Grzegorz Michałowski, PAP
Dwa tygodnie temu Magda wrzuciła na Facebooka zdjęcie ze szpitalnej recepcji. W kadrze dwóch mężczyzn, dorosły i zupełnie maleńki, tulą się, jakby widzieli się pierwszy raz w życiu. I tak w istocie jest.
"Powitanie pierworodnego synka po 3 dniach niewidzenia w szpitalu, gdzie w dobie koronawirusa zakazane są wszelkie wizyty bezwzględnie i do odwołania", napisała pod zdjęciem.
Takich historii już teraz są dziesiątki, a będzie jeszcze więcej, bo końca epidemii nie widać.
Położna Katarzyna Oleś na stronie gdzierodzic.info Fundacji Rodzić po Ludzku, zauważa:
"To, co się dzieje, wpływa na nas wszystkich, niezależnie od tego jak bardzo byśmy tego nie chcieli. Koronawirus uderza także z pełną mocą w kobiety oczekujące dziecka, rodzące czy w połogu, ponieważ do ich – i tak niecodziennej i wymagającej mobilizacji – sytuacji życiowej dokłada dodatkową porcję lęku i niepewności".
Tak właśnie rodzi się człowiek w czasach zarazy.
"Nie ma wejścia, zakaz odwiedzin"
Magdzie zupełnie nie jest po drodze z tym, co się dzieje. Jest po cesarce, w połogu, starsza córka nie może pójść do żłobka, zero widzeń z rodziną, stres związany z pracą – to wszystko spadło na nią w ostatnich dwóch tygodniach.
W przypadku jej drugiej ciąży od początku wiadomo było, że konieczna będzie cesarka, datę wyznaczono na 2 marca. I wtedy operacja rzeczywiście została przeprowadzona – jako właściwie ostatnia przy obecności ojca.
Rzutem na taśmę udało im się wejść razem na blok operacyjny. Jędrek był świadkiem, jak recepcjonistka odsyła do domu męża kobiety, która też ma zaraz rodzić: "Nie ma wejścia, zakaz odwiedzin".
Magda dostała tylko szybkiego buziaka tuż po tym, jak lekarze wyjęli z niej ich syna. Potem widzieli się tylko przez okno, Jędrek przychodził pod nie. Machał, krzyczał, że kocha ją i ich synka.
A Magda?
– Straszliwie za nimi tęskniłam. To była zupełnie nowa dla nas sytuacja. Przecież po pierwszym porodzie pomagał mi z Helenką, przewijał ją, my od początku działamy razem i ogarniamy wszystko 50:50. A tu nagle ciach, nie ma go. Jest tylko ból, smutek i mnóstwo wzruszeń.
A także: zdjęcia, rozmowy, wiadomości, cały wolny czas spędzany w telefonie. W tym technologia się przydaje, kiedyś ojciec mógł co najwyżej podesłać przez pielęgniarkę cichaczem jakiś liścik.
Natalia z Warszawy ma już córkę, urodziła ją siłami natury.
– I wiem, że wtedy bardzo był mi potrzebny partner – wyjaśnia.
Kolejne dziecko powinno, według terminu, przyjść na świat za około dziesięć dni. Z jednej strony przyznaje: "mam wsparcie w rodzinie".
Z drugiej martwi się, bo "największym problemem jest teraz zrobienie jakichkolwiek badań".
Fizycznie czuje się całkiem nieźle, choć od dwóch dni puchnie tak, że ledwo chodzi.
– To przez antybiotyki, muszę je zażywać ze względu na duży problem z bakteriami w organizmie – wyjaśnia.
Ale położyć się ot tak nie może, ma jeszcze starszą córkę, trzeba z nią odrobić lekcje, ugotować, posprzątać w domu. A jednocześnie Natalia przyznaje, że ciało to pół biedy, gorzej z psychiką: – Zaczynam się bać. Nie wiadomo, jak to będzie. Zabraniają wchodzić partnerom, a ja też nie mam przecież pewności, że ktoś w szpitalu nie jest zarażony.
Szczególnie brak partnera ją uwiera.
– Wiem, jak ważne jest to, żeby chociaż podać ciuszki, pomóc się wykąpać czy nawet trzymać za rękę… – mówi Natalia. Jej strach powiększa to, że przy pierwszym porodzie miała stan śmierci klinicznej. – Boję się, co będzie, jeśli coś mi się stanie – mówi.
Chcę ją pocieszyć, trochę chyba nieporadnie, bo piszę, że personel medyczny ma już inne podejście, kobiety też się wspierają, ale Natalii to nie uspokaja: – Różne się teraz czyta wiadomości. Położne są zmęczone, nigdy nie wiadomo, jak się trafi.
– Przepraszam, ja po prostu w naturze jakoś mam optymizm… – kajam się.
Natalia: – A widzi pani, tego chyba teraz mi najbardziej brakuje.
Magdalenie z Leszna termin przypada za tydzień. Jak sama przyznaje, jej "nastawienie nie jest takie złe", bo już rodziła "dwa razy sama", więc i trzeci da radę.
Pytam, czy naprawdę wydawanie na świat nowego człowieka w "czasach zarazy" jej niestraszne.
– To nie tak. Są oczywiście wątpliwości, chodzi zarówno o zdrowie moje jako matki, jak i dziecka. Ale staram się myśleć pozytywnie, poród pójdzie pomyślnie, wszystko będzie dobrze - zapewnia.
Widzę jednocześnie, co napisała w komentarzu w dyskusji na temat sytuacji ciężarnych:
"To jest taki czas, gdzie my jako matki możemy odpocząć po porodzie, zająć się tylko swoim maleństwem".
I dalej: "Wiem, że to nie jest takie proste, gdy w domu czeka na nas mąż, partner, rodzeństwo niedawno narodzonego dzieciątka, ale musimy być pozytywnej myśli i odczekać ten czas".
Nie mogę nie zapytać, czy zawsze była taką optymistką.
– Nie powiedziałabym. Po prostu do niektórych spraw staram się nastawić pozytywnie, zamiast od razu szykować się na najgorsze. Do porodu i przecież tak dojdzie, czy jest epidemia, czy nie – zauważa Magdalena.
Barbara z Łodzi ma trójkę dzieci (to trzecie w drodze). Pierwszy poród poszedł gładko, mąż był obecny, nacieszyli się sobą. Drugi wypadł akurat w czasie epidemii świńskiej grypy, w 2011 roku.
Tak opisała to wcześniej w komentarzu: "Miałam izolatkę, poród bez męża, tylko ja i położna w kombinezonie i masce, później lekarz od szycia. 2 doby tylko z dzieckiem. Jakoś przeżyłam. Na szczęście były już komórki".
Teraz opowiada mi więcej.
– Trafiłam do szpitala, bo miałam straszny kaszel, a w przychodni nie chcieli nic przepisać. Nie czułam ruchów dziecka, a blisko było rozwiązanie. Przyjęli mnie na oddział, pobrali wymaz z gardła i nosa i na następny dzień przyszli w maseczkach powiedzieć, że mam świńską grypę.
I tyle?
– Dali mi receptę na antybiotyk dla całej rodziny za "jedyne" 500 złotych. I wypisali, nie interesując się, jak wrócę do domu i czy będę zarażać w autobusie – relacjonuje dalej Barbara.
Gdy tydzień później dostała porodowych bólów, szpital nie chciał jej przyjąć, dopiero po awanturze.
Barbara: – Wsadzili mnie do pokoju. Byłam sama. Każdy wchodził w kombinezonie i masce. Na drugi dzień wywołali poród. Syna miałam przy sobie cały czas, zabierano go tylko wieczorem na kąpiel i dokarmianie.
Obecnie jest w 26. tygodniu ciąży, termin wypada jej w czerwcu. Barbara nie ma z tego powodu żadnych lęków czy obaw. – Co będzie, to będzie, nie przewidzimy wszystkiego – zauważa z jednej strony. A z drugiej: – Wszystko przecież da się przeżyć.
Na co dzień nie odczuwa, żeby przez stan zagrożenia epidemicznego jej ciąża przebiegała inaczej niż poprzednie.
– Zdrowo się odżywiam, unikam skupisk ludzkich, dbam o zdrowie i higienę – wylicza. Jedyna właściwie różnica, to że trudniej o wizytę u ginekologa. Internet donosi, że właściwie wszystkie zostały odwołane. U Barbary na razie stanęło na tym, że ma wizytę przełożoną na przyszły tydzień.
– Ale czy się odbędzie? Tego nie wiem.
Na obecności męża przy porodzie szczególnie jej nie zależy.
– Był przy pierwszym, najważniejszym – stwierdza. I już mu wystarczy. – Panowie raczej tego nie lubią. Chociaż przydają się, jakby coś było nie tak – śmieje się.
"Przyjmujemy tylko w sytuacjach pilnych"
Gdy przeglądam kolejne wpisy zaniepokojonych matek, dzwoni telefon. To pani z poradni ginekologicznej. Dopytuje, czy jutrzejszą wizytę mam z ważnego powodu.
– Nie, absolutnie, to tylko wyniki standardowej cytologii – wyjaśniam skruszona (sama miałam zadzwonić i odwołać).
– Gdyby coś było nie tak, zadzwonilibyśmy wcześniej. Czy możemy odwołać pani wizytę? Dla pani własnego i naszego zdrowia – proponuje przepraszająco. – Na razie przyjmujemy tylko w sytuacjach pilnych.
Taką jest niewątpliwie poród. Można co prawda wydać na świat dziecko we własnym domu, ale mimo relacji położnych i samych zadowolonych matek, w Polsce wciąż niska jest na ten temat wiedza. To sprawia, że zdecydowana większość kobiet rodzi w szpitalach. A w związku ze stanem zagrożenia epidemicznego ich sytuacja uległa nierzadko diametralnej zmianie.
Nie byłoby bowiem powyższych historii, gdyby nie epidemia koronawirusa. To on sprawił, że w kwestii warunków porodu cofnęliśmy się o kilka dekad. To, co jest (a przynajmniej powinno być) obecnie standardem, z uwagi na zagrożenie epidemiczne musiało zostać odesłane do lamusa.
W dobie zarazy już tylko z rzadka można znaleźć relacje świeżo upieczonych matek, że ojciec był obecny przy porodzie czy że zezwolono mu na dwie godziny kontaktu skóra do skóry. O przecinaniu pępowiny można już w ogóle zapomnieć.
Pod jednym z wpisów w mediach społecznościowych szybko pojawiła się lista miejscowości, w których są oddziały położnicze – i krótkie, zdawkowe relacje, jak wygląda obecnie sytuacja.
W niemal każdej przewija się to samo: zakaz odwiedzin, porodów rodzinnych nie ma do odwołania, przychodnie zamknięte, zachęcamy do korzystania z e- i teleporad (tylko że nie można się dodzwonić).
Krajowi konsultanci w dziedzinie Położnictwa i Ginekologii oraz Perinatologii wydali też szczegółowe zalecenia postępowania w przypadku infekcji matki i/lub dziecka COVID-19 (można je znaleźć np. na stronie Fundacji Rodzić po Ludzku).
W praktyce, jak relacjonują kolejne kobiety, oznacza to m.in. wchodzenie do szpitala przez śluzę, w której jest mierzona gorączka, przyjęcia tylko ciężarnych tuż przed terminem i konsultacje telefoniczne dla reszty, przekształcanie oddziałów innych specjalizacji w ginekologiczne, bądź odwrotnie, ginekologicznych w zakaźne.
A także rozpaczliwe słowa jednej z kobiet: "nie ma możliwości porodu w moim mieście".
Dziewczyny, częstujcie się!!!
Media obiegły już dwa wpisy Agaty Netter, trenerki i vlogerki z Warszawy.
Pierwszy dotyczył bezwzględnego zakazu odwiedzin świeżo upieczonych matek i dzieci przez ojców – ale już przez księdza z komunią owszem.
Drugim było zdjęcie małych zapasów (dwa kartony mleka, biszkopty, batoniki zbożowe, podpaski) z napisaną odręcznie karteczką: "Dziewczyny, częstujcie się!!! Ja już wychodzę i nie potrzebuję :). Zdrówka dla Was w ten niełatwy czas".
Z autorką nie udaje mi się skontaktować, kilka dni wcześniej jednak rozmawiała z Magdą Raduchą z WP, opowiedziała jej, że sytuacja zmieniła się z dnia na dzień, gdy już była w szpitalu.
Wcześniej partner na bieżąco dowoził pieluchy, podkłady, wodę, przekąski, później położne podały informację: od jutra całkowity zakaz odwiedzin.
Agata Netter: – Pytamy, co z przygotowaniem na wyjście – fotelik, kombinezon dla dziecka, kurtka dla mamy? Jak poradzimy sobie ze znoszeniem rzeczy? Nie wiadomo jeszcze, komunikat sprzed chwili. Ja jeszcze nie wiem, za ile dni wyjdę, partner leci do sklepu po jeszcze jedną zgrzewkę wody, dodatkowe środki higieny. Jestem zaopatrzona na jakiś tydzień. O osiemnastej ostatni buziak na do widzenia.
Kilka dni później opuszczała już szpital, zostawiła po sobie: biszkopty, mleko, podpaski.
– W dniu wyjścia wpadam na pomysł – zostawię w szpitalu to, czego nie potrzebuję. Szkoda miejsca w walizce na wożenie jedzenia czy podpasek, skoro w domu mam jeszcze zapas. A nawet jeśli nie – mnie będzie teraz łatwiej niż dziewczynom, którym tak jak mi pobyt może się przedłużyć w stosunku do zaplanowanego. Pytam położną, czy mogę zostawić w kuchni prowiant i środki higieniczne. Zostawiam karteczkę "Częstujcie się – ja już wychodzę" – wyjaśniła.
Do podobnej solidarności zachęca też inne świeżo upieczone matki.
Pierwszy odzew jest już także na inicjatywę Ani Wibig, fotografki specjalizującej się w reportażach z narodzin. Gdy na początku ubiegłego tygodnia okazało się, że szpitale jeden po drugim wprowadzają zakaz porodów rodzinnych, jasnym stało się, że porodową sesję trzeba odwołać.
– Jeżeli tata dziecka nie może być obecny przy narodzinach, to tym bardziej ja nie mam tam racji bytu. Mój udział w porodach domowych wykluczyła z kolei akcja "zostań w domu" i zalecenie, żeby się izolować – wyjaśnia Anna.
Parę dni później, dokładnie w piątek, ogłosiła: w ramach akcji #zdjeciaznarodzin_razemdamyrade,
wraz z innymi wolontariuszkami ze Społeczności Zaufanych Fotografek Porodowych oraz fotografkami rodzinnymi dokonają nieodpłatnie postprodukcji zrobionych zwykłym aparatem czy telefonem zdjęć.
Najlepiej w formacie DNG lub RAW, taką opcję mają najprostsze aparaty fotograficzne i niektóre telefony, a jeśli nie – Ania zaleca zainstalowanie aplikacji, która pozwoli zrobić "surowe" zdjęcie. – To daje dużo większe pole do ingerencji, jeszcze fajniej można zdjęcie obrobić – wyjaśnia fotografka.
Dzięki temu świeżo upieczone mamy mogą mieć jakąś pamiątkę z pierwszego spotkania z ich dziećmi.
– Te kobiety nierzadko przez całą ciążę planowały poród, przygotowały się do tego, że będzie przy nich mąż i ja jako fotografka. A nagle wywróciło się do góry nogami. Fotografki zachęcają mamy, które chcą podziękować za ich pracę, do wpłaty dowolnego datku na Fundację Rodzić po Ludzku.
Ania zna to z własnego doświadczenia, przy pierwszym porodzie 10 lat temu sama wpadła w panikę. Dlatego łatwiej było jej wczuć się w sytuację matek oddzielonych od swoich bliskich szpitalnym murem.
– Stwierdziłam, że chciałabym zrobić coś, żeby dodać dziewczynom otuchy, pokazać, że jednak nie są same, że będzie dobrze. I samej nie siedzieć bezczynnie, tylko zrobić coś dla tych kobiet, okazać solidarność.
Odzew przerósł jej oczekiwania.
– Niektóre dziewczyny wręcz piszą, że popłakały się ze wzruszenia, że ktoś w taki sposób o nich pomyślał. Że mogą dostać pomoc w innym wymiarze, żeby odczarować trochę tę trudną rzeczywistość, wprowadzić, choć odrobinę normalności - mówi.
Swoją gotowość do pomocy przy bezpłatnej obróbce zdjęć wyraziła m.in. Olga Nitka.
– Sama byłam w trudniej sytuacji porodowej, urodziłam córeczkę siedem miesięcy temu. Wszystko skończyło się szczęśliwie, ale ciężko mi jest wyobrazić sobie, co teraz przeżywają rodzące kobiety. Przeżywanie cudu narodzin w samotności, w obliczu zagrożenia, to jest ciężka sytuacja – wyjaśnia.
Choć przyznaje, że są mamy, które wolą z wyboru rodzić w odosobnieniu, dla niej samej obecność męża przy obu porodach była zbawienna.
– To nie jest przyjemne przeżycie, a wielka niewiadoma w obecnych warunkach potęguje jedynie strach i poczucie niepewności.
Koronawirus przeminie, wrócimy do normalności
Ania Wibig w ubiegłym roku przeprowadziła sondaż wśród matek, co sądzą o fotografii porodowej.
I większość (60 proc.) z 1500 stwierdziła, że nie ma żadnego zdjęcia z tego wydarzenia.
– To niesamowite, że w czasach, kiedy wyciągamy telefon z byle powodu i robimy zdjęcie, wśród kobiet wciąż jest jakiś opór, by poprosić o zrobienie kilku fotek położną czy koleżankę z sali następnego dnia – zauważa.
Z jednej strony to rozumie: personel medyczny i tak jest już urobiony po łokcie, na każdym kroku naraża się na zakażenie. I położne wcale nie mają łatwiej. Z drugiej: nie chodzi o robienie reportażu, tylko kilka zdjęć, dwie-trzy minuty i po sprawie.
– Koronawirus przeminie, wrócimy do normalności. I wtedy posiadanie takich zdjęć z wydarzenia, które już się nie powtórzy i którego nie można przełożyć, będzie niesamowitą pamiątką dla rodziny. Mimo że to czas zarazy, gdy będzie już po wszystkim, narodziny dziecka i tak będą przez kobiety wspominane jako najpiękniejsze doświadczenie w życiu.
Podpisuje się pod tym jej koleżanka po fachu, fotografka Olga Nitka.
– Myślę, że pomoc ze strony położnych i całego personelu, a co najważniejsze widok dziecka zrekompensuje trud samotnego porodu – uważa.
Potwierdza to Barbara, która rodzić będzie lada dzień, a już przecież jeden poród w czasie epidemii ma za sobą. Niby żadnych dobrych wspomnień z tamtego wydarzenia nie ma. A jednak stwierdza: – Dzieci wynagradzają wszystko.
Magdalena dodaje: – Smutek, żal, poczucie niesprawiedliwości? Nie oceniałabym tego w ten sposób. Poród przychodzi nagle, nie mamy na to wpływu. Nigdy nie można być do końca pewnym, że poród rodzinny odbędzie się tak, jak to sobie zaplanowaliśmy. A jak się rodzi dziecko, nie myśli się wtedy o tym, co było dwa-trzy dni temu. Liczy się tylko to, co jest w danej chwili i co będzie dalej.
U Magdy od porodu minęły zaledwie nieco ponad dwa tygodnie, ale ona już wie: te kilka dni, kilkadziesiąt godzin, nie zostawia dziury, której by się nie dało załatać. – Nie wyobrażam sobie, żeby to mogło zniszczyć stabilną relację. Po prostu wraca się z mega tęsknotą do domu ciekawego nowego człowieka. Na końcu jest tylko wielka fala miłości.