Marek Dziakowicz, Facebook.com
"Nie był superherosem. Był dobrym człowiekiem" - mówi jedna z osób występujących w reportażu Cezarego Łazarewicza "Pozdrowienia z morza". Reportaż, który publikujemy, znajdzie się w książce "Śmierć warta zachodu" wydanej we współpracy Fundacji Dorastaj z Nami i wydawnictwa Bellona.
POZDROWIENIA Z MORZA
Piasek jest żółty, woda błękitna, niebo turkusowe. Stoją boso na brzegu, fale obmywają im stopy. On ma przewieszony przez ramię czerwony plecak, ona – czarne okulary i zawieszony na szyi aparat fotograficzny. Przed nimi dziewczynka z warkoczem, trzymająca w ręce sandały. To ich ośmioletnia córka Małgosia. Brakuje czternastoletniego Mateusza, który jest na obozie żeglarskim.
Ona ma na imię Mirela. On – Marek, i jest tu najważniejszy, bo to jego ostatnie zdjęcie. Ma na nim przyklejony do twarzy lekko drwiący, szyderczy uśmieszek, taki sam jak na nagrobku w Mokrzeszowie.
W niedzielę dziewiętnastego lipca 2015 roku wysyła zdjęcie na telefon przyjacielowi z pracy i podpisuje je: "Pozdrowienia z morza".
- Na tę dziwną pomyłkę zwracam uwagę dopiero później i aż skóra mi cierpnie – mówi dziś Jacek Jedyńczuk.
Marek Dziakowicz ma wtedy 39 lat. Czterdziestych urodzin w grudniu już nie doczeka. Pochodzi z Mokrzeszowa, wsi leżącej między Wałbrzychem a Świdnicą. Jest wychuchanym, ostatnim dzieckiem w rodzinie.
– Ja wyprowadzam się z domu, gdy on ma cztery lata, a jest jeszcze dwóch starszych braci Stanisław i Ryszard i siostra Elżbieta – wspomina Roman, szesnaście lat starszy od Marka.
Gdy więc Marek kończy zawodówkę i technikum mechaniczne dla pracujących w Świebodzicach, Roman patrzy już na to z oddali. A gdy trafia w Kłodzku do Straży Granicznej, namawia go, by został tam na stałe.
– Nie chciał, bo coś mu tam nie pasowało – mówi Roman.
Wrócił do domu, pracował w lokalnej fabryce w Świebodzicach, gdy po sąsiedzku obok rodziców dom kupili Sancikowie. Poznał wtedy ich córkę Mirelę. Po ślubie teść, emerytowany policjant, namówił go do pracy w policji.
Ma 25 pięć lat, gdy w maju 2001 roku zostaje kursantem sekcji prewencji Pierwszego Komisariatu Policji w Wałbrzychu przy ulicy Wrocławskiej 69. Sympatyczny, komunikatywny, jak czegoś nie wie, to pyta.
Tak zapamiętał go z tych początków kilka lat starszy Jacek Jedyńczuk, pracujący wtedy w patrolówce. Parę razy mają wspólne służby, czyli biegają za narkomanami, złodziejami, łagodzą domowe awantury i bijatyki. Raczej mijają się w pracy, niż blisko współpracują. Trafiają na siebie kilka lat później, gdy Jedyńczuk zostaje dzielnicowym.
Pokoje dzielnicowych z Lubiechowa, ze Szczawienka, ze Starego i z Nowego Julianowa są na parterze. Obaj przydzieleni zostają do Piaskowej Góry – największego wałbrzyskiego blokowiska. Dostają gabinet numer osiem, naprzeciwko dyżurki.
Dwa wielkie okna, z których widać osiedlowe garaże, i wspólna szafa pancerna. Sami później wyremontują ten gabinet, kupią rolety, biurka i komputery. Przez następne lata siedzą biurko w biurko, bokiem do drzwi, naprzeciwko siebie.
Poranna zmiana zaczyna się o szóstej. Odprawa z naczelnikami, wyznaczanie zadań do wykonania, dyslokacja służby, jakieś dodatkowe wytyczne. Potem godzina, półtorej pracy za biurkiem: czytanie listów, odpisywanie na nie, wypełnianie formularzy, raportowanie. On tej pracy nie lubi, lepiej czuje się w terenie.
– Bo dzielnicowy to facet, który chodzi do ludzi, puka do mieszkań, pyta, w czym może pomóc, rozwiązuje problemy, przynosi dobre i złe wiadomości – mówi Jedyńczuk.
A że mają rejony obok siebie, to ciągle są razem. Razem roznoszą listy z prokuratur i sądów, patrolują ulice, chodzą na zatrzymania i przekazują informacje o samobójstwach i śmierciach w wypadkach.
On uważał, że ma zrobić swoje: zatrzymać i dopilnować, by nic się złego nie stało. Zawsze grzeczny, uśmiechnięty, uczynny. Rzadko podnosił głos. By go zezłościć, trzeba go było czołgiem najechać. Jego zdaniem od wymierzania kar jest prokurator i sąd, a nie policjant.
Jest więc lubiany w dzielnicy i budzi szacunek. I nie zamykają mu się usta. Ciągle gada.
- I zawsze mamy jakiś temat do rozmowy: wycieczki w góry, motory, rodzina, wakacje. Świetnie się dogadujemy, więc prosimy przełożonych, żeby nam tak układali grafik, byśmy mogli razem pracować – mówi Jedyńczuk. - Razem jeździmy do pracy i razem wracamy, a w weekendy spotykamy się całymi rodzinami. Wycieczki, grille, urodziny, imieniny, wspólne wyjazdy. I tak minęło nam osiem lat.
Tylko ostatniego spotkania nie może sobie przypomnieć.
Pamięta je Dariusz Kubiszewski, emerytowany policjant z 25-letnim stażem. Gdy Marek zaczynał służbę jako posterunkowy w komisariacie przy Wrocławskiej, Kubiszewski był już doświadczonym dochodzeniowcem.
Z młodszym kolegą często wracał z pracy jego samochodem. Podwoził go do Świebodzic, a potem jechał jeszcze dwa kilometry do domu w Mokrzeszowie. Kubiszewski był tym, który uczulał młodych, przychodzących do służby policjantów, żeby bardzo na siebie uważali.
"Mundur nie daje wam gwarancji nieśmiertelności" – tłumaczył. "Nigdy nie możecie przewidzieć, co siedzi w głowie zatrzymywanego. Jak idziecie do akcji we dwójkę, to we dwójkę musicie wrócić".
– I Marek świetnie to rozumiał – mówi Kubiszewski. – Zdawał sobie sprawę z zagrożeń i nie szarżował.
Pamięta, że gdy kilka lat temu zostali wezwani do domowej awantury przez kobietę, nad którą znęcał się mąż, Marek wykazał się wielkim opanowaniem i odwagą. Zanim mężczyzna zatrzasnął im drzwi przed nosem, Kubiszewski zdążył wsunąć za próg nogę.
Wtedy napastnik zaczął walić i dociskać drzwi, by tę nogę mu zmiażdżyć. Marek wsunął rękę przez szparę w drzwiach, złapał go za krocze i obezwładnił.
– Nie było w tym żadnych nerwów, był spokój i rozwaga – mówi Kubiszewski. – Gdy cię coś takiego spotka, masz już pewność, że na tego drugiego zawsze możesz liczyć.
Ostatni raz widzą się w piątek siedemnastego lipca 2015 roku, około szesnastej. Marek po służbie wsiada na motor zaparkowany na dziedzińcu komisariatu i wyjeżdżając przez tunel, zatrzymuje się na moment przed dyżurką oficera, w której Kubiszewski pełni tego dnia służbę.
– Uśmiecha się tym swoim drwiącym uśmieszkiem i mówi: "Skubi, spotkamy się po moim urlopie na rodzinnym grillu". Machamy sobie na pożegnanie i znika na zakręcie.
Tak zapamiętał to Dariusz Kubiszewski.
Dwa tygodnie przez wakacjami otworzył atlas samochodowy, przejechał palcem po mapie i zatrzymał go nad polskim Bałtykiem – między Koszalinem a Kołobrzegiem.
– Gąski to był jego wybór – mówi jego siostrzenica Anna Polichońska. – Może dlatego, że nigdy tam nie był.
Gąski to dawna wieś rybacka na środkowym Pomorzu, pięćset kilometrów od Wałbrzycha, bez wakacyjnych tłumów, krzykliwego deptaka, huku dyskotek. Jest tu szeroka plaża, czyste morze, a z atrakcji – 50-metrowa latarnia morska i pokoje gościnne przy morzu w Albatrosie.
Plan jest taki: najpierw plaża i morze, potem przystanek w mieszkaniu Romana w Gnieźnie, a na końcu pod Warszawę, do Wołomina, gdzie syn kuzynki Marka wyprawia wesele. Przed wyjazdem pakują więc jeszcze do samochodu garnitur Marka i sukienkę Mireli.
Z Wałbrzycha wyjeżdżają w sobotę rano. Po południu dojeżdżają do Świnoujścia, gdzie Dawid Kała, kolega z wałbrzyskiego komisariatu, niedawno się przeprowadził. Oglądają jego nowe mieszkanie, idą na spacer do miasta, jedzą pizzę na deptaku przy placu Wolności.
Wieczór spędzają u "Dziadka", Edwarda Michalskiego, który mieszka w Leningradach przy ulicy Matejki. Poznali się kilka lat wcześniej w Wickowie nad morzem, gdzie Marek przyjechał z rodziną na wczasy. Siedmioletni Mateusz zaczął wtedy mówić do starszego pana z brodą "dziadku", i tak już zostało.
"Dziadek" odwiedzał ich w Mokrzeszowie, a oni jego, gdy byli w okolicach Świnoujścia. Michalski pamięta, że tego wieczoru Marek opowiadał mu o budowie domu i nowym motorze, a na koniec, że jest szczęśliwy.
W niedzielę rano zjedli śniadanie, zapakowali się do swojego starego mercedesa i ruszyli do Gąsek. To niecałe 150 kilometrów. Po południu Marek wysłał Jackowi Jedyńczukowi zdjęcie znad morza, a wieczorem obejrzeli z Mirelą w telewizji film "Patrol" z Kevinem Costnerem.
To opowieść o doświadczonym ratowniku ze Straży Wybrzeża Stanów Zjednoczonych, który traci w akcji na morzu całą swoją załogę.
Z poniedziałku Michalski zapamiętał natarczywy komunikat w lokalnym radiu o poszukiwaniach jakiegoś zaginionego w morzu policjanta i pytanie żony, które go zmroziło: – Czy oni mówią o naszym Marku?
Po południu 20 lipca pierwsze informacje docierają do Wałbrzycha. Dariusz Kubiszewski pełnił służbę oficera dyżurnego przy Wrocławskiej, gdy zadzwonił telefon z Komendy Miejskiej Policji.
Szef chciał wiedzieć, czy trzydziestodziewięcioletni starszy aspirant Marek Dziakowicz był na pewno pracownikiem pierwszego komisariatu.
– Zapaliła mi się wtedy czerwona lampka i już wiedziałem, że stało się coś złego – wspomina. – Byle błahostką komendant miejski przecież by się nie zajmował. Były tylko dwie możliwości: albo Marek coś narozrabiał, co raczej było mało prawdopodobne, albo miał jakiś wypadek. Zacząłem wysyłać do Gąsek esemesy: "Czy wszystko z wami w porządku?". Nie było odpowiedzi.
Do komisariatu w Gąskach nie można się dodzwonić, policjanci z Wałbrzycha dzwonią więc do kolegów z Koszalina. Jest gorąca linia. Z Gąsek docierają strzępki informacji: że był wypadek na plaży, że Marek rzucił się na ratunek i że coś się złego z nim stało.
Wszystko jeszcze niepewne.
– W końcu potwierdzili, że prawdopodobnie utonął – opowiada Kubiszewski. – Wtedy mnie ścięło. Wytrzymałem na dyżurce do końca służby. Potem, jak stary gliniarz, poszedłem do monopolowego. Wódki było mało. Wciąż do mnie nie docierało, że Marek nie żyje. Dzwoniłem do niego przez cały wieczór, bo chciałem sobie udowodnić, że to niemożliwe. W końcu odezwała się zapłakana Mirela i już wszystko wiedziałem.
Jacek Jedyńczuk pamięta, że rąbał wtedy drewno przed domem. Zadzwonił kolega z Jedynki. "Lepiej usiądź" – poprosił i zaczął powoli tłumaczyć, czego dowiedział się od jakiegoś prokuratora z Koszalina, do którego udało mu się dodzwonić.
– To nie był żaden żart, nikt mnie nie nabierał, to wszystko działo się naprawdę. Dziaku nie żył. Utonął, gdy próbował kogoś ratować. Gdy to zrozumiałem, telefon wypadł mi z ręki – mówi Jedyńczuk.
Telefonu Agnieszki Kozak w ogóle nie pamięta. Agnieszka zaczęła praktykę na komisariacie przy Wrocławskiej zaledwie miesiąc wcześniej. Na Dziakowicza trafiła na trzeciej służbie. Jeździli samochodem po mieście, rozmowa się nie kleiła. Potem się przełamało. Po służbie zaprosił ją do swojego gabinetu, posadził przed biurkiem. Poprosił, żeby napisała notatkę ze służby, uważnie przeczytał i powiedział: "Będą z ciebie ludzie".
– Miałam poczucie, jakbyśmy się wieki znali – wspomina Kozak. – Od tamtej pory chodziłam do niego z każdą pierdołą, niejasnością, wątpliwością, bo wiedziałam, że mi pomoże.
W piątek przywiozła Markowi z Wrocławia pagony aspiranta sztabowego, bo miał dostać awans na święto policji. W poniedziałek odczytała na telefonie wiadomość, że Marek nie żyje. Zadzwoniła do Jedyńczuka, bo wiedziała, że są najbliżej. Zdołał powiedzieć tylko jedno słowo – "halo" – a potem przez półtorej godziny płakali do słuchawki.
W poniedziałek w Gąskach jest lekkie zachmurzenie, przelotny deszcz, umiarkowany wiatr i niewielka fala.
Komunikat policyjny jest suchy i brakuje w nim wielu szczegółów. Nie ma ani słowa o tym, że zanim wyjdą na plażę, stoją w kolejce przed budką z goframi, ani słowa o tym, że trzymają się za ręce, ani o tym, że powiewa flaga więc można się kąpać. I że po spacerze mają pójść razem na kawę.
Wszystko rozgrywa się około godz. 13, trzydzieści metrów od brzegu, na wzburzonym morzu na wysokości pola namiotowego "U Zosi".
W wodzie jest rodzeństwo nastolatków – chłopiec i dziewczyna, którzy walczą z falą. Dziewczynie udaje się złapać grunt i wykaraskać z wody, ale chłopak się szamoce i wzywa pomocy. Na pomoc biegną chłopcy spod wydmy i Marek.
Przed skokiem do wody mówi Mireli, że ma wezwać pomoc i czekać na niego na brzegu. Nie reaguje, gdy krzyczy za nim, że ma wrócić.
Wszystko trwa kilka sekund. Gdy chłopcy wyciągają z wody topielca, podchodzi do nich i pyta, czy nie widzieli jej męża. Nie widać go w morzu, ani nie wyszedł na brzeg.
Mirela z córką czekają na niego jeszcze chwilę, zanim podniosą alarm. Ruszają poszukiwania. Dryfujące ciało w niebieskiej koszulce wypatruje po kilku godzinach jeden z ratowników.
Wyciągają Marka na brzeg, zasłaniają białym parawanem, a potem pakują w czarny plastikowy worek.
Po roku Dariusz Kubiszewski spotyka nad morzem ratownika z Gąsek, który tłumaczy mu, że Marek stał się ofiarą prądów morskich. Zdążył wypchnąć chłopaka, ratując mu życie, ale zabrakło mu już sił, by się samemu uratować.
Ratownik nawet twierdził, że próbował ratować mężczyznę i przez moment trzymał za koszulkę, ale silna fala mu go wyrwała.
Ale to chyba tylko przechwałki, bo w policyjnych raportach z Gąsek o tym ratowniku nie ma ani słowa. Nie ma też żadnych informacji o tym, co było przyczyną utonięcia Dziakowicza.
Młodszy aspirant Anna Kozieja napisała tylko: "Z zebranych wywiadów wynika jednoznacznie, że Marek Dziakowicz utonął, chcąc ratować piętnastolatka".
Rozkaz z Komendy Głównej Policji o awansie na aspiranta sztabowego przychodzi trochę wcześniej, w piątek dwudziestego czwartego lipca, gdy Marek Dziakowicz leży w trumnie w kościele św. Jadwigi w Mokrzeszowie.
Komendant miejski policji Andrzej Basztura mówi wtedy, że przypomniał wszystkim policjantom, czym jest honor i godność, a premier Ewa Kopacz, podczas Święta Policji, że pokazał odwagę i poświęcenie i to, że policjantem jest się zawsze, nie tylko na służbie.
Gazety piszą o bohaterskim policjancie z Wałbrzycha, a telewizja pokazuje jego pogrzeb. W kościele są: policyjna orkiestra, kompania honorowa, sztandary z czarnymi kokardami, znajomi i nieznajomi, dziennikarze i przyjaciele.
Tylko Jacka Jedyńczuka tam nie ma. Czeka na zewnątrz.
– Bóg nie powinien na tę śmierć pozwolić, więc się na niego zezłościłem, straciłem wiarę, przestałem chodzić do kościoła – mówi. – Był przyjacielem, bliską duszą. Kochałem go jak brata i nie ma dnia, bym o nim nie myślał.
Na nagrobku z czarnego marmuru widnieją: imię, nazwisko, data urodzenia, śmierci, zdjęcie w pomarańczowej koszulce i wykute w kamieniu zdanie: "Ratując inne życie, poświęcił własne".
Od pięciu lat Jacek Jedyńczuk przyjeżdża tu przynajmniej raz w miesiącu. Mówi, że na rozmowę. Staje przed grobem, patrzy na zdjęcie i zaczyna swój monolog.
Zawsze kończy tym samym pytaniem: – Po jaką cholerę tam pobiegłeś?
Joanna i Rafał Pasztelańscy w książce "Policjanci. Za cenę życia" piszą o stróżach prawach, którzy zginęli w trakcie służby. Jednym z jej bohaterów jest Marek Dziakowicz.
Gdy przyjeżdżają do Wałbrzycha, w sali odpraw komisariatu jest już tablica pamiątkowa, w ósemce wisi jego portretowe zdjęcie i nikt nie ma śmiałości usiąść przy jego biurku. Jego śmierć jest jak świeża rana. Podczas rozmów są łzy i emocje.
– Pasowała nam ta jego historia, bo pokazywała, że gliniarzem się jest także po pracy – mówi Rafał Pasztelański.
To opowieść o łagodnym, koncyliacyjnym człowieku, który nie lubi pompy, siedzenia za biurkiem, agresji i chamstwa. Kocha rodzinę, przyjaciół, wycieczki nad morze i w góry, do pracy dojeżdża na motorze. To też opowieść o prawdziwej przyjaźni między ludźmi, o ludziach, którzy trzymają się razem, pomagają sobie i zawsze mogą na siebie liczyć.
– Nie był on superherosem ani Sherlockiem Holmesem. Był dobrym człowiekiem, swoją pracę wykonywał najlepiej, jak potrafił, i wykazywał się empatią, której często brakuje policji – tłumaczy Pasztelański. – Odcinał wisielców, chodził po balkonach, podnosił staruszki z chodnika, a jak trzeba było – gotował kaszkę porzuconym dzieciom.
"To wcale nie jest tak, że Marek wskoczył do wody, bo był policjantem. To samo by zrobił, gdyby był hydraulikiem" – piszą w swojej książce.
– Znalazłeś odpowiedź, dlaczego to zrobił? – pytam Rafała.
– Uznał, że tak trzeba – odpowiada. – Nie mógł się przecież odwrócić, udawać, że niczego nie widzi, próbował więc pomóc. Nie myślał wtedy o zagrożeniu, własnej rodzinie ani swoim bezpieczeństwie. Gdyby się wtedy nie ruszył, inni też by pewnie nic nie zrobili.
Rafał Pasztelański spotkał się też wtedy z Mirelą. Siedzieli na tarasie domu w Mokrzyszowie, pili piwo. Opowiadała mu o nim. Że dzień zaczynał zawsze od kawy i lubił sprzątać, marzył, by skoczyć na bungee i obiecywał sobie, że zrobi to na czterdziestkę.
Mówiła o córce Małgosi, która prosiła, by Święty Mikołaj zwrócił jej tatę, i o starszym Mateuszu, któremu duma nie pozwala za ojcem płakać. Mówiła, że wciąż za nim tęskni. Gdy jest bardzo źle, idzie do sypialni, szuka jego ubrań i się w nie wtula.
I wciąż wracała na plażę w Gąskach. Co by się stało, gdyby wtedy poszli inną drogą, stanęli w innej kolejce, przyszli pięć minut później.
– Ciągle to przeżywa – mówi Pasztelański. – Jest w niej też żal i zadra, że ten uratowany chłopak nigdy im za to nie podziękował.
Był ostatnim, który widział mężczyznę w niebieskiej koszulce. Nie zna jego nazwiska.
"Miał ciemne krótko ostrzyżone włosy i bezwładnie unosił się na wodzie" – zapamiętał. Zeznał, że chciał do tego mężczyzny podpłynąć, ale sam już tracił świadomość. Wtedy poczuł, że ktoś go łapie, wyciąga spod wody i holuje na brzeg.
Miał wtedy piętnaście lat, teraz ma dwadzieścia. Jest murarzem, pracuje na budowie, mieszka pod Częstochową.
Dom na końcu wsi, przy stodole krytej eternitem. Na bramie tabliczka, że za nią zły pies, ale na podwórku tylko błąkające się koty.
– Szymon w ogóle nie chce z nikim o tym rozmawiać – mówi przez uchylone drzwi jego starsza siostra. – Mnie powiedział, że gdy nakryły go fale, to zobaczył tylko naszego nieżyjącego od roku ojca. Co miałby jeszcze powiedzieć? Przecież brat tego pana nie znał.