić papiery, bo wszystko szło drogą oficjalną. Potem kilka dni musiałem czekać na zgodę ministerstwa obrony Irackiego Kurdystanu. Gdy przyszła, zabrałem się z kolejna zmiana na front.
Jak się dogadywaliście? Mówiłeś o ochotnikach z Europy i Ameryki, ale przecież główną siłę jednostki stanowili miejscowi, Asyryjczycy i Kurdowie.
Oni wymieniali się co poniedziałek. Tydzień służby na froncie, tydzień wolnego, jechali wtedy do rodzin. My byliśmy tam non stop, co najwyżej jak trzeba było podjechać do sklepu czy krawca, coś przyszyć, coś dokupić, jechaliśmy na jeden dzień do miasta. Jak się dogadywaliśmy? Wielu tamtejszych chłopaków mówiło po angielsku, a nawet jak nie, to porozumiewaliśmy się na migi, zawsze był też pod ręką ktoś, kto mógł robić za tłumacza.
A kwestie pozajęzykowe? Kulturowe, religijne, kulinarne nie stanowiły bariery?
To były warunki wojenne, więc aspekt kulinarny nie miał znaczenia, jak było żarcie, to się po prostu cieszyło, że cokolwiek dostaje się do jedzenia. Jakby nam podali ugotowanego psa albo kota, to też byśmy pewnie zjedli (śmiech). Religia to już w ogóle nie był problem, raz, że byłem w jednostce chrześcijańskiej, dwa – że część wolontariuszy w ogóle była niewierząca, co w ogóle nie stanowiło żadnej bariery.
Wiesz, właściwie nic nie grało większej roli, bo mieliśmy wspólny cel, jednego przeciwnika, staliśmy po tej samej stronie barykady.
Gdy już ochotnicy się rozjeżdżali, bo ISIS zostało wypchnięte, a Kurdystan był bezpieczny, z frontu zjechałeś jako ostatni. I w Dahuk spotkałeś Bartka Rutkowskiego, założyciela Fundacji Orla Straż, który przyjechał tam z pomocą dla asyryjskich żołnierzy. Okazało się, że macie wiele wspólnego: obaj wywróciliście swoje życie do góry nogami i pojechaliście do ogarniętego wojną kraju w zupełnie obcym dla was zakątku świata. Co ludzi pcha do tego?
Jak sobie myślę o tym dzisiaj, z perspektywy czasu, to wydaje mi się, że to kwestia jakichś predyspozycji. Po prostu musisz mieć w sobie gen, który zmusza cię do zrobienia czegoś, do działania. Który sprawia, że nie możesz patrzeć z boku na zło, które się dzieje. Nie każdy to ma, a zresztą nie każdy powinien mieć.
To jest bohaterstwo?
Jeżeli chcesz tak o nas mówić, to jak określisz ludzi, którzy stracili całe rodziny, od lat żyją w namiotach w obozach dla uchodźców, ledwo wiążąc koniec z końcem i próbując wykrzesać w sobie choćby iskierkę nadziei? Jak nazwiesz chłopaków, którzy mając kałasznikowa i jeden, góra dwa magazynki amunicji, co wystarcza na minutę walki, rzucali się na ISIS tylko po to, żeby tę minutę dać swoim matkom, żonom, dzieciom, kiedy uciekały?
Widziałeś to na własne oczy? Rozmawiałeś z ich kolegami, braćmi, ojcami?
Słyszałem wiele tragicznych historii od osób, które znam osobiście. Często jest tak, że ludzie opowiadają nam o sobie, otwierają się przed nami, ponieważ im w jakiś sposób pomogliśmy jako Fundacja Orla Straż.
Na przykład?
Młody Jazyda, Murad (imię zmienione), w sierpniu 2014 roku uciekał wraz z siostrami, kuzynką i jej synem. Panował chaos, dziecko dostało ataku duszności, ponieważ chorowało na astmę. Niestety, w panice nie zabrali dla niego leków.
Murad zdecydował się po nie wrócić. Został schwytany przez terrorystów i ustawiony wraz z innymi złapanymi nad wykopanym wcześniej dołem. Potem padły strzały. Murad cudem przeżył, bo upadł na niego sąsiad, którego znał od dziecka. Zalał go krwią, więc terroryści myśleli, że nie żyje. Został ranny w stopę, czego skutki odczuwa do dziś.
Obecnie studiuje we Francji, jest mocno zaangażowany w pomoc Jazydom, działa w organizacji praw człowieka, a my staramy się go wspierać, opłacając mu stypendium. Takich historii jest więcej. Mnóstwo młodych ludzi, takich jak on, ryzykowało życiem, by ochronić swoich najbliższych. To właśnie jest bohaterstwo.
Czego bałeś się najbardziej?
Sęk w tym, że niczego.
Trudno w to uwierzyć.
Mówię serio. Nie bałem się, gdy wyjeżdżałem, nie bałem się, gdy tam trafiłem i ten stan starałem się utrzymać do samego końca. Były przypadki, kiedy któryś z chłopaków zaczynał się bać. I wtedy musiał natychmiast wyjechać.
Z własnej woli?
W większości tak. Chociaż czasami, jak widzieliśmy, że ktoś zaczyna się bać, to któryś z chłopaków brał to na swoje barki i starał się go przekonać, że lepiej będzie, jeśli odjedzie. I dla niego, i dla całej jednostki, bo ten strach był dla nas wszystkich bardzo niebezpieczny.
A nie jest tak, że strach pomaga, bywa sprzymierzeńcem? Mam za sobą kilka wyjazdów, co prawda nie na front, by walczyć, ale jako dziennikarka. I przed każdą taką wyprawą bałam się, ale uważałam, że to dobry strach, że pozwala mi zachować czujność i ostrożność, wyostrza zmysły, a nawet dodaje pozytywnej adrenaliny.
U mnie działa to inaczej, tak jakbym miał w sobie przycisk, który w takiej sytuacji automatycznie przełącza się w tryb zero strachu. Po prostu go we mnie nie ma, wszystko robi się z automatu, wedle schematu. Adrenalina z kolei powoduje, że reaguje się szybciej, a to, moim zdaniem, działa tylko w grach komputerowych. W normalnym życiu masz reagować w naturalny sposób. Bo to decyduje o twoim przetrwaniu.
Chyba coś w tym jest. W grze komputerowej możesz zapisać postęp, zrestartować, po komunikacie "game over" zacząć od nowa. Na wojnie jest sytuacja zero-jedynkowa, żyjesz albo nie. Spotkałeś się na froncie ze śmiercią?
Nie powiem, żeby panował spokój, ale akurat na moich zmianach najczęściej dochodziło do działań zaczepnych: ze strony ISIS był ostrzał z pocisków moździerzowych, rakiet katiusza, broni wielkokalibrowej czy maszynowej, z naszej strony czasami następowała odpowiedź. Nie było więc regularnej, kontaktowej walki.
Nasza służba wyglądała tak, że od godziny 22 do 6 rano byliśmy w transzejach, ja akurat w Baqofie, choć czasem zmiana się przedłużała, jeśli było przypuszczenie, że coś się kroi. Któregoś razu na przykład zjechaliśmy dopiero po ósmej rano, zmienili nas żołnierze Peszmergi, czyli Kurdowie. I chwilę później, tuż przed dziewiątą, właśnie w moją transzeję trafił pocisk moździerzowi, jednemu chłopakowi urwało pół twarzy. Innym razem snajper zastrzelił kilku chłopaków.
Widziałem też, jak pocisk moździerzowy trafia w karetkę, która zabierała rannych, gdy już rozpoczęła się ofensywa na Mosul, w której decyzją dowództwa obcokrajowcy nie brali udziału. Ale wiem, że wtedy zginęło w tej karetce sześć osób, a przez cały dzień łącznie z jednostek koalicji antyterrorystycznej ponad 70 chłopaków.
Zanim prawie cztery lata temu zdecydowałeś się wyjechać, interesowałeś się polityką?
I polityką, i historią. Właściwie już od podstawówki, miałem świetnego nauczyciela historii, który bardzo mocno kładł nacisk nie tylko na to, co się działo, ale przede wszystkim na analizę przyczynowo-skutkową wydarzeń w dziejach: dlaczego, po co, kto odniósł korzyści, a kto największe straty. Polityka z kolei interesowała mnie globalnie, w wymiarze geopolitycznym i też właśnie przyczynowo-skutkowym, a nie jako podział na sympatie i antypatie.
Powinieneś zatem móc mi odpowiedzieć na pytanie, czy powinno nas w ogóle obchodzić to, co się tam dzieje, z naszej perspektywy jakby na drugim końcu świata?
Powinno i to z wielu powodów. Abstrahując już od czynnika czysto ludzkiego, humanitarnego, o którym rozmawialiśmy wcześniej, to szczególnie Bliski Wschód jest dla nas ważny. I to nie tylko jako kolebka chrześcijaństwa, ale też naszej cywilizacji i kultury. Przecież właśnie tam narodziło się rolnictwo i hodowla zwierząt, tam powstało pierwsze prawo i struktury państwowe. Jeśli zamkniemy oczy i nie będziemy o to dbać, o to walczyć, to zamkniemy się w czterech ścianach, albo wręcz w świecie wirtualnym, gdzie nic się nie liczy, nie ma historii, tradycji, przeszłości, jest tylko myślenie o sobie. A przecież tam ludzie są bardzo do nas podobni, wystarczy chwilę z nimi porozmawiać, żeby się o tym przekonać.
Tym bardziej że mamy wiele wspólnych punktów w historii.
Dokładnie tak. Jeszcze przed wyjazdem, gdy oglądałem nagrania popełnianych przez ISIS zbrodni, myślałem o tych sprzed 70 lat, z czasów II wojny światowej: SS albo Gestapo mordujących polskich cywilów, masowych egzekucjach, strzałach w tył głowy w Katyniu.
W Iraku ważne jest też to, że ci ludzie padli ofiarami najazdu i grabieży ze strony barbarzyńców. Bo trzeba umieć odróżnić, kiedy jest wojna między dwoma krajami i trudno jest określić, kto tak naprawdę jest winny. Tam sytuacja jest inna, ci ludzie nie toczyli wojny, po prostu sobie na tym terenie żyli i za to zostali zamordowani.
Front opuściłeś po udanej ofensywie na Mosul, teraz wracasz do Iraku co kilka miesięcy jako pracownik Fundacji Orla Straż. Ostatnio byliście tam raptem parę tygodni temu. Teraz za sprawą zabójstwa irańskiego generała Kasema Sulejmaniego na zlecenie Donalda Trumpa – sytuacja uległa dramatycznemu zaostrzeniu, wręcz mówi się o widmie kolejnej wojny. Jaki jest twój ogląd i twoje prognozy?
To bardzo niekomfortowa sytuacja dla nas, jak i dla ludzi, którym pomagamy. Trudno przewidzieć, co się stanie i jakie będą tego skutki. Nie chcę być prorokiem i tworzyć scenariuszy, bo w tej sytuacji wszystko jest możliwe.
Pewne jest to, że w przypadku konfliktu najbardziej ucierpią Jazydzi. Po pierwsze, zostaną odcięci od pomocy humanitarnej.
Fundacje z Zachodu na pewno wycofają się z jakichkolwiek działań, jeśli dojdzie do eskalacji napięć. Ludzie, którzy mieszkają pięć i pół roku w namiotach w obozach dla przesiedleńców, zostaną pozostawieni samym sobie.
Druga sprawa to Sindżar, do którego bardzo powoli wracają pojedyncze rodziny. Są to góry na północnym-zachodzie Iraku, przy granicy z Syrią, z którego pochodzą Jazydzi. Cały region został zajęty, a potem zniszczony w wyniku najazdu ISIS oraz walk toczonych o odbicie tego terenu.
Są tam szyickie jednostki, które mogą stać się potencjalnym celem nalotów USA. Jazydzi znajdą się pośrodku tego wszystkiego. Na pewno ucierpią cywile, którzy po raz kolejny będą zmuszeni uciekać do Irackiego Kurdystanu.
To doprowadzi do kolejnego kryzysu humanitarnego, lecz tym razem nie będzie fundacji ani organizacji, które będą mogły im pomóc. Najgorszy ze scenariuszy to wykorzystanie chaosu przez ISIS, które będzie miało pole do odbudowy swoich struktur. Wszystkie te czynniki mogą doprowadzić do kolejnego ludobójstwa, co dotyczy również chrześcijan. Lecz tym razem dokonanego po cichu, w cieniu większego konfliktu.
Jeśli inne fundacje i organizacje się wycofają, to wy również?
Na pewno nie. My mamy zamiar działać bez względu na sytuację. Współpracujemy z lokalnymi fundacjami, często złożonymi z uchodźców, których nie zostawimy. Jeśli tylko będą takie możliwości, to będziemy cały czas robić wszystko, aby pomagać ludziom.
Chcesz wiedzieć więcej o Fundacji Orla Straż lub ją wesprzeć, wejdź na stronę: orlastraz.org